Rozdział XL

— Lepiej z nim porozmawiaj, Tom. Ktoś musi, a nie byłoby dobrze, gdyby zrobił się zbyt podejrzliwy w stosunku do mnie.

— Ano nie byłoby — zgodził się Thomas Theisman, przyglądając się z namysłem siedzącemu po przeciwnej stronie stołu konferencyjnego LePicowi. — A że będzie bardziej podejrzliwy wobec mnie, to nic nie szkodzi, co?

— Bardziej podejrzany chwilowo nie będziesz — uśmiechnął się złośliwie Dennis LePic. Od powrotu do stolicy towarzysz komisarz nieco wypoczął, dzięki czemu jego zmarszczki przestały się tak nachalnie rzucać w oczy. Momentami miewał przebłyski autentycznego humoru. — Spójrz prawdzie w oczy, Tom: jesteś zawodowym oficerem, więc dla niego automatycznie jesteś niepewny. Podejdzie ostrożnie do każdej twojej propozycji. Ale to właśnie ciebie wybrał na dowódcę Floty Systemowej i mimo tego co zaszło, nie zmienił decyzji, a to sugeruje, że darzy cię mniejszym brakiem zaufania niż większość oficerów Ludowej Marynarki. Na pewno pomogło to, że rzeczowo podszedłeś do kwestii jego podejrzliwości; sądzę też, że zyskałeś jego szacunek za postawę w sprawie Graveson i MacAfeego. W tym wypadku ważniejsze jest jednak co innego: nie możemy ryzykować, że przyjdzie mu do głowy zastąpić mnie innym komisarzem, bo wtedy twoje ambitne plany wraz z tobą wezmą w łeb, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. A ja wezmę w łeb zaraz potem.

— Hmm… — Theisman pokiwał głową z kwaśną miną.

Dennis miał rację i obaj o tym wiedzieli, a to znaczyło, że nie miał wyboru i musiał ponownie obejrzeć ząbki lwa od tyłu, wkładając mu głowę do paszczy.

Westchnął i przetarł dłońmi oczy. Dennis osobiście przeprowadził sabotaż podsłuchu w sali odpraw, w czym w ogólnym zamieszaniu, jakie towarzyszyło objęciu dowództwa przez Theismana, jeszcze nikt się nie zorientował. Mogli tu więc spokojnie rozmawiać, byle nie za często. Kolejny raz żałował, że McQueen i Pierre nie żyją, bo z chęcią udusiłby oboje własnoręcznie za głupotę. To, że się nawzajem pozabijali, to pół biedy, ale przy okazji zniszczyli całą strukturę dowodzenia i zarządzania, wtrącając i siły zbrojne, i Ludową Republikę w stan graniczący z chaosem. I to w najgorszym możliwym momencie. Opuścił ręce i zmusił się do opanowania złości. Nie dość, że oboje byli poza jego zasięgiem, to uczciwość nakazywała przyznać, że nie sposób było ich obwiniać o przypadkowy zbieg nieszczęśliwych okoliczności. Nie mieli prawa wiedzieć, że Królewska Marynarka dokonała przełomu w dziejach wojen toczonych w przestrzeni, a tak prawdę mówiąc, gdyby oboje żyli, też by to niczego nie zmieniło. Jeżeli meldunki z systemów MacGregor, Mylar, Slocum, Owens, a zwłaszcza Barnett, były prawdziwe, to nic nie miało znaczenia, bo ta wojna już była przegrana. A to oznaczało koniec Ludowej Republiki.

Zacisnął zęby. Nie podobało mu się to, ale nie było sensu udawać — Ludowa Marynarka była bezsilna. Tak wyglądała gorzka prawda. Nowe rakiety Royal Manticoran Navy miały nieporównywalnie większy zasięg niż wszystko, czym mogli jej odpowiedzieć. Meldunki o nowych systemach do prowadzenia wojny radioelektronicznej po operacji „Scylla” nie doceniały możliwości tychże systemów. A najbardziej demoralizujące było to, że wszystko, czego obawiała się Esther McQueen, a co dotyczyło wyśmiewanych superkutrów, potwierdziło się w najdrobniejszych szczegółach.

