ROZDZIAŁ III

Heming Zabójca Wójta żył jednak nadal. Rzeczywiście opowiedział wszystko o dolinie i o drodze do niej, objaśnił, gdzie mieszkają Hanna i Tengel, najgorsi z rodu złego Tengela. Zdradę Ludzi Lodu ułatwiło mu ciągle tkwiące w pamięci jak zadra poniżające lanie, jakie spuścił mu Tengel.

Ponieważ żona i córka wójta były obecne przy przesłuchaniu, wstawiły się za pięknym i młodym Hemingiem i uszedł on wolno, wypędzony z Trondheim halabardami żołnierzy.

Jednakże gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że palił go wstyd i gorzko żałował zdrady. W odległej dolinie mieszkał wszak jego ojciec i reszta rodziny. Im jednak nic nie mogło się stać, pocieszał się naiwnie, oni przecież chcieli pozbyć się wiedźm i czarowników, czyż nie tak?

Nie zdołał jednak do końca wyciszyć wyrzutów sumienia.


* * *

Do domu Hanny i Grimara wdarło się sześciu ludzi. Sześciu najodważniejszych z żołnierzy.

Teraz już szli z powrotem. Posuwali się zwartą grupą, cała szóstka. Wykonali rozkazy i pozwolono im odejść, bo ich zadanie uznano za najtrudniejsze. Heming ostrzegał żołnierzy przed Hanną.

W tunelu pod lodowcem ich rozmowom towarzyszył niesamowity pogłos.

– Phi! – powiedział najmłodszy. – To nie była żadna sztuka, to było proste jak to. – Uderzył lancą w ścianę, aż rozedrgane echo rozniosło się w nieskończoną dal.

– Widzieliście, jak przeszyłem tego dziada? – zarechotał rudy żołnierz.

– Tak, ale starucha była ohydna – rzekł z namysłem najstarszy. – Była podstępna. Wprost odebrało mi mowę na jej widok.

– Mnie też – powiedział żołnierz tak gruby, że zbroja niemal na nim pękała. – Najokropniejsza istota, jaką w życiu widziałem.

Umilkli. Niesamowity nastrój panujący w groźnym lodowatym tunelu przywoływał okropne wspomnienia.

– Wcale się nie bała – stwierdził ten, który nosił imię Willibert. Widzieliście, jak stała przy palenisku, chichocząc? Prawie nie mogła utrzymać się na nogach, ale wściekła zajadłość wobec nas jakby dodawała jej sił. Właśnie tak, jakby tylko na nas czekała.

– Tak, a jakie miała szpony! – dorzucił szósty, niezgrabny, kościsty młodzian. – Podrapała mnie. Tak się przestraszyłem. Wyglądała przecież jak gnijący trup.

– Mnie też najbardziej rzuciły się w oczy te szpony. Także i mnie skaleczyła, kiedy wyciągaliśmy ją z chaty.

– I mnie, gdy chciałem iść za nią. Znalazłem się w zasięgu jej pazurów, gdy schwyciłem ją za ramię.

– A ja za drugie, ale poczułem tylko jeden jedyny pazur.

Każdy z nich jej dotykał i dla wszystkich ten bezpośredni kontakt był równie obrzydliwy. Jako czarownica musiała spłonąć, a palenisko na podłodze do tego celu zupełnie się nie nadawało.

– Słyszeliście, co powiedziała wiedźma, kiedy już wyciągnęliśmy ją na podwórze i w końcu udało się ją podpalić?

– Nie?

– „Teraz są już daleko”, wymamrotała. Ciekawe co miała na myśli?

– W każdym razie wyglądało na to, że triumfuje. Może chodziło jej o tego drugiego, o czarownika, którego także mieliśmy spalić? Mam nadzieję, że go dopadli. Ale to nie nasza sprawa.

– Nam w każdym razie udało się w końcu zgładzić tę potworę.

Znów umilkli. Wspomnienie stało się nagle zbyt przytłaczające.

Wyszli z tunelu i znaleźli się na równinie. Letnia noc była jasna, powietrze w górach nieco ostrzejsze niż to, do którego przywykli w dolinach.

Posuwali się naprzód szybkim marszowym krokiem. Żaden z nich nie miał już ochoty na rozmowę. Najmłodszy drapał się po ramieniu.

– Do czorta, jak to swędzi!

Po pewnym czasie zatrzymał się drugi, rudowłosy.

– Poczekajcie, nie mam siły iść tak szybko.

– Co ci jest?

