Sol biegła przez las w stronę Grastensholm. Myśli jej szybowały, tak jak to potrafią tylko myśli szczęśliwego podlotka.
Znalazła się na otwartej przestrzeni. Szła wzdłuż płotu okalającego wybieg dla koni. Zawsze zachwycały ją rosnące tu brzozy. Stały z dala od siebie, wysokie i proste, pokryte teraz przejrzystym jasnozielonym listowiem. Na ich białych pniach gdzieniegdzie widniały czarne plamy. Przychodzili tu zwykle na wiosnę, by zbierać przylaszczki i zawilce. Łąka pokryta była wtedy niebieskim lub białym dywanem kwiecia; Sol kochała ten widok. Wydawało się jej, że między brzozami słyszy głosy rodzeństwa, okrzyki radości, gdy któreś znalazło wyjątkowo piękną kępkę kwiatów.
Teraz rosła tu tylko rzadka trawa, a po łące dudniły kopyta ogiera.
Koń był piękny, czerwonobrązowy ze złocistą, rozwianą grzywą i lekko, z wdziękiem, uniesionym ogonem. Sol starała się biec z nim na wyścigi i właściwie zadowolona była, że oddzielał ich od siebie płot.
Ogier zarżał triumfująco. Sol zobaczyła teraz, dokąd zmierzał.
Nowy parobek wszedł na wybieg dla koni, prowadząc klacz. Nowy parobek! Naprawdę miała szczęście!
Sol wspięła się na ogrodzenie.
– Hej! – zawołała.
Klaus odwrócił głowę i zaczerwienił się jak burak.
– Panienko… najlepiej, jak stąd pójdziecie. I to zaraz!
– Czy tu jest niebezpiecznie? Tak siedzieć?
– Nie, nie ma niebezpieczeństwa, ale… Pospieszcie się! Idźcie już!
Sol nie poruszyła się jednak. Ogier podszedł do klaczy, która starała się wyrwać z uprzęży. Uderzył kopytami w ziemię i zarżał.
Klaus puścił klacz wolno, przelazł przez płot i pomógł Sol zejść na dół.
Jak cudownie było poczuć jego dłonie w pasie! Sol chciała, by ten moment trwał wiecznie.
– Mam polecenie mu pomóc, ale najwyraźniej wcale tego nie potrzebuje – mruknął. – Bardzo proszę, odejdźcie, panienko! Bardzo proszę!
– W czym pomóc?
W następnej chwili odpowiedź była już zbędna. Sol zafascynowana obserwowała spektakl, którego nigdy dotychczas nie widziała. W ich gospodarstwie niewiele było bydła, głównie dlatego, żeby nie ranić Silje, która kochała zwierzęta w tak przedziwny sposób, że nie miała sił się z nimi rozstawać. A kiedy takie rzeczy odbywały się w stajni lub w oborze, dzieci trzymano z daleka.
Gdyby była tu Silje i przyglądała się temu z obcym mężczyzną, umarłaby ze wstydu.
Ale Sol to nie Silje. Cała rozpłynęła się w uśmiechu godnym imienia, które jej nadano.
– Piękne! – powiedziała z powagą. – Wiesz, gdy tak patrzę na nie, ogarnia mnie takie dziwne uczucie. Przechodzą mnie ciarki i łaskocze mnie w brzuchu. Czy ty też to czujesz?
Klaus nie wiedział, gdzie podziać oczy, jednak jego obowiązkiem było pilnowanie zwierząt, ku nim więc odwrócił rozognioną twarz. Stwierdzenie, że widok ten nie robił na nim żadnego wrażenia, byłoby największym kłamstwem świata.
Sol poruszała się niespokojnie, ścisnęła mocno uda, pocierając je o siebie. Patrzyła na młodego, przystojnego, lecz trochę niemądrego Klausa innymi oczami. Jej wzrok ślizgał się po nim, zaciekawiony, pytający.
