ROZDZIAŁ XIII

W dość drastyczny sposób Sol uwolniła rodzinę od zagrożenia, jakie stanowił kościelny, jednak prawdziwe niebezpieczeństwo wciąż nad nimi wisiało.

Silje i dzieci byli zbyt dobroduszni, by uwierzyć, że ktoś mógł do nich przybyć w złych zamiarach. Uważali, że w głębi serca wszyscy są dobrzy, i choć często fakty dowodziły czegoś wręcz przeciwnego, Silje i Tengel wychowywali dzieci tak, by okazywały szacunek i troskę innym. Takie było ich główne przesłanie, ewangelia miłości.

Jednakże Tengela, a do pewnego stopnia również Sol, nurtował wyraźny niepokój, wywołany przez gościa, który mieszkał w ich domu.

Johan przywykł był do siedzenia i skazywania winnych i niewinnych na śmierć lub tortury, a nie do biegania po lesie.

I w końcu zachorował. Tym razem naprawdę. Przypuszczał, że umrze.

Kiedy wrócił z lasu, gdzie przez pół dnia starał się odnaleźć Sol, Are popatrzył na niego z politowaniem.

– Naprawdę przeszedłeś przez góry aż od Sogn? – zapytał dziecięcym, jasnym głosem. – Przecież ledwo zipiesz już po pokonaniu najmniejszego pagóreczka.

Johan nie wiedział, co ma odpowiedzieć – tak zdumiał go fakt, że ktoś mógł wątpić w słowa przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości. Widział siebie jako narzędzie Boga, jako anioła kary.

Z opresji wybawiła go Silje.

– Nie wolno zwracać się na „ty” do dorosłych. Are, kiedy wreszcie się tego nauczysz? Musisz zrozumieć, że pan Johan jest wyczerpany po długiej podróży. Upłynie wiele dni, zanim znów nabierze sił. Czy ładnie było w lesie, panie Johanie?

– Co? Ależ tak, oczywiście.

Prawdę mówiąc w ogóle nie przyglądał się lasowi. Ciągle wypatrywał Sol i w miarę jak dzień mijał, narastał jego gniew. Po sprawdzeniu w zwykłym miejscu nad rzeką pokręcił się wokół domu. Potem znów pobiegł do lasu, ganiał po nim jak wściekły pies, by ją odnaleźć. Chciał jej pokazać, kim jest. Ta mała łobuzica będzie się trzęsła ze strachu i cierpiała, już on się postara o najbardziej wyrafinowane tortury. Naprawdę pożałuje, że się przed nim ukryła, ta…

– Nadchodzą Tengel i Sol – zawołała Silje z radością.

Ramiona Johana opadły. I pomyśleć, że dzień był taki jasny i piękny! Nie zauważył tego przedtem!

Teraz znów leżał w łożu. Czuł ucisk w piersi, a ataki suchego kaszlu echem rozbrzmiewały w pokoiku na strychu. Jednak, choć z pewnością nie przyznałby się do tego, było mu bardzo przyjemnie.

A to dlatego, że zupełnie nowa, łagodna Sol zajmowała się nim tak troskliwie. Podawała mu wzmacniające zupy (z pewnością czarodziejskie wywary – musi o tym donieść) i dbała, by jego łoże zawsze było gładkie i przyjemne. Jej szybkie, zręczne dłonie poprawiały poduszki, wślizgiwały się pod jego plecy wygładzając prześcieradło i ogrzewając ascetyczne, przywykłe do wyrzeczeń ciało. Wodził za nią oczami, gdziekolwiek się ruszyła, rejestrując wszelkie oznaki wskazujące na to, że była czarownicą. Po to tu przecież przybył? Ciągle napominał się, że musi je zapisać. Te żółtozielone kocie oczy, zbyt wcześnie rozwinięte, kuszące kształty, biodra, piersi, talia tak wąska, że zastanawiał się, czy nie zdołałby objąć jej dłońmi…

Dzisiaj zapomniała poprawić mu poduszki. Już otworzył usta, by ją przywołać, ale powstrzymał się na czas. Cóż, na Boga, przychodzi do głowy jemu, przyszłemu głównemu sędziemu sądu dla czarownic?