– Myślę, że z jakiegoś powodu bierze mnie gorączka.

Najmłodszy podwinął rękaw, chcąc obejrzeć swędzące miejsca.

– O, do diabła, popatrzcie!

Na ramieniu widniały paskudne, zaczerwienione pęcherze.

– Złapałeś ospę, ty draniu!

– Na pewno nie! Ospa tak nie wygląda. Dżuma też nie. Te pęcherze są dużo większe. To jest… nie wiem, co to jest.

Szli dalej, ale teraz wszyscy trzymali się w bezpiecznej odległości od najmłodszego. Niewysoka trawa szumiała i szemrała pod ich stopami, jak gdyby wrogo do nich nastawiona, jakby nie chciała, by po niej stąpali.

– Poczekajcie! – wrzasnął rudy. – Nie mam siły…

– Co z tobą?

– Gorączka… płonę jak w ogniu piekielnym. Popatrzcie! Patrzcie na moje dłonie! Są pełne tych straszliwych pęcherzy. Poczekajcie! Poczekajcie! Nie, nie uciekajcie ode mnie, potrzebuję pomocy, rozumiecie chyba!

Usiłował biec za nimi, ale nie miał sił i stanął, chwytając się za serce.

Wkrótce powoli ruszył w ślad za pozostałymi. Byli już daleko w przodzie i wyglądali jak małe, niewyraźne punkty na równinie. Przeklinał ich, żaląc się.

Na niebie pojawił się księżyc. Rudowłosy żołnierz stąpał niepewnie. Odrzucił hełm. Było mu gorąco, w głowie pulsowało i szumiało ze strachu i gorączki. Podciągnął rękawy. Pęcherze miał już wszędzie, także na twarzy. Całe ciało paliło. Wołał:

– Poczekajcie! Poczekajcie! Nie zostawiajcie mnie!

Nie słyszeli go jednak. A gdyby nawet dotarł do nich jego krzyk, i tak by nie poczekali.

Omal nie potknął się o ciało leżące na zboczu.

To był najmłodszy. Martwymi oczami wpatrywał się w niebo. Twarz pokrywały mu nabrzmiałe pęcherze.

Rudowłosy wydał z siebie rozdzierający krzyk i chwiejnie szedł dalej. Nagle chwycił się za gardło i osunął na kolana. Upadł do przodu i nie wstał więcej.

Czterej pozostali spieszyli naprzód, gnani strachem. Kiedy dotarli do krańca bagniska, poddał się gruby.

– Zaraziłem się! – krzyknął przerażony. – Patrzcie! Patrzcie! – Histerycznie biegał w koło, usiłując zedrzeć pęcherze z dłoni. – To zaraza!

– O nie! – zachłysnął się najstarszy. – Żadna zaraza tak nie wygląda i nie wykańcza człowieka tak szybko. To co innego. To ona! Wiedźma, która zadrasnęła nas swoimi pazurami! Rzuciła urok, sprowadziła chorobę!

– Mnie nie zaatakowała – powiedział Willibert. – Popatrzcie! Moje dłonie są czyste, bo ja prawie jej nie dotykałem. Wyjdę z tego.

– Ja też – powiedział kościsty. – Nic jej nie zrobiłem, to wszyscy możecie zaświadczyć. Nic, byłem dla niej dobry, jestem niewinny, wyjdę z tego.

Najstarszy nie czuł się najlepiej. Tak naprawdę było z nim całkiem źle. Nie śmiał jednak powiedzieć tego głośno. Nie miał odwagi nawet o tym pomyśleć.

– Wyjdę z tego – radował się kościsty, wymawiając te słowa niczym zaklęcie. – Nie zbliżaj się, odejdź! – zawołał do grubasa. – Teraz musisz radzić sobie sam, to ty…

– Zamknij się! – wrzasnął gruby. – Nie mów o tym, co zrobiliśmy i czego nie zrobiliśmy. Wszyscy jesteśmy tak samo winni.

– O nie, nie tak samo! Ja nie.

On również odczuwał swędzenie. Ale to przecież naturalne, to sugestia. Tak bardzo obawiał się symptomów. On naprawdę był miły dla starej, nieprawdaż? Ten mały kuksaniec, jakim ją potraktował, nic przecież nie znaczył…

– Nie, nie uciekajcie ode mnie! – zaskowyczał grubas. – Nie! Nie! Pomóżcie mi! Pomóżcie!

Nie słyszeli go. Wkrótce został daleko za nimi, skazany na samotną śmierć w męczarniach.