Prywatnie Theisman uważał, że kutry są najmniej groźne z nowych broni użytych przez przeciwnika. Dotychczasowe raporty natomiast wskazywały, że są bronią wywierającą największy efekt psychologiczny. Co do tego zgodne były relacje wszystkich, którzy mieli z nimi do czynienia i zdołali uciec, by o tym opowiedzieć. Zwrotność, wielkie przyspieszenia, ogromna siła ognia na krótki dystans i niewrażliwość na trafienia przerażały załogi atakowanych okrętów znacznie bardziej niż rakiety, wobec których były zupełnie bezbronne. Powód był prosty — pojedynki rakietowe na duże odległości zawsze stanowiły część walki w przestrzeni, a zwiększanie siły rażenia i zasięgu następowało dość często zwłaszcza w ostatnich latach, gdy zaczęto ponownie używać zasobników holowanych, toteż ludzie przyzwyczajali się do tych zmian stopniowo. Zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie stanowi ta nowa generacja rakiet, ale nie przerażało ich to — podchodzili do tematu spokojnie i rzeczowo. Natomiast kutry w połączeniu z wieścią o masakrze sił komodor Ryan stanowiły całkowite zaskoczenie i całkowitą nowość. I wstrząsnęły całą Ludową Marynarką.

Theisman uczciwie przyznawał, że świadomość, iż coś tak małego i masowo produkowanego jest w stanie zniszczyć okręt liniowy, była przerażająca. I to, że do masakry doszło w niecodziennych warunkach, nie miało znaczenia, znaleźli się już bowiem zwolennicy teorii, i to głośno rozpowszechnianej, że bitwa o MacGregor udowodniła, iż okręty liniowe stały się bronią przestarzałą.

Theisman nie zgadzał się z tym poglądem. Ryan została zaskoczona i była zupełnie nieprzygotowana do walki. Nie ze swojej winy — on sam w takich okolicznościach najpewniej podobnie by skończył. Plan obrony systemu Barnett, który okazał się całkowitym niewypałem w obliczu zastosowania nowych systemów uzbrojenia przez RMN, był jego autorstwa, choć wykonanie przypadło Dimitriemu. Na szczęście ten szczegół umknął Saint-Justowi. Ponieważ jednak człowiek najlepiej uczy się na błędach, istniała minimalna szansa, by kutry miały okazję do powtórki wyczynu z systemu MacGregor. A to z tego prostego powodu, że teraz dowódca żadnej pikiety czy placówki nie będzie miał wyłączonego napędu w żadnym okręcie, ignorując zużycie części i inne takie duperele jak żywotność podzespołów. A to oznaczało, że nie dojdzie do podobnej masakry okrętów liniowych. A to z kolei oznaczało, że dreadnoughty i superdreadnoughty będą naprawdę trudnymi do zniszczenia celami. Poza tym kutry starego typu operujące czysto defensywnie i w dużej liczbie powinny znacznie zmniejszyć skuteczność superkutrów. Te ostatnie nie były niezniszczalne, o czym świadczyły zapisy przebiegu walk. Owszem, były niezwykle trudne do zniszczenia — musiały mieć jakiś nowy typ generatorów osłon burtowych — ale tylko tyle. Kiedy zostały trafione, okazywały się równie łatwe do zniszczenia jak wszystkie inne jednostki tego typu. Prowizoryczne rozwiązanie było więc oczywiste — należało rzucić przeciwko nim przeważającą liczbę kutrów atakujących ze wszystkich stron, tak by trafiać je pod najrozmaitszymi kątami. W ten sposób będzie można niszczyć je szybciej i w większej liczbie, a w najgorszym wypadku zmusić do znacznie ostrożniejszego działania, co w praktyce da ten sam efekt.