Słyszał, że ten gorliwy kościelny nie żyje. Jakaś straszliwa wysypka, serce stanęło. Tak, tak, takie rzeczy się zdarzają. Johan nie żałował go, ten nędznik był jedynie przedstawicielem niższego stanu

Pomacał się po ręce i obejrzał ją. Była jakby pełniejsza. Czuł, że twarz też mu się zaokrągliła. Dobrze go tu karmili, a Johan uważał, że teraz, kiedy czuł się tak okropnie, nie może niczego odmawiać swemu wychudzonemu ciału. Namawiali go do jedzenia, to nie była jego wina, sąd nie miał prawa go o to oskarżać. Nie mógł odmawiać i ranić tych troskliwych ludzi. Teraz jednak koniec z tym. Nie może powrócić jako spasiony wieprz. Musi z tym skończyć.

Zje jeszcze tylko ten kawałek chleba z grubym plastrem sera. Nie zostawi go przecież na talerzu, to niegrzecznie. Poświęci się!

Przełknął chleb, popijając go kuflem piwa. Ach! Wspaniale! Teraz szybki żal za grzechy, to przecież było obżarstwo…

Znów przyszedł pan Tengel. To naprawdę mistrz, czarownik z woli boskiej, to znaczy z szatańskiej woli, szybko poprawił się w myślach. Wybacz mi, Panie! Wszystkie te niedozwolone medykamenty i dłonie, które kładł na jego piersiach. Jakże bosko grzały! No nie, znów użył nieodpowiedniego wyrażenia. W czarach nie było przecież nic boskiego.

Nie, za nic by się nie przyznał, że boi się tego demona.

Co? Czy on nie ma dzisiaj zamiaru położyć na nim rąk?

Nie, zasiada, by porozmawiać.

Johan poczuł się głęboko zawiedziony, ale oczywiście nic nie powiedział.

Podczas gdy gospodarz w skupieniu mu się przyglądał, pomyślał jeszcze: pan Tengel, cóż za przerażający wygląd, ale jakie łagodne oczy!

– Jak się dzisiaj czujecie? Wydaje się, że wyglądacie lepiej, panie.

Johan, acz niechętnie, musiał przyznać, że czuje się zdrowszy.

– Myślę, że dziś po południu możecie już wstać. A jeśli jutro dobrze odpoczniecie, to sądzę, że pojutrze będziecie mogli wyruszyć w dalszą drogę do Akershus.

Johan skinął głową. Nie był pewien, czy odczuł taką ulgę, jak powinien. Tydzień, jaki mu wyznaczono, minął już dwa dni temu. Jeżeli jednak opowie o swej nagłej, niemal śmiertelnej chorobie, z pewnością uniknie kary głównego sędziego. Ostatniego dnia musi powstrzymać swój apetyt, aby wyglądać na odpowiednio wygłodniałego i wycieńczonego, kiedy stanie przed jego obliczem.

Przekaże mu wspaniałe sprawozdanie. Sporządzi je po drodze, tak by nikt stąd niczego nie odkrył. Tak wiele ma do opisania! Na każde z pytań może odpowiedzieć twierdząco!

A poza tym ma coś w zanadrzu: znalazł jeszcze jedną czarownicę!

Pani Silje. Maluje bezbożne obrazy na płótnie! Na przemian święte i grzeszne. Ona, niewiasta! To rzecz niesłychana! Żadna kobieta nie potrafi przecież malować, a ona umie! Postacie stworzone przez nią są jak żywe, jakby zaraz miały znaleźć się w izbie. Jej ścienne malowidła są lepsze od wielu tych, które udało się namalować mężczyznom. To przecież niemożliwe. To dzieło Szatana!