Żaden z szóstki nie dotarł do wioski w dolinie.


* * *

Lodowiec okazał się trudnodostępny, a droga przezeń długa – dokładnie tak, jak mówił Tengel.

Silje z przerażeniem wspominała chwilę, gdy po wyjściu z przełęczy zobaczyła lodowiec po raz pierwszy. Ostre, postrzępione szczyty otoczone były przez białe masy, wylewające się w kierunku szczeliny między wierzchołkami jak zastygła rzeka. Żadnej kępki trawy, żadnego źdźbła, na które mogliby stąpnąć. Bladosrebrny sierp wschodzącego właśnie księżyca sprawiał, że kryształki lodu świeciły i błyszczały jak szlachetne kamienie.

Wiedziała, że nigdy nie zapomni przeprawy przez lodowiec. Podczas gdy żal, rozpacz i poczucie beznadziejności trawiły jej wnętrze, niepewnie posuwała się za dziećmi, sprawdzając, czy nic im nie zagraża. Liv była tak zmęczona, że szła pół śpiąc, aż w końcu upadła i głęboko zasnęła w zimnym śniegu. Z niespokojnym sercem przywiązali ją wtedy do konia, zdając sobie sprawę, na jakie niebezpieczeństwo ją narażają. Gdyby załamał się lód lub gdyby zwierzę poniosło… Co stałoby się wówczas z dzieckiem? Żadne z nich nie mogło jednak nieść Liv. Tengel musiał badać drogę przed sobą i prowadzić konia, a obowiązkiem Silje było radzić sobie z bagażem i dwójką starszych dzieci.

Sol i Dag okazali się wyjątkowo wytrzymali, ale zaczynali się niecierpliwić. Chcieli jak najszybciej wyrwać się z ostrego zimna, lecz Tengel nie pozwalał na ryzyko. Każdy krok był dokładnie zbadany i wyliczony.

A jeszcze ten ciągły strach przed prześladowcami. Nie wiedzieli już, ile razy oglądali się za siebie. Z ulgą stwierdzali jednak, że lodowiec za nimi cały czas był pusty i tylko ich własne ślady, przypominające wąską błękitną wstążkę, znaczyły jednostajną płaszczyznę.

Całą pierwszą noc poświęcili na przeprawę przez lodowiec i zejście na nieprzyjazną, bagnistą równinę, gdzie wśród wypełnionych wodą dołów rosły powykręcane, karłowate brzozy. Szli wzdłuż szerokiej, wypływającej spod lodowca rzeki. Dopiero w świetle wstającego poranka, pod szarym niebem, na którym chmury przesłaniały słońce, Tengel spostrzegł, jak bardzo dzieci potrzebują odpoczynku. Przebyli jeszcze szczyty wzgórz i dotarli do doliny sąsiadującej z tą, w której płynął wodospad, gdyż nie chcieli, by zaskoczyli ich żołnierze. Tam przy akompaniamencie świszczącego porannego wiatru Silje przygotowała małe obozowisko. Wszyscy wślizgnęli się pod przykrycia i mocno przytulili do siebie.

Dzieci, wyczerpane, z bolącymi nogami, zasnęły natychmiast.

Silje otoczyła je ramionami. Tengel leżał po drugiej stronie.

– Nie zamierzam dziękować Bogu za to, że zostaliśmy ocaleni – szepnęła.

– Dlaczego?

– Nigdy nie mogłam zrozumieć ludzi, którzy jako jedyni wyszli cało z opresji. Zwykle mówią tak: Opatrzność czuwała nade mną. Bogu niech będą dzięki! A ci, którzy zginęli? Uważam, że nie można być tak samolubnym, by sądzić, że pozostawieni przy życiu są więcej warci niż ci, którzy zginęli. Ja raczej pomodlę się za ich dusze. Czy nie uważasz, że to jest bardziej na miejscu?

Zgodził się z nią.

– Masz całkowitą rację. Nie, ty nigdy nie byłaś samolubna, Silje. Najpierw inni, dopiero potem ty sama. Bogu, czy nie Bogu, ale jestem ogromnie wdzięczny za to, że mam was tutaj wszystkich. Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło, ale żyjemy. Cała piątka.

– Cała ósemka – poprawiła go z sennym uśmiechem. – Zapomniałeś o koniu, kocie i… i o tym, który jeszcze nie ujrzał dziennego światła.

– Cała ósemka – powtórzył, ale w jego głosie zadrgał ból.

Nie mógł sobie pozwolić na sen. Podczas gdy oni spali, Tengel czuwał i nasłuchiwał, czy nie nadchodzą prześladowcy.

