Rozdział VIII

Choć błyskawicą były ich miecze

ginęli niezliczonym mrowiem.

Lot strzał przemówił do obcych

każąc opuścić nasze pastwiska.

— Mówię ja, głos Temuchina, gdyż ja jestem Ahankk, wódz — powiedział wojownik, wdzierając się do camachu Shanina.

Jason z ulgą przerwał swą „Balladę o latających obcych” i odwrócił się, by zobaczyć, kto spowodował tę upragnioną pauzę. Zaczynało go już boleć gardło i był zmęczony powtarzaniem w kółko tej samej pieśni. Jego sprawozdanie z klęski statku stało się wielkim hitem w obozowisku.

Przybysz był wojownikiem wysokiej rangi, o czym świadczył jego hełm i napierśnik — błyszczący jak nowy i ozdobiony kilkoma grubo szlifowanymi kamieniami.

Wszedł dumnym krokiem i stanął w rozkroku przed Shaninem, z dłonią spoczywającą na rękojeści miecza.

— Czego chce Temuchin? — zapytał chłodno Shanin, chwytając za własny miecz. Nie podobały mu się maniery gościa.

— Będzie słuchał minstrela imieniem Jason. Ma się on stawić natychmiast.

Oczy Shanina zmieniły się w wąziutkie szparki.

— On śpiewa teraz do mnie. Gdy skończy, przybędzie do Temuchina. — Dokończ pieśni — powiedział, zwracając się do Jasona.

Wodzowie koczowników czują się równi i trudno ich przekonać, by zmienili zdanie, jednak Temuchin i jego oficerowie mieli duże doświadczenie oraz skuteczne argumenty. Ahankk gwizdnął przeraźliwie i do camachu wpadł oddział uzbrojonych po zęby żołnierzy z napiętymi łukami.

Shamin dał się przekonać.

— Znudziło mnie to zawodzenie — oznajmił, odwracając się z szerokim ziewnięciem. Będę teraz pić achadh z jedną z moich kobiet. Wszyscy — precz!

Jason wyszedł, otoczony gwardią honorową i skręcił w stronę swego camachu. — Temuchin będzie cię słuchać teraz! Idź tędy!

— Zabierz łapy — syknął Jason tak, żeby nie słyszeli go najbliżej stojący żołnierze. — Muszę przywdziać swój najlepszy strój i założyć nową strunę do lutni, bo ta ledwie się

trzyma.

— Pójdziesz teraz — głośno stwierdził Ahankk, popychając go.

— Najpierw pójdziemy do mojego camachu. To tutaj, blisko — powiedział Jason równie głośno, jednocześnie chwytając mężczyznę za kciuk. Ten chwyt był zawsze skuteczny. Oficer szarpał się i opierał, usiłując uwolnić, a jednocześnie lewą ręką sięgał po miecz.

— Jeśli wyciągniesz miecz, zabiję cię tym nożem, który przyłożyłem ci właśnie do brzucha! — ostrzegł Jason, trzymając pod pachą lutnię i przyciskając jej kościany gryf do żołądka Ahankka. — Temuchin powiedział: „Przyprowadź go”, a nie: „Zabij go”. Rozgniewa się, jeśli będziemy walczyć. No, co wolisz?

Oficer wahał się jeszcze przez chwilę, gniewnie zaciskając usta, po czym schował miecz.

— Pójdziemy najpierw do twojego camachu, byś mógł przywdziać coś bardziej stosownego niż te łachy — rozkazał głośno.

Jason puścił wojownika i cofnął się nieco. Ruszył lekko odwrócony, by mieć go na oku. Mężczyzna szedł obok niego dość spokojnie, zajmując się obolałą ręką, ale w spojrzeniu, jakim go obrzucił, była czysta nienawiść.

Jason wzruszył ramionami.

Zyskał nowego wroga — to było oczywiste — ale musiał pójść do camachu.

Podróż z Shaninem i jego szczepem była wyczerpująca, ale niezbyt bogata w wydarzenia. Krewni zabitego nie sprawiali więcej kłopotów. Jason wykorzystał ten czas na doskonalenie swej sztuki i obserwacje kultury nomadów. Do obozu Temuchina dotarli tydzień później i rozbili tam swój camach.

Słowo „obóz” nie było najlepszym określeniem, gdyż koczownicy byli rozrzuceni na przestrzeni wielu mil wzdłuż brudnego, zaśmieconego strumienia. Nazywali go dumnie rzeką. Właściwie był to i tak największy potok na tych równinach. Pożywienia było zawsze niewiele i zwierzęta musiały o nie walczyć. Każde z plemion potrzebowało więc sporo miejsca. Obóz wojskowy znajdował się w centrum tych osad. Jason jeszcze tam nie zaszedł i wcale nie palił się do odwiedzin. Wolał na razie obserwować życie na obrzeżach. Później planował penetrację w sercu terytorium wroga. Poza tym Temuchin już raz go widział, a wyglądał na człowieka obdarzonego doskonalą pamięcią. Skóra Jasona była teraz ciemniejsza, a dzięki odpowiednim tabletkom gęste, sumiaste wąsy zwisały mu już niemal do podbródka. Od Teca dostał jeszcze specjalne wkładki, zmieniające kształt nosa. Miat nadzieję, że to wystarczy, by Temuchin go nie rozpoznał.

— Wstawać, śpiochy — krzyknął, odrzucając klapę wejściową swego camachu. — Mam stanąć przed wielkim Temuchinem i muszę się odpowiednio przyodziać.

Meta i Grif chłodno spojrzeli na wchodzących i nie raczyli nawet wstać.

Ruszcie się trochę — powiedział Jason w języku Pyrrusan. — Zakrzątnijcie się, żeby wyglądało, że jesteście pod wrażeniem tej wizyty. Podajcie temu pajacowi coś do picia i postarajcie się odwrócić jego uwagę.

Ahankk przyjął napój, ale nadal nie spuszczał oczu z Jasona.

— Masz — Jason wręczył lutnię Grifowi — załóż do niej nową strunę, albo przynajmniej udawaj, że to robisz, jeśli jej nie możesz znaleźć. I nie wściekaj się, że cię popycham. To tylko część przedstawienia.

Grif skrzywił się, ale poza tym zachował się zupełnie poprawnie. Jason zrzucił kurtkę, nałożył świeży tłuszcz na twarz i trochę na włosy. Potem otworzył skrzynię. Sięgnął po najlepsze okrycie jednocześnie ukrywając w dłoni jakiś drobny przedmiot.

— Słuchajcie uważnie rzekł — zabierają mnie do Temuchina i nic na to nie poradzę. Wziąłem jeden dentinofon, a wam zostawiam dwa. Weźcie je. kiedy tylko wyjdę. Bądźcie w kontakcie. Nie wiem jak wypadnie to przesłuchanie, ale gdyby były jakieś kłopoty, chcę, byśmy nie tracili łączności. Może będziemy musieli działać szybko. Nie wpadnijcie w panikę. Jeszcze ich dostaniemy.

Wskoczył w ubranie i krzyknął:

— Dawać mi tu lutnię. Szybko! Jeśli będą jakieś kłopoty, stłukę was oboje!

Jechali luźną grupą i może tylko przypadkiem żołnierze otoczyli ze wszystkich stron Jasona. Może. Cóż takiego mógł usłyszeć Temuchin i dlaczego chciał go widzieć? Rozważania te nie miały sensu. Jason próbował odsunąć od siebie męczące myśli i skupić się na obserwacji otoczenia, niestety bez skutku.

Загрузка...