Johan z każdą chwilą stawał się coraz bardziej podniecony.

A ta mała, którą tak rzadko widywał? Nazywa się Liv. Ma rude włosy, a to właśnie jedna z podejrzanych oznak. Wiele już schwytano czarownic tylko na takiej podstawie. A to dziecko tyle wie i potrafi. Wie dokładnie, gdzie leży Sogn, zna łacinę, potrafi liczyć zawiłe rachunki, z którymi on, Johan, sobie nie radzi…

Zrobiło mu się słabo. Diabeł otaczał go ze wszystkich stron. Znalazł się w samym sercu gniazda czarownic.

Oczywiście najgorsi byli Tengel i Sol. Jak najszybciej trzeba ich unicestwić!

Zniszczyć należy całą rodzinę, by ich zło nie plugawiło świata.

Nigdy jeszcze nie czuł się tak przybity. Miał wrażenie, jakby zjadł wielkie ilości tłustego, ciężkiego jedzenia. Nigdy dotąd nie zetknął się z taką miłością i troskliwością jak w tym domu.

To omamy! Omamy Szatana!

Doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie ser był przyczyną jego dolegliwości, jednak całą winę zrzucił właśnie na to.

Takie oto myśli krążyły po jego skołowanej głowie, gdy dotarły do niego słowa Tengela.

– Czy zachowanie Sol zadowoliło was, panie Johanie?

Zadowoliło? Co chciał przez to powiedzieć? Nie, oczywiście nic.

– O tak, w zupełności.

Tengel roześmiał się.

– Wiecie, panie Johanie, wam mogę się zwierzyć, jesteście jak przyjaciel naszej rodziny. Bardzo niepokoiliśmy się o dziewczynkę. Okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie.

– Ach tak?

Tengel zdecydował się zaryzykować. Postawił wszystko na jedną kartę. Najgorsze już się stało, ten człowiek wiedział o nich zbyt dużo i jeżeli miał złe zamiary, to i tak byli zupełnie bezradni. Tengelowi nawet przez myśl nie przeszło, by unieszkodliwić Johana. Jedynym wyjściem było zdobyć jego zaufanie i lojalność.

– Tak, obawialiśmy się o dziedziczne obciążenie. Ale teraz Sol to najlepszy pomocnik, jakiego mogłem sobie życzyć. Jej stosunek do pacjentów jest nadzwyczajny.

A więc zajmowała się jeszcze kimś? Johan poczuł, jak nagle zalewa go fala zazdrości.

– A tak bardzo obawialiśmy się przekleństwa. i Are również, ale im się udało. Moje życie było takie trudne, panie Johanie. Tęskniłem za tym, by być jak inni, żyć bez tego ciężaru. Moje dzieciństwo było tak ciężkie, że nie potrafię tego opisać. Nikt, kto nie przeżył czegoś podobnego, nigdy mnie nie zrozumie. Wiele razy miałem ochotę skończyć z tym przeklętym życiem, lecz samobójstwo to niechrześcijański postępek, wy też o tym wiecie. Spotkałem jednak Silje i ona zmieniła moje życie w baśń. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem w całej Norwegii, panie Johanie, bo kiedy wychodzi się z ciemności, słońce wydaje się jeszcze jaśniejsze. Niepokoiłem się tylko o Sol, ale teraz i z nią wszystko jest w porządku.

– Wspomnieliście coś o przekleństwie?

– Tak. Czy macie siłę wysłuchać naszej historii?

– Bardzo chętnie.

Gdyby tylko wiedział ten nieczłowiek o smutnych oczach, jak bardzo chętnie…

Tengel odczekał chwilę, potem kiwnął głową i zaczął:

– Kiedyś w zaraniu dziejów… Nie, nie aż tak dawno. Kilka setek lat temu żył pewien człowiek. Zwał się Tengel z Ludzi Lodu.

– Ludzie Lodu? – wykrzyknął Johan, szybko się jednak zmitygował.