Z wielkim trudem zbierali się w dalszą drogę. Byli zesztywniali, zmarznięci i bezradni w nieznanym świecie.

Kociak Sol wykorzystał szansę i wymknął się w splątany gąszcz zarośli; wyruszyli godzinę później, ponieważ musieli go szukać. W końcu jednak wrócił cały i zdrowy.

Kilka razy znaleźli się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Tak jak wtedy, gdy nieoczekiwanie napotkali stromą ścianę i koń się spłoszył. Tengel poważnie zastanawiał się, czy nie zakończyć cierpień zwierzęcia. Silje i dzieci wstawiły się za nim i ojciec jak zwykle musiał się poddać. Sprowadzanie konia na dół wymagało od Tengela wprost nadludzkiego wysiłku fizycznego i psychicznego. Silje też była u kresu wytrzymałości, jeszcze chwila takiego napięcia i zgodziłaby się z mężem, że najlepiej uśmiercić zwierzę. O mały włos nie wypowiedziała tej myśli głośno. Koń zszedł jednak na dół i wszyscy krzyknęli „hura!”. Wszyscy oprócz konia, jak z uśmiechem zauważyła Sol. Tengel musiał dokładnie zabandażować rany biednego stworzenia. Silje widziała jednak, że gdy skończył opatrunek, długo stał przytuliwszy głowę do jego grzywy. Z pewnością cieszył się, że został z nimi stary, wierny przyjaciel.

Po pewnym czasie krajobraz się zmienił, a powietrze stało się cieplejsze, gdyż nie dochodził już mroźny powiew od lodowca. Widać było wyraźnie, że pokonali ponad połowę drogi. Tego dnia nie przedłużali już wędrówki, by zbytnio nie zmęczyć dzieci, i wczesnym wieczorem rozbili obóz w wąskiej dolinie. Wokół nich rosły teraz świerki i sosny, a w mchu kwitły nawet kwiaty.

Dzieci znów błyskawicznie zasnęły, ale nie Silje – ona dotarła już do granic wytrzymałości, nie miała sił, by dłużej zaciskać zęby. Zrezygnowana rozpłakała się w objęciach Tengela. Płakała nad wszystkimi zmarłymi z Doliny Ludzi Lodu, nad małym domkiem, który opuścili, nad meblami i rzeczami, których mieli już więcej nie zobaczyć, nad niepewną przyszłością i po prostu ze zmęczenia. A także z ulgi, że wydostała się na świat, poza dolinę. Tego jednak nie powiedziała głośno. Nie chciała zranić Tengela. W końcu była to dolina jego dzieciństwa.

– Moje kilimy – łkała. – Nie zabrałam ich ze sobą. Człowiek czuje coś szczególnego do tego, co sam zrobi. A teraz są już stracone.

– Cicho, cicho – uspokajał ją Tengel. – Czy nie widziałaś, co koń ma pod siodłem? Jeden z tych dużych wełnianych pledów, które utkałaś. Ja także nie chciałem się z nimi rozstać, wiesz?

Silje rozjaśniła się i uścisnęła go mocno.

W końcu usnęła w jego objęciach. On znów czuwał, pełen trwogi, że mogą ich zaskoczyć dzikie zwierzęta. Żyły tu wilki i niedźwiedzie, rosomaki i rysie. Z nich wszystkich najbardziej bał się niedźwiedzia.

Tengel zranił się w stopę, kiedy w ciemności źle stąpnął na ostry kamień, i miał kłopoty z chodzeniem.

Martwił się o przyszłość. A teraz jeszcze dołączyła się do tego nowa troska. Troska – to za słabo powiedziane.

Tengel spojrzał na swą młodą żonę. Nie mógł mieć do niej żalu, winien był przede wszystkim on. Tak łatwo dawał się porwać namiętności i wpadał w ekstazę w objęciach Silje, że zapomniał o odpowiedzialności.

Absolutnie nie powinna mieć więcej dzieci. Tym razem udało się jej go zwieść.

Powiódł dłonią wzdłuż jej ciała. Ależ tak, można to wyczuć! Ciąża musiała być dosyć zaawansowana. A on niczego nie zauważył?

Stracić Silje? Dreszcz przebiegł mu po plecach. Najprawdopodobniej nie przeżyje jeszcze jednego trudnego porodu.

Co ma zrobić?

Istniała właściwie tylko jedna odpowiedź: musi spędzić płód.