Natomiast niczym nie dało się zrównoważyć olbrzymiej przewagi zasięgu nowych rakiet, i to właśnie był czynnik decydujący o klęsce. Przeciwnik bowiem mógł bezkarnie rozstrzeliwać każde umocnienia czy każdą formację okrętów, pozostając poza zasięgiem ich rakiet. Jak Królewska Marynarka osiągnęła tak drastyczny wzrost zasięgu, nie miał pojęcia, natomiast był przekonany, że zna rozwiązanie innej zagadki, a mianowicie tego, w jaki sposób przeciwnik utrzymywał taką samą, potężną siłę ognia w każdej z salw. Naturalnie wiedzę tę zawdzięczał długim rozmowom z Warnerem Casletem. Tematem były przeżycia Casleta jako jeńca na pokładzie krążownika pomocniczego dowodzonego przez Honor Harrington na obszarze Federacji. Caslet domyślił się, jak zmodyfikowany został HMS Wayfarer, by móc odpalać takie salwy rakietowe, jakie odpalał.Pechem Ludowej Marynarki było, że on i Shannon Foraker zostali kompletnie zignorowani przez wywiad po powrocie do Ludowej Republiki, ponieważ ciążyło na nich podejrzenie zdrady. W końcu byli jeńcami po zniszczeniu własnego okrętu, a zostali przez wroga wypuszczeni na wolność. A gdyby spece z wywiadu podeszli do nich bez uprzedzeń, dowiedzieliby się prawdy. A skoro Royal Manticoran Navy opracowała system pozwalający na stawianie dużych ilości zasobników z frachtowca, to przerobienie go na umożliwiający robienie tego samego z dreadnoughta było już wyłącznie kwestią techniczną. Niekoniecznie prostą, ale wykonalną. Gdyby zorientowano się w tym w chwili, w której Caslet wrócił, prawdopodobnie Ludowa Marynarka w tej chwili dysponowałaby podobnymi okrętami. A tak RMN miała nie tylko rakiety o większym zasięgu, ale także szybkostrzelność, której nic nie mogło dorównać. A to oznaczało, że jest w stanie wyrąbać sobie drogę przez wszystko, co Ludowa Marynarka może jej na tej drodze postawić, i to nie ponosząc strat.

Westchnął i spojrzał na LePica. Wojna była przegrana, mimo że nie ulegało wątpliwości, że Royal Manticoran Navy nie dysponowała ani dużą liczbą nowych kutrów, ani nowych klas okrętów liniowych. McQueen miała też niestety rację w innej kwestii — przeciwnik nie używał nowych systemów broni celowo, czekając, aż będzie dysponował taką ich liczbą, że da mu to decydującą przewagę na wybranym froncie. Jedynym, co mogło przeszkodzić Królewskiej Marynarce w dotarciu do systemu Haven w ciągu najbliższych paru miesięcy, był brak rakiet, których zbyt dużo nie mogła mieć, podobnie jak i nowych okrętów. Było to jednak mało prawdopodobne, jako że dowódca tej klasy co White Haven nie rozpoczynałby ofensywy, nie mając stosownych rezerw amunicji.

A na dodatek w ogólnym rachunku zużywał mniej nowych rakiet niż starych, bo choć zwiększony zasięg redukował celność, nowe zagłuszacze i inne systemy EW rekompensowały to z naddatkiem, zmniejszając skuteczność obrony antyrakietowej. Dzięki temu znacznie więcej wystrzelonych rakiet trafiało w cel, niż miało to miejsce do tej pory.

— Przegraliśmy, Dennis — powiedział cicho to, o czym obaj już wiedzieli. — Ufam jednakże, że nie oczekujesz, bym rzekł to jasno i wyraźnie towarzyszowi przewodniczącemu.

— Sądzę, że byłoby to nieroztropne — zgodził się LePic. — Może zdołamy stopniowo przyzwyczaić go do tej myśli i gdzieś za miesiąc dotrze to do niego… Chyba że najpierw dotrze tu Królewska Marynarka, bo wtedy nie będzie trzeba mu niczego tłumaczyć. Póki co sądzę, że powinniśmy skoncentrować się na kwestiach nieco mniej istotnych. Może w drobniejszych sprawach uda mu się coś uświadomić — wtedy będzie uważniej słuchał, gdy przyjdzie pora na tę najważniejszą.