Przesunęła się nieśmiało, prawie nieznacznie w jego stronę, tak by musnąć dłonią rękaw jego roboczej koszuli. Dotyk ten sprawił, że oddech jej stał się nierówny.
Znów spojrzała na konia.
– Jakież to cudowne! – szepnęła. – Spójrz na te na wpół przymknięte oczy klaczy! Czy nie sądzisz, że jest jej przyjemnie?
Klaus zerknął na nią. Kiedy zauważył jej mimowolny uśmiech i prawdziwe zainteresowanie, zachichotał ostrożnie na próbę. Wcale się nie oburzyła, więc roześmiał się głośniej, lecz nie tak, by przeszkadzać zwierzętom. Odpowiedziała na jego śmiech zalotnie, cicho i delikatnie. Byli teraz parą młodych ludzi, pozostających w pełnym związku z naturą, szczęśliwych, że udało im się podejrzeć fragment nieznanego, kuszącego świata.
Konie skończyły. Ogier opadł na ziemię.
– Czy z tego będzie źrebię? – zapytała z wrodzoną sobie roztropnością Sol.
Parobek kiwnął tylko głową. Jego jasnoniebieskie oczy błyszczały.
Sol była jak pijana; czuła szalone pragnienie, by znaleźć się na miejscu klaczy. Nie namyślając się długo, powiedziała o tym Klausowi.
– Ależ panno Sol! – Klaus był wstrząśnięty, oddychał krótko, z dziwnym napięciem. Zastanawiał się, czy miałby śmiałość opowiedzieć jej o jałówce, która… Ale nic przecież z tego nie wyszło, nie uległ pokusie, choć wiedział i słyszał o takich praktykach od innych parobków. Było to zresztą już dawno, tak dawno, że prawie zapomniał o tym rozpaczliwym, wynikającym z samotności pomyśle. Chciał jednak powiedzieć coś teraz, by pokazać, że rozumie jej przeżycia.
– Fuj! – powiedziała Sol, nie wiedząc nic o jego tajemnicy. – Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie wolno robić i mówić tego, na co się ma ochotę. To chyba nikomu nie szkodzi, jeżeli nie rani się ani nie wyrządza krzywdy innym? Czy ja robię ci krzywdę?
Klaus, który miał prostą, ale bardzo dobrą duszę, odpowiedział gwałtownie:
– Nie, wcale nie, panienko! Całkowicie się z panienką zgadzam, ale wiecie, takim jak ja nie wolno tego mówić głośno.
– Jakie to głupie! Ludzie są głupi, prawda, Klaus?
– Tak – odpowiedział, patrząc na nią czule i bezradnie.
Sol nigdy jeszcze nie doznawała podobnego podniecenia. Czuła, jak nabrzmiewają jej piersi, a w innych częściach ciała nieznośnie pulsuje.
Klaus obiema rękami przytrzymywał się kołka w płocie. Zmagał się ze sobą. Wiedział, że jeżeli teraz się nie opanuje, spotka go później zasłużona kara. To dziecko, gorączkowo powtarzał w myślach, w dodatku wyższego rodu. Uspokój się, Klaus, uspokój! Boże, dobry Boże, trzymaj mnie! Na wpół zduszony jęk wyrwał się z jego ust.
– Panienko… Zaraz tu będzie zarządca, żeby sprawdzić, jak poszło. Najlepiej, jeśli…
– Oczywiście, już idę. Wybieram się do dworu. Podoba ci się w Grastensholm?
Rozbawiło ją i wzruszyło zawstydzenie chłopaka, postarała się złagodzić atmosferę.
– O, tak. Ale wkrótce się przenoszę.
– Przenosisz się? – ten pomysł nie spodobał się Sol.
– Dokąd?
– Baronowa znalazła mi bardzo dobre miejsce w stajni wojewody. Poleciła mnie, bo tak dobrze znam się na koniach.