Czy zdobędzie się na to? Czy nie straci przez to jej miłości?

Tengel był bardzo strapiony. Nie wiedział, gdzie jest Eldrid, nie znał miejsca, o którym mówiła. Leżało pewnie gdzieś na wschodzie Trondelag. Zresztą i tak nie powinni się do niej przyłączać, by jej nie narażać. Nie miał już sił na dalsze myślenie. Ułożył Silje wygodniej na swoim płaszczu i zrezygnowany oparł się o pień brzozy.

Dwie noce i jeden dzień zajęło im dotarcie do zamieszkanych okolic. Wszyscy byli już wtedy tak zmęczeni, że żadne z nich nie mogło ustać na nogach, nawet koń.

Wędrowali teraz skrajem lasu w wiosce Benedykta. Nie mieli odwagi wyjść na drogę, trzymali się w ukryciu. Tengela bolała stopa, koń kulał co najmniej na trzy nogi, a dzieci żaliły się, że są śpiące, zmęczone i głodne.

Nagle Silje zawołała głośno:

– Zobaczcie! Tam, nad rzeką! Czy to nie parobek Benedykta łowi tam łososie?

Ależ tak, to był on! Pospieszyli ku niemu.

Staruszek wzruszył się bardzo, widząc ich znowu. Dziwił się niezmiernie, że starsze dzieci są już takie duże, gratulował najmłodszej pociechy i był bardzo zawiedziony, że Sol go nie poznaje. Nie można jednak było tego oczekiwać, miała wtedy zaledwie dwa lata.

– Jakże się wiedzie na dworze? – zapytali Tengel i Silje wpadając sobie w słowo.

Parobek spoważniał.

– O, jest niedobrze. Bardzo niedobrze!

– Czy oni nie żyją? – zapytała Silje zlękniona.

– Ależ nie, nie. Wszyscy żyją. Ale ja tam już nie pracuję. Odszedłem ze służby wkrótce po waszym wyjeździe. Nie mogłem znieść tej baby, Abelone. Znalazłem pracę gdzie indziej. Słyszałem, że mają wielkie trudności z nakłonieniem ludzi do pracy we dworze Benedykta.

– O tak, wiem już teraz! – zawołała zachwycona Sol. – To ty mnie łaskotałeś!

Stary rozjaśnił się w uśmiechu szczęścia.

– Ach tak, więc przypomniałaś mnie sobie, łobuzico! Poczekaj tylko, zaraz cię…

Sol ze śmiechem uskoczyła w bok tak jak za dawnych czasów.

– A więc Abelone jest tam jeszcze? wykrzyknął Tengel.

Parobek zakończył dziką zabawę.

– Tak, tak. I te jej wstrętne dzieci też. Ale Gretę i Marię wyrzucili, chodzą jak dwie biedne jałmużniczki po wiosce. Przenoszą się z zagrody do zagrody i bardzo źle są traktowane.

– Och, to okropne! – jęknęła Silje. – Te dobre, kochane kobiety? Tak nie może być! A pan Benedykt?

– Ten życzliwy człowiek? Siedzi w więzieniu.

– Co?!

– To wydarzyło się niedawno. Nie był najszczęśliwszy pod rozkazami Abelone, to jasne jak słońce, ale jakoś tam się trzymał. – Parobek pochylił się ku nim i szepnął: – Szukał pociechy w czymś mocniejszym, wiecie? Ale potem wydano buntowników…

– Heming – mruknął Tengel przez zęby.

– Wiem teraz na pewno, kto jest złym duchem Ludzi Lodu – powiedziała Silje cicho.

– A kiedy żołnierze przybyli do dworu i rozpytywali o Benedykta, Abelone postarała się, by go obsmarować. Tylko po to, by się go pozbyć, był dla niej jedynie ciężarem. No i teraz siedzi w Trondheim. To wszystko jest takie strasznie smutne!

– Och, to okropne – westchnęła Silje. – Tengelu, musimy coś zrobić!

– Oczywiście – odpowiedział, ale w duchu zastanawiał się, co mogą zdziałać, będąc sami w takich tarapatach.

– Czy cała grupa buntowników się rozpadła?

– Obawiam się, że tak. Mówią, że zabrali Dyrego syna Alva. Wszystkich zdradził jeden pojmany więzień.

Tengel wymruczał przekleństwa pod adresem Heminga. Jego oczy iskrzyły złością. Silje rzadko widywała go w takim stanie.

Opanował jednak gniew i zwrócił się do starca. Szybko opowiedział mu o tragicznym losie Ludzi Lodu. Parobek wyraził najgłębsze współczucie.