— Jeżeli z nim w ogóle da się sensownie rozmawiać… — burknął Theisman. — No dobra, Dennis, zobaczę, co uda mi się zdziałać.


* * *

Oscar Saint-Just obrzucił wchodzącego do gabinetu Theismana zmęczonym spojrzeniem. Napięcie, w jakim żył, dawało znać o sobie zbyt wyraźnie. Zdawał sobie sprawę, że jego umysł zaczyna się blokować w przekonaniu, że lada moment cały wszechświat zwali się na niego. Ostatnio zdarzało mu się zbyt wiele desperackich i przesadnych reakcji, ale nie potrafił nad sobą zapanować. A to jedynie pogarszało sprawę. Czuł się jak ktoś, kto już wpadł w bagno i im gwałtowniej się rzuca, tym bardziej się zapada. Mógł bezczynnie czekać, wtedy potrwałoby to dłużej, ale wolał walczyć ze wszechświatem, choć był świadom, że nie ma żadnych szans. I ta świadomość coraz bardziej nadwątlała jego siły i dotychczasową stabilność psychiczną.

Obserwując zbliżającego się admirała, musiał przyznać, że ten doskonale się kontroluje. Z pewnością rozdrażniła go konieczność poddania się rewizji — był to rytuał, którego nie oszczędzano żadnemu oficerowi floty i Marines, zanim dopuszczono go przed oblicze Saint-Justa. I nie chodziło o upokorzenie — to był efekt uboczny — ale o to, by w jego pobliżu nie znalazł się nikt uzbrojony. A w zachowaniu Theismana nie było widać śladu gniewu. To, co Saint-Just w nim naprawdę podziwiał, to opanowanie i konsekwencja — nie wpadał w panikę ani nie poddawał się bezradności, ale napotykając trudności, zbierał się w sobie i kolejno zabierał do ich przezwyciężania. Roztaczał wokół siebie aurę kompetencji prawie tak silną jak McQueen, ale nie było w niej ambicji politycznych. I to dla Saint-Justa znaczyło w tej chwili więcej, niż odważyłby się komukolwiek powiedzieć.

— Dobry wieczór, towarzyszu admirale — powitał go, wskazując gestem fotel. — Co mogę dla pana zrobić?

Theisman spojrzał mu prosto w oczy i wyrąbał:

— Towarzyszu przewodniczący, przybyłem prosić, by zmienił pan swój zamiar odwołania do stolicy towarzysza admirała Giscarda i towarzysza wiceadmirała Tourville’a.

Nozdrza Saint-Justa rozszerzyły się, co było u niego odpowiednikiem ataku ciężkiej cholery, ale zmusił się do spokojnego siedzenia i przeanalizowania tego, co właśnie usłyszał. Swoistą ciekawostkę stanowiło, jak Theisman się o tym dowiedział. Choć z drugiej strony mógł się nie dowiedzieć, tylko wydedukować — Giscard i Tourville byli bliskimi współpracownikami McQueen, co nie stanowiło żadnej tajemnicy, toteż tylko kwestią czasu było odwołanie ich do stolicy i rozstrzelanie. Zwłaszcza teraz, kiedy dla wszystkich wiedzących o tym było oczywiste, że w kwestii nowych broni Królewskiej Marynarki rację miała McQueen (a więc i oni), a nie on.

Natomiast to, czy Theisman dowiedział się, czy domyślił, było mniej ważne niż to, że obeszło go to na tyle, iż postanowił interweniować. Musiał wiedzieć, że obaj wymienieni nie cieszą się zaufaniem ani sympatią nowego towarzysza przewodniczącego. Próba stanięcia w ich obronie mogła mu zaszkodzić, a mimo to tak właśnie postąpił.

