Lecąc w dół „Walecznym”, dostrzegli Rhesa — maleńką figurkę, stojącą obok rakiety. To było lądowanie na pełnym ciągu. Przyspieszenie wynosiło dwadzieścia G. Meta nie traciła czasu. Rhes ruszył przez roztopiony, dymiący jeszcze piasek, gdy tylko otworzyła się śluza wejściowe.
— Opowiedz wszystko. Szybko — powiedziała Meta.
— Niewiele mam do powiedzenia. Temuchin wygrał wojnę, tak jak przypuszczaliśmy, zajmując miasta, jedno po drugim. Ludzie, nawet wojsko nie mogli dotrzymać mu pola. Po ostatniej bitwie uciekłem z innymi. Nie chciałem, by moje kciuki powiewały na jakimś barbarzyńskim proporcu. Wtedy otrzymałem waszą wiadomość. Powiedzcie, co stało się na Pyrrusie?
— Koniec — Kerk stwierdził sucho. — Miasto, ludzie… Wszyscy, wszystko zniszczone.
Rhes nie znalazł na to słów. Milczał przez chwilę; potem napotkawszy wzrok Mety, podjął znowu.
— Jason ma lub raczej miał radio. Niedługo potem, jak dotarłem do rakiety, otrzymałem od niego wiadomość. Nie zdążyłem odpowiedzieć, a on też nie przekazał jej do końca. Nie miałem włączonego magnetofonu, ale dobrze zapamiętałem to, co mówił. Powiedział, że wkrótce będzie można otworzyć kopalnię, że wygraliśmy. Chciał dodać coś kleszcze, ale łączność zostało nagle przerwana. Wtedy właśnie musieli po niego przyjść. Od tego czasu więcej go nie słyszałem.
— Co masz na myśli? — szybko spytała Meta.
— Temuchin założył swą stolicę w Eolasair, największym mieście w Ammh. Trzyma tam Jasona… w klatce, przed pałacem. Z początku torturował go; teraz chce go zagłodzić na śmierć.
— Dlaczego? Z jakiego powodu?
— Koczownicy wierzą, że demona w ludziej postaci nie można zabić. Normalna broń się go nie ima. Ale jeśli dostatecznie długo go głodzić, cielesna powłoka zniszczeje i właściwy demon zostanie uwolniony. Nie wiem, czy Temuchin wierzy w te bzdury, ale tak właśnie czyni. Jason wisi w tej klatce już piętnasty dzień.
— Musimy tam jechać — krzyknęła Meta, zrywając się na równe nogi. — Musimy go uwolnić.
— Zrobimy to — powiedział Kerk. — Ale to trzeba robić mądrze. Rhes, możesz zdobyć dla nas jakieś ubrania i moropy?
— Oczywiście. Ile wam potrzeba?
— Nie możemy przedzierać się na siłę. Nie przeciwko władcy całej planety. Pojedziemy tylko my dwaj. Zobaczymy, co się da zrobić.
— Jadę z wami — powiedziała Meta. Kerk kiwnął głową.
— A więc troje. Natychmiast. Nie wiemy, ile wytrzyma w tych warunkach.
— Dają mu codziennie kubek wody. — Rhes nadal unikał spojrzenia Mety. — Polecimy statkiem. Pokażę wam drogę. Już nieważne, że ludzie w mieście dowiedzą się, że jestem spoza planety.
Było to tuż przed południem. Uśpienie moropów i zabranie ich do ładowni zaoszczędziło im sporo czasu.
Eolasair leżało nad rzeką, pośród kopulastych wzgórz, w pobliżu lasu. Wylądowali najbliżej, jak tylko się udało. Dosiedli moropów, gdy tylko je ocucili. Późnym popołudniem wjechali do miasta. Rhes rzucił jakiemuś dzieciakowi drobną monetę, by wskazał im drogę do pałacu. Miał na sobie swoje kupieckie szaty. Kerk był w pełnym rynsztunku bojowym. Meta, tutejszym zwyczajem, miała twarz zasłoniętą. Ręce zacisnęła na siodle, gdyż z trudem torowali sobie drogę przez zatłoczone ulice.