Myśleliśmy, że na początek osiądziemy tu na wzgórzu, gdzie przedtem mieszkałem – powiedział Tengel. – Dopóki nie znajdziemy czegoś lepszego, bezpieczniejszego.

Czy dla nich istnieje gdzieś bezpieczne miejsce? – pomyślał parobek.

– Ktoś tam teraz mieszka – odpowiedział ze smutkiem. – Naprawdę nie wiem, czy tu, we wsi, jest jakieś miejsce, gdzie moglibyście… – Umilkł, pełen obaw.

Tengel westchnął.

– Znam jeszcze jedno miejsce, w którym się ukrywałem. Bliżej Trondheim. Nie jest to odpowiednie schronienie dla dzieci, ale musimy spróbować.

Poprosili, by pozdrowił Gretę i Marię, obiecali wrócić i pomóc. Nic jednak nie wróżyło powodzenia.

Podjęli dalszą mozolną wędrówkę.

W połowie dnia odpoczęli w zagajniku. Tengelowi mocno spuchła stopa. Powinien odpocząć, ale nie chciał siedzieć na koniu. Stwierdził, że dzieci bardziej tego potrzebują, oczywiście częściowo miał rację. Mimo wszystko Silje oskarżyła go o upór, nazwała głupim i próżnym, więc przez chwilę panowała napięta atmosfera. Taka sytuacja była do przewidzenia. Wszystkim dawało się we znaki zmęczenie trudami oraz nieustanny niepokój i niepewność jutra.

Późnym wieczorem dotarli do miejsca, o którym mówił Tengel. Szałas był bardzo prymitywny, miał tylko dwie oparte o siebie normalne ściany, tworzące ostry szpic, i trójkątne ściany boczne. W środku unosił się zapach spleśniałej ziemi.

– Och, widzę, że naprawdę nikogo po mnie tu nie było – powiedział Tengel z udawanym optymizmem. – A więc przynajmniej jesteśmy bezpieczni.

Silje stłumiła westchnienie. Zamiotła i posprzątała na ile się dało, ułożyła podściółkę z suchych gałązek, która miała spełnić rolę prowizorycznego posłania, i położyła dzieci spać. Następnie przyjrzała się stopie Tengela.

– Nie wygląda to dobrze – rzekła. – Najważniejsze, to dać jej odpocząć.

Tengel poprosił ją, by odszukała jego „przybory”. Wiedziała, o co mu chodzi: o wszystkie tajemne maści i zioła. Zastosował je od razu najlepiej jak umiał i już po chwili spał głęboko, zupełnie wyczerpany po dwóch dobach nieustannego wysiłku.

Koń pasł się, a kot wyruszył już na łowy.

Silje długo leżała nie śpiąc. Myśli goniły jedna drugą, strach pulsował w żyłach. W ciemności rozejrzała się po nędznym schronieniu. Myślała o braku pożywienia i straszliwych warunkach życia. Tuż przed zaśnięciem powzięła pewną decyzję.

Następnego ranka Silje dokonała przeglądu kurczących się zapasów żywności i powiedziała zdecydowanie:

– Zostaniecie tu dzisiaj. Ja mam coś do załatwienia.

– O czym myślisz? – zapytał Tengel cicho.

– Wiesz dobrze, jak trudna jest nasza sytuacja.

– O tak, to wiem aż za dobrze.

– Widzę tylko jedną szansę ratunku. Gdy nadejdzie czarna godzina, wszystkie względy trzeba odsunąć na bok, nie mam racji?

– Silje, nie myślałaś chyba, żeby…?

Uśmiechnęła się.

– Nie, nie mam zamiaru sprzedawać swego ciała, jeżeli to przyszło ci do głowy. Może już raczej duszę.

Szybko zerknął w róg. Stał tam witraż.

– Nie, to też nie – powiedziała Silje. – Zaufaj mi, Tengelu, wiem, co robię. Myślę o nas, o Benedykcie, o Grecie i Marii, i słabo mi się robi na myśl o tym, że dzieci będą musiały przeżyć kolejną zimę podobną do tej, jaką mieliśmy ostatnio. Jedzenie już niedługo się skończy, nie mamy nawet czym łowić ryb, a ty nie możesz się ruszać. Widzę tylko jedno wyjście, choć ono jest również bardzo niepewne. Warto jednak spróbować. Wrócę tak szybko, jak będę mogła. Nie wiem, jak długo to może potrwać. Najprawdopodobniej zjawię się wieczorem, ale jeżeli nie będzie mnie do jutra, to też jeszcze nie powód do niepokoju!