— Dlaczego? — spytał zwięźle.

Theisman wzruszył ramionami, jakby to było coś oczywistego.

— Jak sam pan powiedział, moim zadaniem jest zreorganizowanie Floty Systemowej i stworzenie z niej związku taktycznego spójnego, lojalnego i zdolnego do walki. W tej chwili daleki jestem od przekonania, czy uda mi się to zrobić, jeśli odwoła pan Giscarda i Tourville’a i… coś im się przytrafi.

— Przepraszam? — ton Saint-Justa był lodowaty.

Theisman już zdołał go przekonać, by odstąpił od zamiaru rozstrzelania poprzedniego dowódcy Floty Systemowej, towarzyszki admirał Amandy Graveson, i jej zastępcy, towarzysza wiceadmirała Lawrence’a MacAfeego wbrew wyższym oficerom Urzędu Bezpieczeństwa. Twierdzili oni, że oboje należy stracić w ramach dania przykładu innym, ponieważ nie ogłosili natychmiast lojalności wobec Komitetu, gdy McQueen zaczęła zamach. Theisman argumentował, że również nie wsparli McQueen, a zamieszanie było takie, że postąpili najrozsądniej, jak mogli, bo rozkazy wydane przez ich legalnego zwierzchnika, czyli sekretarz wojny, i rozkazy wydane przez sekretarza bezpieczeństwa, nie będącego zresztą ich legalnym zwierzchnikiem, były sprzeczne, a nikt nie był w stanie skontaktować się z przewodniczącym Komitetu, by ustalić, kogo powinni słuchać. W tych warunkach najrozsądniejsze było to, co właśnie zrobili, czyli ustalenie, kto właściwie zorganizował zamach: McQueen czy Saint-Just, przed jakimkolwiek działaniem.

Z punktu widzenia tego ostatniego argument był nieco naciągany, ale zawierał sporo prawdy, a Theisman miał rację, wskazując, że rozstrzelanie ich będzie miało przede wszystkim jeden skutek — każdy oficer Floty Systemowej zacznie się zastanawiać, kto będzie następny i kiedy przyjdzie jego kolej. Co, jak Theisman nie omieszkał zauważyć, raczej nie przyczyni się do uspokojenia nastrojów i skupienia się na ćwiczeniach. Taktownie nie dodał, że z pewnością nie przyczyni się do wzrostu lojalności wobec tego, kto wysłał pluton egzekucyjny.

Na Saint-Juście wywarły duże wrażenie zarówno argumenty, jak i odwaga admirała, który stanął w obronie podkomendnych w sytuacji, w której łatwo mógł do nich dołączyć. Rozważając zaś same argumenty, trudno było nie przyznać Theismanowi racji. Nawet jeśli nie miał jej w stu procentach, jedno nie ulegało wątpliwości. Wszyscy wiedzieli, jak poważnie Saint-Just rozważał rozstrzelanie Graveson i MacAfeego, by uzmysłowić wszystkim konieczność bezwzględnej lojalności w przyszłości. Fakt, że tego nie zrobił, mógł skutecznie przekonać tychże wszystkich, że nowy władca Ludowej Republiki Haven nie jest jednak bezwzględnym i żądnym krwi szaleńcem.

W tym jednak wypadku rzecz przedstawiała się inaczej.

— Ufam, że ta wypowiedź nie była zamierzona jako groźba, towarzyszu admirale — oświadczył chłodno Saint-Just. — A nawet gdyby była, to powinien pan być świadom, że zwrócono moją uwagę na pewne dowody związku Tourville’a, a być może i Giscarda ze spiskiem McQueen.

