Rozdział IV

Jason czuł się okropnie. Głowę rozsadzał mu tępy, dręczący ból. Resztą świadomości czul, że gdyby tylko mógł się obudzić, potrafiłby temu zaradzić. Z jakiegoś powodu, którego nie mógł pojąć, jego głowa kołysała się nieznośnie na boki. Spróbował poruszyć rękoma. Wyczuł pomiędzy ramieniem a bokiem obły kształt automatycznej kabury, ale pistolet nie wskoczył mu do dłoni. Zorientował się dlaczego, gdy jego błądzące palce natrafiły na postrzępioną końcówkę kabla, który łączył broń z kaburą.

Urywki myśli tłukły się po jego odrętwiałej głowie, szukając wyjaśnienia tego, co się z nim stało. Ktoś… nie, coś. Coś go uderzyło. Odebrało mu broń. Co jeszcze? Dlaczego nic nie widzi? Co jeszcze zniknęło? Z pewnością pas. Palcami niezdarnie obmacywał biodra, ale nie mógł go znaleźć. Nagle na coś natrafił. Medpakiet, przechowywany w osobnym uchwycie, nadal pozostawał na swoim miejscu. Ostrożnie, tak by nie dotknąć przycisku zwalniającego — jeśli mu się wyślizgnie, przepadnie — przesuwał urządzenie w górę, aż czujnik uruchamiający dotknął jego ciała. Jakby z oddalenia usłyszał brzęczenie analizatora, a dręczący ból, który rozsadzał mu głowę, sprawiał, że nawet nie poczuł ukłucia igieł. Gdy lek zaczął działać, ból nieco zelżał. Teraz Jason postanowił zająć się swymi oczyma. Nie mógł ich otworzyć; coś mu w tym przeszkadzało. To mogła być krew, zważywszy stan jego głowy. Uśmiechnął się.

„Skoncentruj się na jednym oku — mówił do siebie w myślach. — Skoncentruj się na prawym oku. Zaciśnij mocno, aż do bólu, a potem szybko otwórz…”

Udało się. Łzy popłynęły mu po policzkach, ale wreszcie poczuł, że powieki zaczęły się rozwierać.

Oślepiające, białe słońce świeciło mu prosto w oczy. Musiał je zmrużyć i odwrócić głowę. Jechał na czymś skrzypiącym i trzeszczącym, a przy jego twarzy majaczyło coś, co przypominało kratę. Słońce dotknęło horyzontu. To ważne, powtarzał sobie, ważne, by zapamiętać, że dotknęło horyzontu dokładnie za nim, no, może troszeczkę na prawo. Leki z medpakietu i szok mąciły mu jasność umysłu. Jeszcze raz. Zachód. Z tyłu. Na prawo.

Kiedy ostatni biały promień zniknął za horyzontem, Jason zamknął udręczone oczy i, tym razem z ulgą, zapadł w nicość.

Obudziły go jakieś niezrozumiałe wrzaski. Jason poczuł ostry ból w boku. Odsunął się trochę i usiłował wstać. Coś ostrego kłuło go w plecy. Znowu upadł. „Pora otworzyć oczy” — zdecydował. Przetarł sklejone powieki i udało mu się je wreszcie rozewrzeć. Jedno spojrzenie przekonało go, że lepiej, gdyby z tego zrezygnował. Było już jednak za późno.

Głos należał do wielkiego, krzepkiego mężczyzny, dzierżącego dwumetrową lancę, którą poszturchiwał Jasona w żebra. Kiedy zobaczył, że ma on otwarte oczy, oparł się o włócznię, uważnie obserwując jeńca. Jason zrozumiał swoje położenie gdy stwierdził, że znajduje się w klatce z żelaznych sztab. Była tak niska, że gdy siedział, prawie dotykał głową jej wierzchołka. Wychylił się przez pręty i uważnie obejrzał prześladowcę.

Był to niewątpliwie wojownik. Arogancja i pewność siebie biły z całej jego postaci, od szczerzącej zęby czaszki zwierzęcej na jego hełmie, po ostrogi przy obcasach wysokich do kolan butów. Tors okrywał mu napierśnik, wykonany najwyraźniej z tego samego materiału, co hełm. Pomalowany był w jaskrawy wzór, przedstawiający postać jakiegoś nieokreślonego zwierzęcia. Oprócz lancy, mężczyzna miał krótki miecz, zawieszony u pasa na zwykłym rzemieniu, bet żadnej pochwy. Jego opalona skóra, ogorzała od wiatry świeciła się, namaszczona jakąś oleistą substancją. Jason, stojąc pod wiatr, czuł silny, zwierzęcy odór niemytego dąb.

Wojownik znowu zaczął coś krzyczeć w kierunku jeńca, potrząsając lancą.

— Co się tak wydzierasz, głupku? I tak cię nie rozumiem — odkrzyknął Jason.