Sol zaklęła w duchu, choć było to surowo wzbronione. Żadne z nich nie przypuszczało nawet, że to spisek, by ich rozdzielić. Sol była za bardzo zainteresowana młodym, niezbyt bystrym parobkiem. Tworzyli niebezpieczną kombinację: nieodpowiedzialna Sol i Klaus, proste dziecko natury.
– Kiedy wyjeżdżasz?
– We wtorek.
Wtorek? To już niedługo. Sol wiedziała teraz, czego chce; odkrycie władzy, jaką posiada nad odmienną płcią, wprawiło ją w stan upojenia. On z pewnością będzie się opierał, przestraszony i onieśmielony z powodu swej niskiej pozycji w społeczeństwie. Z pewnością będzie się wzbraniał także ze względu na mój wiek. Ale ja mam swoje środki…
– Czy będziesz cały czas w stajni? Aż do wyjazdu?
– Nie, w poniedziałek muszę pognać krowy na pastwisko na wzgórzu.
– Sam?
– Naturalnie.
To wspaniale, pomyślała Sol.
– No, muszę już iść. Dziękuję za dotrzymanie towarzystwa – roześmiała się, wzięła na ręce kota, zajętego akurat polowaniem na żuka w trawie, i pobiegła.
Klaus spoglądał za nią tęsknie. Podniecony sceną z końmi i bliskością Sol ukrył się w lesie, by w samotności dać upust swym uczuciom. Przytulił pień brzozy i z zamkniętymi oczami usiłował wyobrazić sobie, że trzyma w ramionach Sol. Jego oddech stawał się coraz szybszy, aż w końcu opadł na kolana. Nie mógł już dłużej utrzymać się na nogach.
– Silje, czy nie mogłabyś namalować Daga? – zapytała Charlotta, wchodząc do pracowni.
– Portret? – upewniła się z wahaniem Silje. – Nie wiem, czy będę miała odwagę. Nigdy jeszcze nie próbowałam.
Charlotta uśmiechnęła się i odpowiedziała zaczepnie:
– Słyszałam plotkę o pewnym malowidle w kościele. Podobno namalowałaś Tengela z pamięci, widziawszy go przedtem tylko jeden raz. Mówią, że to wspaniały obraz.
– Och, kochana Charlotto! – Silje roześmiała się i zakryła twarz rękami. – Nie przypominaj mi o tym! Tengel nigdy mi nie wybaczył, że przedstawiłam go jako Diabła. Ale pomysł portretowania chłopca podoba mi się.
– Powinnaś spróbować. Jeżeli wizerunek Daga będzie dobry, możesz po kolei uwiecznić wszystkie dzieci. Są przecież takie ładne. Zapłacę za materiały.
– Ależ nie, jesteśmy teraz bardzo bogaci, Tengel i ja. Dzięki szansie, jaką dałyście nam na początku.
– Tego by tylko brakowało, żebyśmy wam czegokolwiek pożałowały. Aha, parobek wyjeżdża we wtorek.
– Dzięki Bogu, nie będę się już dłużej bała o niego i Sol. Dziękuję, że zażegnałaś to niebezpieczeństwo! Nie wiadomo, jak by się to dalej potoczyło. A właściwie wiadomo. Kamień spadł mi z serca!
– Rozumiem cię. Posłuchaj, Silje, co to za dziwny człowiek jest u was w domu?
– Pan Johan? O, on jest bardzo miły.
– Nie jestem tego taka pewna. Nie podoba mi się jego wścibstwo. Wypytywał o Sol i Tengela. I mnie, i matkę.
– Naprawdę? To dziwne. Tengel też jest w stosunku do niego podejrzliwy.
– Matka odniosła wrażenie, że chciał się dowiedzieć możliwie jak najwięcej złego o Tengelu. Ale trafił jak kulą w płot. Matka jest przecież największą wielbicielką twojego męża.
Silje uśmiechnęła się.
– Twoja matka jest wspaniała, Charlotto. Czy lepiej już się czuje?
– O tak, jest bardzo wdzięczna.
Silje podniosła głowę.
– Lipa też jest zdrowa – rzekła powoli.