– Słyszeliście o nich?

Tak, Johan słyszał od pewnego człowieka, który przybył z Trondelag i udawał się do Danii. Podróżny chwalił się, że zrównał z ziemią całą górską wioskę zamieszkaną przez wiedźmy i czarowników.

– Nie – powiedział głośno.

– A więc Tengel z Ludzi Lodu był bardzo złym człowiekiem. Mówią, że zaprzedał duszę Szatanowi w zamian za szczęście w życiu i za to, że niektórzy z jego potomków obdarzeni zostaną złą mocą, właściwościami, których nie posiadają inni ludzie. By oni również mogli służyć Złemu. Rozumiecie, panie?

Johan przytaknął, drżąc z podniecenia. To dopiero było coś, co można przedłożyć sądowi!

Ludzie Lodu. Przeklęci i straceni.

– Nie żebym wierzył w tę historię – rzekł Tengel. – Pewne jest jednak, że mój praprzodek miał w sobie coś złego, co odziedziczyliśmy również my, jego potomkowie. Chociażby wygląd. Ja sam jestem jednym z tych, którzy zostali naznaczeni. Moja siostrzenica Sol również. Ale ja przez całe życie starałem się zwalczyć w sobie zło, zwrócić się ku dobremu. Boże, jakże wiele trudnych, pełnych rozpaczy chwil przeżyłem! Silje i ja staramy się wychowywać Sol we właściwy sposób, choć to nie zawsze jest łatwe, bo ona nie pojmuje dobrze różnicy między dobrem a złem, tym co właściwe i co niewłaściwe. Dopiero teraz, po waszym przyjeździe, zrozumiałem, ile jest w niej dobra. To cudowna dziewczyna, panie Johanie. Prowadzi rozpaczliwą walkę ze złem, które jest w jej duszy.

– Ale wy nie możecie być chyba jedynymi krewnymi tej diabelskiej istoty?

– Jesteśmy tylko my. Ludzie wójta zabili wszystkich pozostałych. Nam udało się uciec przez góry. Nikt nie wie, że żyjemy, nikt oprócz pań na Grastensholm i chłopca. On przecież był z nami, gdy uciekaliśmy z Doliny Ludzi Lodu. Jest jeszcze czworo starych ludzi w Trondelag, którzy znają prawdę, ale oni nas nie zdradzą. I teraz wy, panie Johanie. Wy jednak przez te dni byliście dla nas jak przyjaciel i dlatego ufamy wam. Sol też was bardzo polubiła, niepokoi się o wasze zdrowie.

Johan chrząknął. Żołądek skurczył mu się aż do bólu.

Sąd… stos… sensacja. Sława! Pokłon do Boga!

Triumf! Baśniowy triumf!

– Uwierzcie mi, panie Johanie, z całych sił starałem się zrzucić ten straszliwy ciężar, który spoczął na moich barkach w dzień mych narodzin. Starałem się i staram o jedno: by być dobrym dla ludzi. Gdybym tylko wiedział, że mi się powiodło…

Wszystkie te wyszukane narzędzia tortur! Najbardziej wymyślne męki!

Głos Tengela dobiegał z daleka:

– Co z panem, panie Johanie? Czujecie się gorzej?

Chory wymamrotał coś niewyraźnie. Tengel sądził, że były to uspokajające słowa. Tak, zielony odcień, który przybrała jego twarz, znikał.

Znalazłszy się za drzwiami izby, Tengel przystanął i zamknął oczy, wyczerpany. Czy mu się udało? Czy postąpił właściwie, opowiadając swą historię?

Sol stała w pobliżu i spoglądała nań pytającym wzrokiem. Położył dłoń na szczupłym ramieniu dziewczyny i razem zeszli po schodach.

– Co się stało, Tengelu?

Zagryzł wargi.

– Nie wiem, kim jest ten człowiek, pan Johan. Przez cały czas miałem wrażenie, że coś z nim jest nie w porządku. Wiesz, Sol, że potrafię wyczuć takie rzeczy?