— Kyrdy du brydyk! — odpowiedział przenikliwy głos.

— Nawet się nie wysilaj, ośle — rzucił Jason. Mężczyzna chrząknął i splunął w kierunku uwięzionego.

— Kłaniać się ty — powiedział — ty znać język „pomiędzy”?

Łamana i kaleka odmiana angielskiego była tu prawdopodobnie uważana jako rodzaj drugiego języka. „Myślę, że nigdy się nie dowiemy, kto pierwotnie osiedlił się na tej planecie, ale jedno jest pewne: mówił po angielsku — myślał Jason. — Podczas Awarii, kiedy łączność między planetami została zerwana, ten świat musiał popaść we wtórne barbarzyństwo i wykształcić szereg lokalnych dialektów. Ale, chociaż ubogi, angielski pozostał w ich pamięci i służy do porozumiewania między plemionami. Aby być zrozumianym, wystarczy po prostu mówić niepoprawnie”.

— Co ty mówisz? — warknął wojownik, nie rozumiejąc mamrotania jeńca.

Jason uderzył się w pierś.

— Oczywiście, ja mówić język „pomiędzy” tak dobrze, jak ty mówić język „pomiędzy”.

To najwidoczniej usatysfakcjonowało wojownika, gdyż odwrócił się i odszedł, torując sobie drogę przez tłum. Teraz dopiero Jason mógł dokładniej przyjrzeć się przechodzącym ludziom. Widział wyłącznie mężczyzn — wojowników. Ich odzież była wariacją na jeden temat: wysokie buty, miecze, półpancerze i hełmy. Stroju dopełniały włócznie i krótkie łuki na których wymalowane były jakieś barwne, zapewne magiczne, znaki. Za nimi wznosiły się okrągłe, żółto-szare budowle, kolorem zlewające się z lichą trawą. Naraz w tłumie nastąpiło jakieś poruszenie. Wojownicy rozstąpili się, tworząc przejście dla nadchodzącej rozkołysanym krokiem bestii z jeźdźcem na grzbiecie. Jason poznał zwierzę z opowiadań tych, którzy przeżyli masakrę.

Pod wieloma względami przypominało ono konia, było jednak dwa razy większe i pokryte włochatym futrem. Głowa stwora, podobna do końskiej, była nieproporcjonalnie mała i osadzona na stosunkowo długiej szyi. Przednie nogi, zdecydowanie dłuższe od tylnych, powodowały, że grzbiet opadał ku tyłowi. Silne, grube łapy miały ostre pazury, które ryły ziemię, znacząc drogę.

Ciszę przerwał chrapliwy dźwięk rogu. Jason odwrócił się i zobaczył zwartą grupę mężczyzn, zmierzających szybko w stronę klatki. Drogę torowało trzech żołnierzy z opuszczonymi włóczniami. Z tyłu jechał czwarty, wymachując zatkniętym na drągu proporcem. Idący za nimi wojownicy z obnażonymi mieczami, otaczali dwie postacie. Jedną z nich był ów właściciel lancy, który tak delikatnie przywracał Jasona do życia. Drugi, o głowę wyższy od innych, miał wysadzany drogimi kamieniami napierśnik i złoty hełm ozdobiony parą rogów. Posiadał jeszcze coś, co Jason dostrzegł dopiero, gdy mężczyzna zbliżył się do klatki: spojrzenie jastrzębia, drapieżnika, pewnego siebie na swych włościach. Był wodzem i dobrze o tym wiedział. Przyjmował to jako rzecz oczywistą.

On — wojownik, wódz wojowników.

Prawą ręką wspierał się na rękojeści bogato zdobionego miecza, lewą, poznaczoną bliznami, podkręcał sumiastego wąsa. Zatrzymał się przy klatce, patrząc władczo na Jasona, który bezskutecznie próbował odwzajemnić to spojrzenie.

Skulona pozycja i żałosny wygląd nie dodawały mu godności.

— Padnij przed Temuchinem — rozkazał jeden z żołnierzy trącając Jasona drzewcem lancy. Może byłoby lepiej, gdyby się ukorzył, ale Jason zgięty wpół, uparcie trzymał podniesioną głowę, wpatrując się w tamtego.

— Skąd jesteś? — Temuchin zapytał głosem tak nawykłym do wydawania rozkazów, że Jason odpowiedział natychmiast.

— Z daleka; z miejsca, którego nie znasz.

— Z innego świata?

— Tak. Skąd wiesz, że istnieją inne światy?

— Jedynie z pieśni minstreli. Do czasu przybycia pierwszego statku nie sądziłem, że mówią prawdę. Teraz widzę, a mieli rację.

Pstryknął palcami i jeden z żołnierzy podał mu sczerniałą, pogiętą strzelbę.

— Czy możesz sprawić, by to znów zabijało? — zapytał.

— Nie. — Broń musiała należeć do pierwszej ekspedycji

— A to? — Temuchin podniósł pistolet Jasona, z którego smętnie zwisały kable zasilające.