– Oglądałaś ją wtedy?
– Tak. Listki były suche, prawie obumarłe. Teraz znów są zielone.
Przebiegł ją dreszcz. Przypomniała sobie o czymś, co kiedyś słyszała. Dawno zatarte wspomnienie. O kvenach – przybyszach z kraju zwanego Finlandią, mieszkających daleko na północy, którzy wiedzieli wszystko o czarach. Byli wśród nich mędrcy zdolni uwolnić ludzi od chorób, które zamieniali potem w drzewo. Gdzieś w jakimś miejscu rośnie to drzewo, nikt jednak nie wie gdzie. Jest prastare i chore, pełne wstrętnych, sękatych, powykręcanych odrostów. Przebywanie w jego pobliżu jest śmiertelnie niebezpieczne, bo kiedy się go dotknie, można zarazić się chorobą.
Wszystko to przywodziło na myśl aleję Tengela, choć on nie zamieniał nieszczęść i chorób w drzewa. To było jak…
Nie, nie potrafiła nawet nazwać tego, co tu się działo.
Zastanawiała się jednak dalej nad swymi skojarzeniami. Czy naprawdę było tak, jak twierdził Tengel, że jego źli przodkowie nie mieli absolutnie nic wspólnego z Szatanem? No tak, Tengel uważał przecież, że księga ciemności nie istnieje. Czy pierwszy Tengel mógł należeć do innego rodzaju ludzkiego? Czy mógł być kvenem? Silje wiedziała, że kvenowie pochodzą z kraju zwanego Finlandią. Ani Tengel, ani Hanna i Grimar nie przypominali jednak Finów, choć było wśród nich z pewnością wielu znających się na czarach. A może zły Tengel towarzyszył kvenom w ich podróży na zachód w kierunku Norwegii, a sam przybył z daleka, ze wschodu? Z kraju sag i przerażenia, kraju, którego ona nie znała?
Nie, to tylko przypuszczenia. Tengel sam przecież powiedział, że nie ma podstaw, by twierdzić, że jego praprzodek nie był Norwegiem.
Słyszała, że kvenowie są mali, a Tengel był olbrzymem. Nie byli też tacy ciemni, ale mieli wydatne kości policzkowe akurat tak jak Tengel. Krótki nos…
Dość tego! Musi zapanować nad tymi natrętnymi myślami.
Wyprostowała się i powiedziała drżąc:
– Chciałabym, by Tengel nie łączył chorób z drzewami. Chyba jestem przeczulona, zaczęłam przyglądać się wszystkim naszym drzewom ze strachem.
– Czy są zdrowe?
– Tak. Wszystkie są zdrowe.
I znów z zamku Akershus posłano po Tengela. Zdarzało się to czasami. Starał się wtedy spełniać życzenia możnych w taki sposób, by nie szkodziło to biedakom. Nie zabiegał o względy osób wysokiego rodu mieszkających na zamku.
Zamek tętnił życiem. Jeszcze zanim Tengel znalazł się w jego obrębie, dostrzegł wielkie zmiany. Budowano na sposób włoski system bastionów z ziemnymi wałami obłożonymi kamieniami od strony Ovrevoll. Wewnątrz zaskoczył go niezwykły pośpiech. Nocą przybyło tu kilku duńskich gości, a jeden z nich zaniemógł podczas podróży.
– Śpiesząc ciemnymi korytarzami, oświetlonymi tylko tam gdzie było to niezbędne, Tengel uśmiechał się pod nosem. Jego myśli krążyły, wokół wydarzeń, kiedy to spełniły się marzenia żony i Silje nareszcie ujrzała swego króla, a nawet dwóch. Tengel zabrał ją ze sobą, gdy trzy lata temu składano hołd Christianowi IV. Silje była trochę zawiedziona, gdyż rzeczywistość nie dorównywała jej marzeniom. Monarcha okazał się czternastoletnim młodzieńcem, z pewnością pięknie i strojnie odzianym, poza tym jednak zupełnie zwyczajnym. Nie brali, rzecz jasna, udziału w samej ceremonii, stali z boku, podczas gdy władca odbierał hołd ludu. Czego się spodziewałaś? śmiał się Tengel. Króla z baśni w koronie na głowie i z berłem ze złota?