— Nie kwestionuję tego — odparł spokojnie Theisman, mając nadzieję, że nie widać, ile go ten spokój kosztuje. — Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na dwie rzeczy, towarzyszu przewodniczący. Po pierwsze, wiele osób faktycznie wiernych Republice czy Komitetowi zrobiło lub powiedziało coś, co po próbie zamachu McQueen może zostać uznane za dowód nielojalności czy nawet zdrady. Nie twierdzę, że tak właśnie jest w przypadku tych dwóch oficerów, bo nie wiem, jaka jest prawda. Chciałem tylko zasygnalizować, że może ona tak właśnie wyglądać i ludzie nad tym właśnie będą się zastanawiać. Teraz druga sprawa. Jeśli obaj zostaną odwołani i zabici, to praktycznie wszystko, co dotąd zrobiłem z Flotą Systemową, zostanie zaprzepaszczone, ponieważ 12. Flota i jej dowódcy oraz ich sztaby uznawane są w całej Ludowej Marynarce za najlepsze. Po użyciu przez przeciwnika nowych systemów uzbrojenia powszechnie widzi się w nich jedyną nadzieję. I dlatego Giscard i Tourville są tak ważni dla morale całej Ludowej Marynarki. Ich likwidacja bez jednoznacznych i przekonujących dowodów, iż brali udział w spisku McQueen, spowoduje znaczne obniżenie tego morale. Nawet gdyby byli winni, egzekucja i tak wywrze złe wrażenie, a spora część korpusu oficerskiego, która już zaczęła się uspokajać, potraktuje to jako dowód, że nigdy już żaden zawodowy oficer nie zostanie obdarzony zaufaniem. Może to skłonić ich do podjęcia działań, które obu nam będą nie na rękę. Proszę dobrze zrozumieć: nie twierdzę, że nie są winni ani że ich egzekucja nie jest usprawiedliwiona. Twierdzę natomiast, że w obecnej sytuacji, gdy wszyscy są lekko spanikowani skutkami użycia przez Królewską Marynarkę nowych broni i tym, co wydarzyło się ostatnio w stolicy, zabicie ich może mieć znacznie gorsze konsekwencje niż przeczekanie. Jeśli zdołamy ustabilizować sytuację i spowolnić ofensywę przeciwnika, będę inaczej oceniał ten problem. Natomiast teraz zaniedbałbym obowiązki, gdybym pana nie ostrzegł, że ich egzekucja będzie miała poważny wpływ na lojalność i wartość bojową Floty Systemowej.

Theisman zamilkł i spokojnie czekał na reakcję. A groźny wyraz oczu Saint-Justa powoli niknął, w miarę jak ten analizował to, co usłyszał. Podejrzewał co prawda, że Theisman był przeciwny rozstrzelaniu obu także z prywatnych powodów, ale nie oznaczało to, że jego przewidywania co do możliwych reakcji Floty Systemowej były błędne.

— Co w takim razie pan by z nimi zrobił? — Ku swemu sporemu zaskoczeniu Saint-Just był autentycznie ciekaw odpowiedzi.

Theisman nie namyślał się przed jej udzieleniem.

— Zostawiłbym obu tak daleko od systemu Haven, jak to tylko możliwe. Prawdziwym kluczem do kontrolowania Republiki zawsze była stolica. Cokolwiek by obaj chcieli osiągnąć, niczego nie zdziałają, jeśli nie opanują Nouveau Paris. A nie będą w stanie tego zrobić, siedząc w okolicy Grendelsbane czy gdziekolwiek indziej na froncie. Poza tym udowodnili już, że są najlepszym zespołem dowódczym, i dlatego zleciłbym im spowolnienie ofensywy Royal Manticoran Navy. Nie wiem, czy skuteczniejsze byłoby zwiększenie nacisku na zdobycie Grendelsbane, bo zmusiłoby to przeciwnika do wzmocnienia obrony systemu kosztem operacji zaczepnej, czy też wycofanie ich z tego rejonu i postawienie na drodze White Havenowi, ale na pewno to właściwe zadanie dla nich.

— A jeśli im się uda, staną się bardziej popularni niż kiedykolwiek.

— Fakt — przyznał Theisman nieco uspokojony rzeczowością rozmówcy. — Z drugiej strony jeśli komuś się to nie uda, to ich ambicje przestaną mieć znaczenie, prawda?