Przytaknęła.

Wyszli na zewnątrz, na podwórze. Dzień był szary, chłodniejszy; piękna letnia pogoda zrobiła sobie przerwę.

– Coś jest nie tak – ciągnął Tengel. – Dlatego wybrałem drogę życzliwości. Próbowałem dotrzeć do jego dobrej strony i opowiedziałem o naszym dziedzictwie.

– A co będzie, jeżeli okaże się, że on nie ma dobrej strony?

– Możemy tylko mieć nadzieję, Sol – Tengel uśmiechnął się ze smutkiem.

Popatrzyła na niego z powagą.

– Sądzę, że postąpiłeś słusznie, ojcze. Przeczuwam, że to się dobrze skończy.

– Nie jestem tego tak pewny jak ty – westchnął. – Jak myślisz, kim on może być?

– Kiedy tak o tym mówisz… Ten nędzny kościelny napomknął o czymś, co mogło być ostrzeżeniem. Powiedział, że naprawdę nie powinniśmy czuć się zbyt bezpieczni. Wtedy sądziłam, że chodziło mu o siebie samego, ale może miał na myśli zagrożenie z jeszcze innej strony.

Palce Tengela wbiły się w ramię Sol.

– Miłościwy Boże! Sol, co my zrobimy?

– Będziemy dalej ciągnąć to, co sam rozpocząłeś – odparła Sol spokojnie. – Ja też spróbuję wpłynąć na jego dobrą stronę. Nie bój się – dodała z uśmiechem. – Wiem teraz, gdzie jest moje miejsce.

– To dobrze. Zrób, co możesz, Sol!

Schyliła głowę.

– Postaram się jak najlepiej. Jestem już grzeczna.

– Wiem, wyjątkowo dobrze się sprawujesz. Oby tak dalej, to na pewno sobie poradzimy.

Nadszedł czas rozstania. Johan stał odziany w swą prostą, brunatną opończę.

Najmłodsze dzieci pożegnały go uściskiem, który ciągle jeszcze czuł na karku. Pani Silje wyposażyła go w koszyk pełen jedzenia i ciepłej odzieży. Miała łzy w oczach, gdy życzyła mu wszystkiego dobrego na przyszłość.

Pan Tengel podał mu swą mocną dłoń. Jego niezwykłe, pełne ufności oczy spoglądały otwarcie.

– Pamiętajcie o zażywaniu leków, które wam dałem. Nie zapominajcie, że nie jesteście mocny z natury, panie Johanie! Dziękuję, że zechcieliście być w naszym skromnym domu. Radością było gościć was tutaj.

– Dla mnie to też była radość – wymamrotał. Miał trudności z wymawianiem słów. – Przyjmijcie gorące podziękowanie za… opiekę.

Pan Tengel wyciągnął w jego kierunku jakiś przedmiot: małe pudełko ze srebra.

– Weźcie to i noście zawsze ze sobą. To amulet, ochrona przed wszelkim złem. Prawdziwy czarodziejski środek! – roześmiał się Tengel. – Zawiera bardzo różne rzeczy. Ale ja w to wierzę.

Po chwili wahania Johan przyjął podarunek. To dowód, którego mu brakowało! Doskonały dowód! A więc zdobył go!

Poczuł na sobie spojrzenie Sol. Jej oczy płonęły przedziwnym blaskiem, jak gdyby o coś prosiły. Te prześliczne, te piękne oczy…

Spontanicznie zarzuciła mu ręce na szyję i mocno się do niego przytuliła. W tej chwili była tylko dzieckiem, tak szybko potrafiła się zmienić. Jednak Johan nie traktował jej jedynie jak dziecko, nie mógł powstrzymać się, by nie uścisnąć jej trochę mocniej niż należało. Poczuł, jak łzy napływają mu do oczu.