Większy przepych towarzyszył jej pierwszemu spotkaniu z królem. Miało ono miejsce w listopadzie 1589 roku, kiedy król szkocki Jakub IV miał zawrzeć małżeństwo z siostrą Christiana IV, Anną. Początkowo planowano, że to księżniczka Anna popłynie do Szkocji, ale ponieważ statek, którym miała podróżować, rozbił się u wybrzeży Norwegii, niecierpliwy pan młody przybył do narzeczonej do Oslo. Cóż to był za ślub! Silje, wyprosiwszy podróż do Oslo, z bliska mogła oglądać orszak. Przez następne pół roku nie mówiła o niczym innym.
Było to jednak pięć lat temu, jej entuzjazm w znacznym stopniu już wygasł.
Z drugiego końca korytarza zbliżała się ku niemu jakaś para, rozmawiająca po duńsku. Tengel przygotował się na normalny w takich sytuacjach wybuch przerażenia.
Nic takiego jednak nie nastąpiło. Dama po prostu zemdlała.
Tengel zirytował się.
– Bardzo proszę, nie opowiadajcie tylko bzdur o spotkaniu Diabła we własnej osobie – powiedział, zajmując się damą i pomagając jej stanąć na nogi. – Mam ich już dość.
Mężczyzna, wyglądający na wysoko urodzonego szlachcica, powiedział arogancko:
– Niczego innego nie możesz oczekiwać, człowieku! Powinno się żądać, byście przynajmniej uprzedzali z góry! To wy musicie być tym medykiem – demonem, z którego tak dumny jest namiestnik?
– Tak, to ja. Myślę, że dama przyszła już do siebie. Mój pacjent czeka.
Skłonił się chłodno i pospieszył dalej.
Oczekiwał na niego służący.
– Tędy, panie Tengelu! A więc natknęliście się, panie, na Jakuba Ulfelda? Był pewnie rozdrażniony. Ta kobieta nie jest jego żoną. Nie żebym podejrzewał, że łączy ich nieczysty związek, ale już samo to, że widziano go z panną Marsvin, może zaszkodzić jego reputacji.
Tengel odwrócił głowę i obejrzał się za parą, która akurat znikała za rogiem. Jak na komendę ten sam ruch wykonał Ulfeld i ich spojrzenia skrzyżowały się w długim ciemnym korytarzu.
Marsvin? Gdzież on mógł słyszeć to nazwisko? Ależ oczywiście! Jeppe Marsvin, ojciec Daga. Może był spokrewniony z tą damą? Prawdopodobnie tak było.
Nazwisko ojca Daga zdradziła mu Silje. Nie chciała mieć przed Tengelem żadnych tajemnic. On nigdy nie zawiódł jej zaufania, nigdy nie zdradził sekretu.
Często jednak nawiedzały go myśli o tym szubrawcu żonatym mężczyźnie, który zabawił się dobrą, nieszczęśliwą panną Charlottą, znikając po jednym spędzonym z nią wieczorze i nie pytając o nią nigdy więcej. Czy nie rozumiał, jak bardzo potrzeba jej było miłości? Jak bardzo była samotna? A może sądził, że udając zainteresowanie niezbyt ładną dziewczyną robi jej łaskę? Może jeszcze winna dziękować mu za szlachetność?
Tengela ogarniał coraz większy gniew na nieznanego szlachcica, aż idąc zderzył się ze służącym. Poprosił go o wybaczenie i oprzytomniał.
Jakub Ulfeld…
Było to pierwsze spotkanie Tengela z rodziną Ulfeldów. Nigdy dotąd nie słyszał takiego nazwiska. Ani on, ani szlachcic nie przypuszczali nawet, jak bliskie związki będą kiedyś łączyć ich krewniaków.