Dopiero przed pałacem było pusto. Dziedziniec był wyłożony marmurem, wypolerowanym i błyszczącym, inkrustowanym złotymi żyłkami. Pilnował go oddział wojowników. Ich zarośnięte twarze dziwnie kontrastowały ze zdobycznymi pancerzami, ale broń trzymali w pogotowiu i byli tak samo groźni, jak na wysokich równinach. Może nawet bardziej, gdyż ciepły kilmat na pewno nie poprawiał o im humoru. Między dwoma kolumnami stojącymi po obu stronach dziedzińca przeciągnięty był gruby łańcuch. Na nim, dobre dwa metry nad ziemią, wisiała klatka z grubych prętów. Nie miała wyjścia. Zbudowano ją wokół więzienia.
— Jason — szepnęła Meta, patrząc na zwiniętą w klatce postać.
Jeniec nie drgnął nawet. Nie można było stwierdzić, czy żyje.
— Ja się tym zajmę — powiedział Kerk, zeskakując ze swego moropa.
— Czekaj! — krzyknął za nim Rhes. — Co chcesz zrobić? To, że dasz się zabić nie pomoże Jasonowi.
Kerk go nie słyszał. Zbyt wiele ostatnio stracił i zbyt wiele wycierpiał, by mógł działać racjonalnie. Cała jego nienawiść
zwróciła się teraz przeciw jednemu człowiekowi i nic go nie mogło powstrzymać.
— Temuchin! — ryknął. — Wyłaź z tej swojej pozłacanej kryjówki! Zejdź na dół, ty tchórzu i spójrz mi w oczy. Mnie, wodzowi Pyrrusan! Pokaż się — TCHÓRZU!
Ahankk, który był dowódcą straży, wybiegł z obnażonym mieczem, ale Kerk, nie spuszczając oczu z pałacu, zdzielił go tylko na odlew i Ahankk upadł na dziedziniec. Leżał tam martwy lub nieprzytomny. Raczej martwy — sądząc po nienaturalnym ułożeniu głowy.
— Temuchin, tchórzu, wychodź! — znowu krzyknął Kerk. Kiedy ogłuszeni żołnierze sięgnęli po broń, odwrócił się do nich, warcząc: — Psy, chcecie mnie zaatakować? Mnie, Kerka, wielkiego wodza Pyrrusan? Zdobywcę Wąwozu?
Cofnęli się przed tym wybuchem, a on odwrócił się, słysząc jak wrota pałacu otwierają się z hukiem. Temuchin wyszedł na zewnątrz.
— Na zbyt wiele sobie pozwalasz — wycedził z zimną pasją.
— To ty sobie pozwalasz — odparł Kerk. — Złamałeś prawo. Pojmałeś człowieka z mego plemienia i torturowałeś bez powodu. Jesteś tchórzem, Temuchinie i mówię ci to w twarz przed twoimi ludźmi.
Miecz Temuchina — ostry jak brzytwa — błysnął w słońcu.
— Powiedziałeś dosyć, Pyrrusaninie. Mógłbym kazać cię wypatroszyć żołnierzom, ale wolę sobie zostawić tę przyjemność. Chciałem cię zabić w chwili, gdy cię po raz pierwszy zobaczyłem i powinienem był to zrobić. Ponieważ przez ciebie i przez tę kreaturę, którą zwiesz Jasonem, straciłem wszystko.
— Nic nie straciłeś. Jeszcze… — odrzekł Kerk, mierząc w gardło wodza. — Ale zaraz stracisz życie. Zabiję cię.
Temuchin spuścił ostrze na jego głowę. Cios ten mógł rozpłatać człowieka na dwoje, ale stal zadzwoniła tylko o miecz Kerka. Z furią natarli na siebie; żadnych szkolnych ciosów, żadnych reguł. Ewentualne zwycięstwo należało do silniejszego.
W ciszy dziedzińca słychać było tylko dźwięczenie stali i ciężkie oddechy walczących. Żaden się nie poddał, a byli godnymi siebie przeciwnikami. Kerk był starszy, ale silniejszy. Za to Temuchin od dziecka zaprawiony do walki na miecze. Niejedną bitwę miał za sobą; zupełnie nie znał uczucia strachu.