Saint-Just uniósł pytająco brew, zamiast odpowiedzieć. Theisman zaś ponownie wzruszył ramionami i wyjaśnił:

— Zdaję sobie sprawę, że jestem tylko dowódcą Floty Systemowej, co ogranicza mój dostęp do informacji, ale z tego co mi wiadomo, Sojusz rozstrzeliwuje wszystko, co stanie mu na drodze. Jeśli więc moje zrozumienie sytuacji jest choćby częściowo prawidłowe — w rzeczywistości dzięki danym, do których miał dostęp LePic, było całkowicie prawidłowe, ale tego wolał rozmówcy nie uświadamiać — to nic, czym obecnie dysponujemy, nie zdoła powstrzymać przeciwnika przed dotarciem do Haven. Z drugiej strony Dwunasta Flota jest naszym najsilniejszym, najlepiej wyszkolonym i wyposażonym związkiem taktycznym. Jeśli ona nie zdoła powstrzymać White Havena, to nikt nie zdoła tego zrobić, a jeśli zdobędzie stolicę, to przegraliśmy wojnę.

I wstrzymał oddech, czekając na reakcję Saint-Justa. Ten jedynie pokiwał głową.

— Poza tym, towarzyszu przewodniczący, jest jeszcze jedno, co jak sądzę, powinien pan wziąć pod uwagę — dodał zachęcony brakiem gwałtownej reakcji Theisman. — Jak dotąd Dwunasta Flota straciła w walce dwóch dowódców zespołów wydzielonych. Nie istnieje żaden powód, dla którego nie mogłaby stracić trzeciego, albo i głównodowodzącego, zwłaszcza że będzie miała do czynienia z przeciwnikiem dysponującym nowymi, znacznie groźniejszymi rodzajami uzbrojenia.

Oczy Saint-Justa rozszerzyły się zauważalnie. Przyglądał się przez długą chwilę Theismanowi w milczeniu. W końcu powiedział:

— Mam nadzieję, że się pan nie obrazi, towarzyszu admirale, ale ostatnia wypowiedź wydaje mi się nieco podejrzana. Nie posądzałem pana o taką przewrotność, nie wykazywał jej pan zresztą dotąd, dlatego logiczne jest, że zastanawia mnie, dlaczego wysunął pan taką sugestię.

— Ja nie jestem znany z przewrotności, towarzyszu sekretarzu, ale wszyscy wiedzą, że pan jest — odparł spokojnie Theisman i uśmiechnął się, widząc ostre spojrzenie gospodarza. — Proszę wybaczyć, to nie jest obelga, tylko zwykłe stwierdzenie faktu. Przewrotność to zresztą nader użyteczna cecha nawet dla taktyka, ale zwłaszcza dla polityka, i to działającego w takim środowisku jak istniejące tutaj, z tego co mogłem zaobserwować. Przyznaję, że świadomie odwołałem się do pańskiej przewrotności, ponieważ uznałem to za potencjalnie skuteczniejszy sposób. Mnie wystarczyłoby to, że sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest wystarczająco zła, by nie marnować żadnego potencjalnego środka, jaki mamy. Jeżeli wykorzystując go, można doprowadzić do sytuacji, w której zagrożenie dla państwa wyeliminuje się samo lub też zostanie wyeliminowane przez przeciwnika, to tym lepiej. Osiągniemy w ten sposób za jednym posunięciem dwa cele, a przy okazji pozwoli mi to na dokończenie porządków we Flocie Systemowej i na odtworzenie jej zdolności bojowej.