Żadnemu z nich z pewnością nie spodobałby się taki pomysł.
Pacjentem Tengela okazał się sympatyczny, życzliwie usposobiony Duńczyk, który z anielską cierpliwością poddał swe schorowane ciało bardzo przykrym zabiegom. Tengel zakończył swe lekarskie czynności podaniem środków przeciwbólowych. Duńczyk przyjął je z wdzięcznością.
Wizyta nie była łatwa. Wraz z obłożnie chorym w komnacie przebywało dwóch młodzieniaszków i jeden podstarzały fircyk. Ich hałaśliwe i niewybredne komentarze przy kielichach irytowały Tengela. Gdy poprosił, by mieli wzgląd na stan pacjenta, roześmieli mu się w nos i oświadczyli, że mają ochotę popatrzeć, co też potrafi cyrulik z norweskiej prowincji. Po chwili zabrali jednak swoje wino i przenieśli się do sąsiedniej komnaty. Tengel nadal słyszał, o czym mówili. Wkrótce dowiedział się, że ten antypatyczny, niewyżyty amant to nikt inny tylko Jeppe Marsvin, który przez tyle lat przyprawiał go o gniew. Teraz, słuchając przechwałek Marsvina, czuł się tak, jakby płomień rozsadzał mu czaszkę. Jeppe cynicznie rozprawiał o swej nowej zdobyczy tu na zamku. Chodziło o młodą norweską damę, z którą miał umówione spotkanie w swej komnacie późnym wieczorem.
– Cudna dziewczyna, nie ma jeszcze szesnastu lat, z pewnością dziewica. Długo nią nie pozostanie.
Cała trójka zaniosła się śmiechem.
– Oj, oj, Marsvin – rzekł jeden z młodzieńców. – Rozumiem, że używasz sobie, kiedy nie ma z tobą twej żony?
– Ja zawsze sobie używam – odpowiedział zadowolony z siebie uwodziciel. Wywołało to nową salwę śmiechu.
Tengel nie wytrzymał. Kiedy skończył ze swym miłym pacjentem, przeszedł do mężczyzn. Nachylił się nad ich stołem prosząc, by zechcieli czuwać w pobliżu starego hrabiego na wypadek, gdyby ten potrzebował pomocy. Obydwaj młodzieńcy obiecali pozostać przy chorym; żaden z nich nie zauważył, jak Tengel wsypał szczyptę proszku do kielicha Jeppego Marsvina.
Kiedy młoda dziewczyna, którą miał zamiar uwieść, weszła wieczorem do jego komnaty, Jeppe Marsvin krzyknął w panice: „Nieee!” Siedział bowiem w ustronnym miejscu przylegającym do komnaty gościnnej i miał ogromne kłopoty ze zbuntowanym żołądkiem.
W miejscu tym musiał spędzić większą część wizyty w Norwegii. Wszyscy w Akershus dowiedzieli się o jego nieudanym podboju, śmiali mu się w nos, nie szczędząc drwin. Plotka ta dotarła aż do Danii i mówiono, że po tym zdarzeniu Jeppe stał się domatorem, spędzającym długie wieczory na swarach z żoną.
Nigdy jednak nie dowiedział się, że przyczyną jego niesławy było spotkanie z Charlottą Meiden przed trzynastu laty. Z pewnością zapomniał o niej już dawno, a Tengel bynajmniej nie miał zamiaru burzyć z jego powodu ich spokojnego życia na Grastensholm i w Lipowej Alei.
Zamiaru takiego nie miała również Charlotta. Naturalnie nic nie wiedziała o wizycie dawnego kochanka w Akershus. Dopiero wiele miesięcy później Tengel opowiedział jej o spotkaniu z Jeppem Marsvinem. Uśmiała się wtedy serdecznie, ciesząc się, bez zbędnych skrupułów, z jego niemiłej przygody. Wzruszona i wdzięczna zapamiętała przede wszystkim, że Tengel zdecydowanie trzymał jej stronę.