Tengel nie pozwalał jej na wyprawę, ona jednak pokonała go swoim uporem i siłą woli. Nie był w stanie przeciwstawić się jej.

– Silje, nie narażaj się na niebezpieczeństwo!

– Nic mi nie grozi. Nikt nie zwróci na mnie uwagi, nikt nie wie przecież, że należę do Ludzi Lodu.

– Ale w jakim kierunku pójdziesz? Jeżeli nie byłoby cię długo…

Zawahała się.

– Do Trondheim. Tam mnie szukaj! Nie wcześniej jednak niż za kilka dni.

Pożegnała go i ruszyła w drogę.

Na zmęczonych, obolałych nogach człapała wzdłuż gościńca na północ. Jakiś wieśniak podwiózł ją spory kawałek, co niezmiernie ułatwiło jej podróż, zyskała też na czasie. Aż skręcało ją z głodu i ze zdenerwowania. Wczesnym popołudniem dotarła do Trondheim.

Jakież to dziwne znaleźć się tutaj znowu! Ostatni raz była w mieście pięć lat temu, a teraz – nie do wiary: tłumy ludzi, masy towarów w kramach i na rynku, rzemieślnicy przy warsztatach, zwierzęta… Szła jak we śnie, nie mogąc zrozumieć, że naprawdę jest tutaj. Nie miała jednak żadnych dobrych wspomnień z Trondheim.

O, brama, w której zwykle nocowała. Jak zimno tam było! A tu napadł ją jakiś mężczyzna, który wybiegł z zaułka. Walczyła wówczas jak zwierzę. To wtedy nauczyła się bronić przed zalotami zbyt nachalnych mężczyzn. Wiele razy wykorzystywała później te sposoby.

Na ulicach nie było teraz trupów. Tego lata nie grasowała w Trondheim żadna zaraza, w każdym razie ona niczego nie zauważyła.

Spytała o drogę i już za chwilę z bijącym sercem spoglądała na pałac barona Meidena.

Czy będzie miała dosyć odwagi?

Przez moment chciała uciekać, lecz przypomniała sobie wygłodniałe twarzyczki dzieci, takie jakimi by się stały, gdyby niczego nie przedsięwzięła. Ujrzała zmęczone, zatroskane oczy Tengela i jego przygniatający smutek, że nie potrafi pomóc swoim bliskim. Tego ranka wyglądał zupełnie tak samo jak zimą podczas okropnego głodu. Jak wtedy gdy lód, który skuł jezioro, był zbyt gruby, by można łowić ryby, kiedy nie dało się już na nic polować, nie było owiec, a oni nie mieli już ziarna.

Wzięła głęboki oddech, odruchowo pogładziła koszyczek, który miała ze sobą, i zapukała.

Otworzyła jej służąca.

Silje przedstawiła się i zapytała o pannę Charlottę Meiden.

Służąca zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów i zapytała, z czym przybywa.

– Chciałabym pomówić z łaskawą panienką.

– O czym?

– To sprawa osobista.

Służąca długo spoglądała na nią z pogardą, aż wreszcie powiedziała:

– Poczekaj tutaj! – Zatrzasnęła jej drzwi przed nosem.

Po poniżająco długim czasie oczekiwania drzwi otworzyły się znów.

– Wejdź!

W głosie nie było ani krzty życzliwości.

Silje weszła do pięknego przedsionka. Białe ściany z kamienia, kilka drogich sprzętów, czarne żelazne pojemniki na łuczywo – więcej nie zdążyła zauważyć.

W drzwiach ukazała się dama w wieku około trzydziestu lat o nieładnej, wydłużonej twarzy, odziana w brunatnozłote, wyszywane perłami szaty. To ona, pomyślała Silje. To ona, jestem we właściwym miejscu!

Kobieta przypatrywała się Silje z wyrazem odpychającego zdziwienia w oczach. Tuż za nią nadchodziła starsza dama w sukni z oślepiająco białym kołnierzem i narzuconym na nią brokatowym kaftanie bez rękawów. Była szczupła, oczy miała surowe i przenikliwe. To musiała być matka.

Silje skłoniła się nisko obydwu.

Charlotta Meiden badawczo spoglądała na młodą kobietę przy drzwiach, odzianą w straszliwie znoszony niebieski aksamitny płaszcz. Widziała łagodną, pociągającą twarz obramowaną brązowymi lokami i parę przejrzystych, błękitnych oczu, w których kryły się zmęczenie i lęk.