— Hmm… — Saint-Just przyglądał mu się jeszcze przez dłuższą chwilę. — W tym, co pan powiedział, towarzyszu admirale, jest sporo prawdy. Zdecydowanie nie mogę zaufać Giscardowi czy Tourville’owi, ale pilnuje ich przynajmniej jeden naprawdę nadzwyczajny komisarz ludowy. Muszę też niechętnie przyznać, że przynajmniej obecnie dowody przeciwko nim są poszlakowe… Nie będę przepraszał za to, że uznałem, iż lepiej jest ich zlikwidować mimo wszystko… po tym, co się wydarzyło, wolę dmuchać na zimne. Natomiast ma pan rację; podjąłem decyzję zbyt szybko i nie biorąc pod uwagę faktu, jak użyteczni mogą obaj okazać się w naszej obecnej sytuacji. Oraz tego, jaki wpływ na lojalność Floty Systemowej może mieć ich śmierć. To wszystko są ważne kwestie i dobrze, że mi pan o tym powiedział. Doceniam pańską odwagę. Nie mówię, że przekonał mnie pan całkowicie, bo tak nie jest. Ale dał mi pan do myślenia. Muszę na nowo przeanalizować sytuację, biorąc pod uwagę to, co od pana usłyszałem, nim podejmę ostateczną decyzję.

— Właśnie o to mi chodziło — odparł Theisman.

Saint-Just wstał i obszedł biurko, toteż Theisman także uniósł się z fotela. Uścisnął wyciągniętą prawicę gospodarza. A Saint-Just niespodziewanie odprowadził go do drzwi.

— Mam nadzieję, że kwestionowanie moich rozkazów nie wejdzie panu w nawyk, towarzyszu admirale — zauważył, nie pokrywając ostrzeżenia ironią. — Jednak tym razem dziękuję panu.

Theisman pozwolił sobie na lekki uśmiech.

— Nie ma za co, towarzyszu przewodniczący. I nie mam zamiaru nabrać nawyku kwestionowania pańskich poleceń. Choćby dlatego, że nie mam ochoty robić czegokolwiek, co mogłoby nasunąć panu podejrzenie, że mogę stanowić zagrożenie. Ostrzegł mnie pan uczciwie, że tak moje stanowisko, jak i życie zależą od tego, jak dobrze wykonam swoje obowiązki, i od tego, czy nadal będzie pan wierzył w moją lojalność względem Republiki.

Mogę zrozumieć pańskie podejście i doceniam uczciwość. Muszę też przyznać, że się boję, i choć postaram się mówić panu prawdę wtedy, gdy uznam to za niezbędne, jak stało się choćby w tym wypadku, będę też uważał na słowa i starał się, by nie nabrał pan przekonania, że jestem drugim wcieleniem Esther McQueen.

— Zaskakująca, ale jednoznaczna deklaracja — stwierdził Saint-Just, otwierając drzwi gabinetu. — Widzę, że pana nie doceniłem, towarzyszu admirale. To miłe odkrycie. Nie jestem idiotą i nie oczekuję, by wszyscy byli wobec mnie lojalni z miłości, ale miło jest spotkać kogoś, kto uczciwie przyznaje, że robi to ze strachu.

— Wolę być jednoznaczny. — Theisman celowo użył tego samego określenia. — Inaczej mógłbym doprowadzić do nieporozumienia, a na to w obecnej sytuacji żaden z nas nie może sobie pozwolić.

— To prawda, towarzyszu admirale — przyznał Saint-Just i raz jeszcze uścisnął mu dłoń.

Nowa sekretarka Saint-Justa spojrzała na nich zaskoczona, po czym natychmiast wsadziła nos z powrotem w papiery. Theisman zaś przemaszerował przez sekretariat i poczekalnię i dopiero gdy znalazł się na korytarzu, odetchnął z ulgą. Miał nadzieję, że Saint-Just nie zwrócił uwagi na drobiazg — jednoznaczny to nie to samo co uczciwy czy lojalny. A przez całą rozmowę nie powiedział, że jest lojalny…

Wsiadając do windy i wybierając kod poziomu parkingowego, podsumował w myślach zakończone właśnie spotkanie. Zrobił, co mógł, i miał nadzieję, że Javier Giscard i Lester Tourville też dołożą starań, by pozostać przy życiu, bo wiedział, że będą mu wkrótce potrzebni. Choć niezupełnie z powodów, które podał Saint-Justowi.

Загрузка...