Spoglądała na niego po raz ostatni. Wzrok dziewczyny był tak smutny, tak pełen bezgranicznego żalu, że jej uczucie przeszło na niego. Z trudem chwytał oddech. Na piersiach legł mu ciężar. Musiał się odwrócić.

Pożegnał się i odjechał. Woźnica z Grastensholm odwiózł go aż do bram miasta.

Jednakże Johan nie udał się prosto do Akershus. Zaczekał, aż wóz zniknie, i wszedł do najbliższej gospody. Tam poprosił o przybory do pisania. Zamówił kielich wina i usiadł, by odpowiedzieć na pytania w protokole. Amulet w kieszeni palił go.

Siedział tak długo, zamyślony, a ból w żołądku stawał się coraz silniejszy. Kielich wina zamienił się w cały dzban, ale na papierze nie została utrwalona ani jedna litera.

Jego smutek był jak nieskończona głębina bez dna. Pociągała go, kusiła, wsysała coraz bardziej i bardziej, przepełniając żalem.

Przed oczami przesuwały się twarze. Ufne buzie dzieci, czyste rysy gospodyni. Gromadka stojąca na schodach, machająca mu na pożegnanie. Niespotykanie szczęśliwa rodzina.

Ale poganie! Wyjął amulet. To narzędzie Szatana wystarczy, by ich skazać. Potrafił chwytać wysłanników Diabła, wiedział, jak w nich uderzać. Wiele pochwał otrzymał za swe twarde, surowe postępowanie…

Przy stole obok rozmawiało dwóch mężczyzn. Słyszał już ich od dobrej chwili, zorientował się, że jeden z głosów jest mu znajomy. Nastawił uważnie uszu: teraz mówili o czymś, na czym on znał się dobrze.

Oczywiście, to współpracownicy sądu dla czarownic!

– … wybrali odpowiednią karę dla tej kobiety.

– Jak wpadli na jej ślad?

– Sąsiadka doniosła. Krowy przestały dawać mleko.

– No tak, sprawa była jasna. Jaką karę otrzymała?

– Lej.

Johanowi przebiegł dreszcz po plecach. Sam często wybierał lej. To jego ulubiona tortura. Lej umieszczano w ustach skazanego i wlewano w niego wodę. Biedak musiał przełykać, nie miał innego wyjścia… Wielkie kadzie z wodą…

Johan drżał od stóp do głów.

Wir wciągał go oszałamiająco, kusząco…

Oczy Sol. Takie smutne, proszące.

Triumf! Sława!

Pustka.

Wszystko zniknęło. W jego głowie było pusto.

Głos za nim:

– Długo żyła na stosie. Wspaniały widok…

Johanowi pociemniało w oczach.

Gwałtownie uniósł pióro i przecząco odpowiedział na wszystkie pytania. Tak mocno przyciskał pióro, że niemal pękło. Poniżej napisał: Nie ma żadnych oznak, by ktokolwiek w tym domu zajmował się czarami. Otrzymałem wiadomość z Danii. Spieszę się, wyjeżdżam z kraju już dzisiaj.

Bezszelestnie wstał z miejsca i prześlizgnął się tak, by mężczyźni go nie rozpoznali. Zapłacił za wino i wyszedł. Przywołał do siebie chłopca.

– Czy zechcesz zanieść ten list głównemu sędziemu w sądzie dla czarownic? To bardzo ważne. Tu masz zapłatę za trud, jeśli tylko podejmiesz się tego zadania. Poczekaj… Masz, weź też ten amulet. Jest ze srebra, jego zawartość ochroni cię od wszelkiego zła.

Chłopak, uszczęśliwiony, wziął amulet i monetę i przysiągł na wiarę i honor, że dostarczy list natychmiast.

Johan westchnął zmęczony i opuścił miasto. Koszyk z jedzeniem i odzieżą podarował jakiemuś biedakowi, siedzącemu przy drodze. Zszedł z drogi i skierował się w stronę fiordu.

Zatrzymał się na wąskim szczycie i zapatrzył w wodę. Tuż pod nim fale z hukiem uderzały o skały. Wir!