Charlotcie wystarczył Dag. Tak bardzo o niego dbała, że czasami jej troskliwość przytłaczała chłopca. Na ratunek przychodziła mu babka, baronowa, mądra stara kobieta. Wysyłała wtedy wnuka do Lipowej Alei, by mógł trochę odetchnąć. Charlotta zdawała sobie sprawę ze swojej zaborczości i obiecywała poprawę.
Dag dobrze czuł się na „zamku”. Wszyscy obawiali się, że taki przełom w życiu wstrząśnie chłopcem, ale odbyło się to bezboleśnie. Nie tak źle być jedynakiem, któremu wszystko podtykają pod nos. Do tej pory Dag przyzwyczajony był do dzielenia się wszystkim z innymi. Wykwintne Grastensholm, gdzie każdy drobiazg był wyszukany i nic nie znalazło się przypadkiem, odpowiadał jego delikatnemu usposobieniu, wymagającemu, pedantycznemu charakterowi. W Lipowej Alei nie przejmowano się tak bardzo kilkoma plamami albo sztuką odzienia zapomnianą na poręczy krzesła.
Oczywiście brakowało mu kogoś, z kim wieczorami, w ciemności, mógł szeptać leżąc w łożu, smutno mu też było czasem samotnie wałęsać się po pustych komnatach i korytarzach Grastensholm, ale przecież jego rodzina znajdowała się niedaleko. I miał Liv, która odwiedzała go niemal codziennie. Byli też razem podczas udzielanych przez Charlottę lekcji, w których od pewnego czasu brał udział również Are. Dziewczynka bez trudu nadążała za tokiem myśli Daga. Are był dużo młodszy i prawdę mówiąc najlepiej czuł się w stajni lub oborze.
– Pojadę do Kopenhagi i będę studiował na uniwersytecie – powiedział pewnego dnia Dag, idąc z Liv wzdłuż galerii.
– Wyjeżdżasz? Kiedy?
– Nie teraz, kiedy będę starszy. Mam zamiar zostać profesorem, licytatorem albo kimś takim.
Niedawno na jednym z okolicznych dworów odbyła się aukcja i Dagowi naprawdę zaimponowało uderzanie młotkiem oraz szybkie mówienie.
Liv milczała. Ze smutkiem myślała o wyjeździe Daga.
– Mama Charlotta mówi, że przedstawi mnie jakiejś wysoko urodzonej dziewczynie, może nawet ze dworu królewskiego, z którą będę mógł się ożenić.
Liv nadal nie wtrąciła ani słowa.
– Dla ciebie znajdzie jakiegoś bogatego kupca albo innego poważnego konkurenta, bo jesteś taka ładna. Z Sol będzie trudniej, mówi mama, ale nie wiem dlaczego. Sol też jest przecież ładna, nie sądzisz?
– Tak, to prawda. Ja wcale nie chcę wychodzić za mąż, to takie głupie.
– Też tak uważam.
Dag uderzył dłonią w ścianę.
– Czy wiesz, że mama Silje będzie mnie malować? I mój portret zawiśnie w tym długim rzędzie smutnych starców.
Ten pomysł bardzo ich rozśmieszył i bezlitośnie zaczęli krytykować wizerunek za wizerunkiem. Nagle Dag spoważniał.
– Oczywiście potem osiądę tutaj. Tu będę miał was wszystkich, a zamek jest przecież mój.
– To dobrze, że wrócisz – stwierdziła Liv. – Będę miała się z kim bawić.
– Przecież dorośli się nie bawią!
– No tak, rzeczywiście. To niemądre.
Wyjrzeli przez jedno z wąskich, wysokich okien w galerii.
– Zobacz, po dziedzińcu spaceruje ten dziwny pan Johan – powiedziała Liv. – Założył ręce z tyłu i chodzi tam i z powrotem.