W dziwny sposób wydawała się jej znajoma…

– Czego chcecie? – zapytała chłodno Charlotta.

To Dunka! Pomyślała Silje zaskoczona. Ależ tak, powinnam przecież to przewidzieć. W Norwegii nie zostało już wiele szlachty. A więc nasz mały Dag to Duńczyk!

Ta kobieta musiała wiele wycierpieć, myślała. Widać to w każdym rysie jej twarzy. Jest zgnębiona troskami, nie ma w niej nadziei…

– Nazywam się Silje córka Arngrima, jestem zamężną kobietą ze wsi. Jeśli to możliwe, chciałabym porozmawiać z czcigodną panienką w cztery oczy.

Ona jest wykształcona, skonstatowała Charlotta.

Matka wtrąciła szybko:

– Jeśli chodzi o żebraninę, to proszę iść do drzwi kuchennych.

Silje potrząsnęła głową. To było trudne. W jej oczach zabłysła jednak duma, która zaimponowała szlachciankom, gdy powiedziała:

– Pragnę porozmawiać z łaskawą panienką na osobności. Sprawa jest bardzo poufna.

O cóż jej chodzi? pomyślała Charlotta.

– Czy to wiadomość od kogoś?

Silje nie odpowiedziała. Ze spokojem, wyczekująco, patrzyła jej w oczy. Może jakiś wielbiciel? Wbrew swej woli Charlotta była coraz bardziej zaintrygowana.

– A więc chodźcie ze mną – zadecydowała i wskazała Silje drogę do swego buduaru na górze.

– Pójdę z wami, Charlotto – zawołała za nią matka.

Córka przechyliła się przez poręcz schodów.

– Nie, dam sobie radę sama. Z pewnością chodzi tylko o jakąś wiadomość.

Jeśli to posłanie od jednego z tych pięknych panów z Austrat, nie chciała włączać w sprawę matki. Nie bardzo w to jednak wierzyła. Kiedy ostatni raz miała wielbiciela?

Zamknęła drzwi. Silje rozejrzała się po wysokiej, pięknej komnacie ze ścianami wyłożonymi ciemną dębową boazerią. Wszystko świadczyło tu o bogactwie. Ale czy o szczęściu?

– Czy ktoś może nas usłyszeć?

– Nie.

– A jeśli… jeśli ktoś będzie podsłuchiwał pod drzwiami?

– Cóż to za dziwaczna tajemniczość!

Charlotta zamknęła jednak drzwi na korytarz i wprowadziła Silje da imponującej sypialni, którą, jak się wydawało, całkowicie wypełniało łoże z baldachimem. Tu również zamknęła drzwi.

– Czy teraz jesteście zadowolona?

Silje skinęła głową.

– A więc cóż macie mi da przekazania?

Stały po przeciwnych stronach marmurowego stołu. Silje powiedziała:

– Przede wszystkim chciałam rzec, że nie mam zamiaru uczynić wam nic złego, panno Charlotto, bez względu na to, co powiem. Nie chciałam tego, zmusza mnie jednak potrzeba.

Charlotta Meiden z pogardą zmarszczyła brwi.

– A więc jednak żebranina? – Podeszła do drzwi, chcąc odprawić gościa.

– Nie, nie – powiedziała Silje szybko. – Musicie mnie wysłuchać, w większym stopniu dotyczy to was niż mnie.

Charlotta wróciła.

– Mnie? Co chcecie przez to powiedzieć?

Silje przełknęła ślinę i zebrała się na odwagę.

– Zanim rozpoczniemy tę trudną rozmowę, muszę się w czymś upewnić. Być może zwracam się do niewłaściwej osoby.

Wiedziała jednak, że tak nie jest.

Otworzyła koszyk i położyła na stole trzy kawałki materiału: szal, powłoczkę i bawełnianą szatkę.

– Poznajecie to, jaśnie panno?

Z początku Charlotta wpatrywała się w rzeczy nic nie pojmując, jak gdyby rozum jej odjęło. Dłoń lekko dotykała szala, a myśli były uśpione.

A potem nagle gardło jak gdyby jej się zacisnęło. Krew uderzyła do głowy, a później cała odpłynęła. Usłyszała własny szloch, gdy cofnęła rękę, jakby się sparzyła. Komnata zawirowała, poczuła, że ramiona obcej kobiety ją podtrzymują i prowadzą do łoża.

Nastąpiła ciemność.

Загрузка...