Johan odmówił modlitwę, prosząc Boga o wybaczenie.

Skoczył ze skały.

Wszystko stało się tak szybko, że prawie nic nie poczuł.


* * *

Młody Klaus klęczał na strychu do przechowywania siana. On również wzywał Boga. Żarliwie odmawiał słowa modlitwy.

– Boże, pomóż mi, pomóż. Przyjdą i zabiorą mnie. Ona powie, jestem pewien, że ona powie to komuś i przyjdą i wezmą mnie. Daj mi schronienie, Boże, nie chciałem jej nic zrobić, powinienem ją zabić od razu, udusić. Nie, nie miałem tego na myśli, nikogo nie zabiję, wiesz o tym, Boże, nawet muchy. O, pomóż mi, co mam zrobić? Moje życie jest zniszczone, nigdy już nie będę szczęśliwy!

Ktoś go zawołał; powstał z krzykiem.

– Idą po mnie, gdzie mam się ukryć? Sznur, przywiążę sznur do tej belki i powieszę się…

– Dorzuciłeś klaczy siana? – zabrzmiał głos pod nim.

Klaus odetchnął, ramiona mu opadły. Jest uratowany. Tym razem. Ale następnym? I jeszcze następnym? I jeszcze?

Życie w strachu…


* * *

Sol tańczyła.

Obudziła się około północy i ujrzała zimny, srebrny blask księżyca.

Wysunęła się z łoża, które dzieliła z Liv, i pobiegła na łąkę. W białej koszuli, z włosami spływającymi po plecach, przypominała małego elfa tańczącego wśród kwiatów.

Pociągało ją nie samo światło, lecz cienie, które rzucało. To był jej świat. Wszystko, co nocą kryło się w leśnej głębinie, wszystkie przedziwne, tajemnicze istoty, które być może ukażą się, gdy je przywoła.

Nie będzie jednak tego robić. Jeszcze nie teraz, dopiero za kilka lat. Tak obiecała.

Zatrzymała się i wyciągnęła ręce w kierunku błękitno-białego światła.

– Wybacz mi, Hanno! Wiesz, że to tylko na jakiś czas. Na parę lat. Potem, kiedy już będę dorosła, znów będę służyć tobie i naszemu mistrzowi. Będę kimś wielkim w tej sztuce, Hanno! Wtedy go spotkam tak jak ty podczas dzikich podróży w powietrzu na jego górę. Na wielkie sabaty.

Roześmiała się ku światłu nocy i w ekstazie tańczyła po łące. Znów się zatrzymała.

To, co zrobiłam z panem Johanem, to się nie liczy – szeptała jasnemu księżycowi. – Przypomniało mi się, jak Silje i Tengel rozmawiali o pewnym wydarzeniu z czasów, gdy byłam jeszcze bardzo mała. Wzrokiem i siłą woli zmusiłam pewnego niedobrego chłopaka, by zaciął się nożem. To mnie wcale nie zdziwiło, pewna byłam, że potrafię robić takie rzeczy. Dlatego spróbowałam z panem Johanem. Przekazałam mu moją wolę, przekonałam go, że ma się poczuć nieszczęśliwy, utopiłam go w tęsknocie za śmiercią. Myślę, że to nie było konieczne, on był już gotów to uczynić, tyle w nim było gniewu i rozterek duszy. Ale nie zaszkodziło, że mu pomogłam. Nie zrobiłam chyba nic złego, Hanno? Nie użyłam żadnego proszku, żadnego ciernia. Tylko uczucia, że nikt nie życzy go sobie na tej ziemi. Rozumiesz?

Znów tańczyła w ekstazie, obracając się dookoła w coraz dzikszym tempie, jak gdyby unosiła się w powietrzu nad śpiącymi, upojonymi rosą kwiatami.

– Życie jest takie piękne – szeptała. – Już niedługo. Muszę jeszcze tylko trochę poczekać.

Загрузка...