– Wygląda na zdenerwowanego – zauważył Dag. – Jak kura, która ma zamiar znieść jajko. O, teraz przystanął i spogląda na las. Jak długo właściwie ma zamiar tu zostać?
– Powiedział, że wkrótce wyjeżdża. To będzie cudowne, bo prawie nie możemy się poruszyć, od kiedy on tu jest. Ciągle tylko wypytuje. Czy nie uważasz, że jest w nim coś dziwnego?
– Bezwzględnie. Pobawimy się lusterkiem? Oślepimy go.
Okazało się jednak, że jedyne lustro, jakie znaleźli, sięgało od podłogi do sufitu. Zarzucili więc tę myśl i dalej wędrowali po zamku.
Po pewnym czasie znaleźli się w wieży. Nie była to żadna imponująca wieża, tylko mały czworokąt ze spiczastym dachem, umieszczony nad wejściem. Liv i Dag lubili jednak tam stawać i opierając łokcie o parapet, zawsze pokryty ptasimi odchodami, spoglądać na wieś.
Z góry wszystko wydawało się takie małe. Lipowej Alei nie mogli zobaczyć z tej strony, widać tylko było jej najniższą część. Ale kościół, woda i droga…
– Popatrz! – zawołała Liv. – Zobacz, co to jest, tam za lasem?!
– Oj, cóż to może być?
A więc ty też to widzisz – powiedziała Liv z ulgą. – Czasami wydaje mi się, że widzę rzeczy, których inni nie dostrzegają. A ta tam wygląda okropnie.
Dag zachichotał.
– Nie możesz ulegać wpływom Sol i Tengela. To, co widzisz, to zwykłe rzeczy, które przekształcasz w coś niezwykłego. Wszędzie dopatrujesz się duchów nawet w środku dnia. Tengel mówi, że odziedziczyłaś to po Silje, nie po nim.
– Z pewnością masz rację – powiedziała zawstydzona, gdyż bardzo chciała mieć takie same cechy jak tych dwoje i bardzo ją pociągało zmyślanie rozmaitych historii, strasznych, dramatycznych wydarzeń, w które nikt nie wierzył.
Dag popatrzył na drogę.
– Spójrz, to jakaś procesja!
– Ale dlaczego tak idą?
Wpatrywali się w smutny pochód.
Była to najczarniejsza rzecz, jaką widzieli. Na przedzie pochodu, kierując się w stronę kościoła, jechali na czarnych koniach mężczyźni odziani w czarne płaszcze. Wiatr rozwiewał ich poły, upodobniając je do skrzydeł nietoperzy. Za nimi szła grupa śmiertelnie poważnych mężczyzn. Dzieci widziały, że w wozie ciągniętym przez kare konie siedzieli związani ludzie. Następnie szli chłopi, równie dostojnie i ciemno ubrani. Z góry wszyscy wyglądali jak laleczki.
– Masz rację – powiedział Dag mimowolnie przytłumionym głosem. – Mogłoby się wydawać, że to duchy, procesja z minionych stuleci. Ale to nie duchy.
Dag zawsze był rzeczowy i wszystko wiedział.
– Jak myślisz, co oni zrobili? – szepnęła Liv.
– Nie wiem. Mord, kradzież, oszustwo… Nie wiem. Pewnie ich powieszą.
Tam jest też kobieta.
– Prawdopodobnie czarownica.
– Nie mów tak – wykrztusiła Liv, szukając jego dłoni.
Dag zrozumiał. Ich myśli krążyły tym samym torem.
Trzymając się za ręce, przyglądali się makabrycznej procesji. Z oddali dochodziło skrzypienie kół, poza tym panowała złowróżbna cisza. Wydawało się, że nikt z nikim nie rozmawia. Nad pochodem zaległo milczenie. Świadomość celu sprawiedliwych i rezygnacja więźniów.
– W pewnym sensie dobrze nam było w Dolinie Ludzi Lodu – powiedziała cicho Liv.
– Tak – odparł Dag. – Ludzie są źli, Liv. Wszędzie. Są złe czasy.