— Nie wiem. — Jason był równie spokojny jak jego prześladowca. — Musiałbym przyjrzeć mu się z bliska.

— Ten również spalicie. — Temuchin odrzucił pistolet, — Ich broń trzeba niszczyć ogniem. Powiedz mi teraz, cudzoziemcze, po co tu przybyliście.

„Byłby niezłym pokerzystą — pomyślał Jason — nie mogę zajrzeć mu w karty, a on zna moje. Co mam odpowiedzieć? Może prawdę… Właściwie, czemu nie?

— Moi ludzie chcą zabrać metal z ziemi — powiedział głośno. — Nikogo nie skrzywdzimy, zapłacimy nawet.

— Nie — zabrzmiało kategorycznie i nieodwołalnie. Temuchin odwrócił się.

— Zaczekaj, jeszcze nie słyszałeś wszystkiego!

— I tak za wiele — rzucił przez ramię. — Będziecie kopać, wstaną budynki, z nich wyrośnie miasto, będą ogrodzenia. Równiny. muszą pozostać otwarte. — Po czym dodał tym samym, stanowczym tonem: — Zabić go!

Gdy gromada mężczyzn odwróciła się, podążając za swym wodzem, żołnierz niosący sztandar znalazł się blisko klatki. Na szczycie drzewca zatknięta była ludzka czaszka, a sama chorągiew zrobiona była z ludzkich kciuków, wysuszonych i zmumifikowanych.

— Stójcie! — krzyknął za nimi. — Dajcie wytłumaczyć! Nie możecie tak po prostu…

Oczywiście mogli. Oddział żołnierzy otoczył klatkę. Jeden z nich wczołgał się pod spód. Rozległ się brzęk łańcuchów i klatka zakołysała się na skrzypiących zawiasach. Próbowali wyciągnąć Jasona, ale ten skuliwszy się, wczepił w pręty.

Naraz skoczył; kopnął w twarz jednego przeciwnika i runął na stojących z tyłu. Wynik walki był z góry przesądzony, ale postanowił drogo sprzedać swe życie. Jeden z żołnierzy leżał powalony, drugi siedział, trzymając się za głowę. Jednak reszta w końcu go obezwładniła i powlokła za sobą.

Jason klął w sześciu różnych językach, ale robiło to na nich równie niewielkie wrażenie, jak i jego ciosy.

— Jak daleko leciałeś, by dotrzeć na naszą planetę? — zapytał ktoś.

— „Ekmortu” — wymamrotał Jason, wypluwając krew i kawałek zęba.

— Jaki jest twój świat? Podobny do tego? Cieplejszy, czy chłodniejszy?

Jason, niesiony twarzą w dół, odwrócił głowę, by spojrzeć napylającego. Był nim siwowłosy mężczyzna odziany w skórzane łachmany, które kiedyś musiały być żółto-zielone. Za Skulona pozycja i żałosny wygląd nie dodawały mu godności.

— Padnij przed Temuchinem — rozkazał jeden z żołnierzy, trącając Jasona drzewcem lancy. Może byłoby lepiej, gdyby się ukorzył, ale Jason zgięty wpół, uparcie trzymał podniesioną głowę, wpatrując się w tamtego.

— Skąd jesteś? — Temuchin zapytał głosem tak nawykłym do wydawania rozkazów, że Jason odpowiedział natychmiast.

— Z daleka; z miejsca, którego nie znasz.

— Z innego świata?

— Tak. Skąd wiesz, że istnieją inne światy?

— Jedynie z pieśni minstreli. Do czasu przybycia pierwszego statku nie sądziłem, że mówią prawdę. Teraz widzę, że mieli rację.

Pstryknął palcami i jeden z żołnierzy podał mu sczerniałą, pogiętą strzelbę.

— Czy możesz sprawić, by to znów zabijało? — zapytał.

— Nie. — Broń musiała należeć do pierwszej ekspedycji.

— A to? — Temuchin podniósł pistolet Jasona, z którego smętnie zwisały kable zasilające.

— Nie wiem. — Jason był równie spokojny jak jego prześladowca. — Musiałbym przyjrzeć mu się z bliska.

— Ten również spalicie. — Temuchin odrzucił pistolet. — Ich broń trzeba niszczyć ogniem. Powiedz mi teraz, cudzoziemcze, po co tu przybyliście.

„Byłby niezłym pokerzystą — pomyślał Jason — nie mogę zajrzeć mu w karty, a on zna moje. Co mam odpowiedzieć? Może prawdę… Właściwie, czemu nie? „

— Moi ludzie chcą zabrać metal z ziemi — powiedział głośno. — Nikogo nie skrzywdzimy, zapłacimy nawet.

— Nie — zabrzmiało kategorycznie i nieodwołalnie. Temuchin odwrócił się.

— Zaczekaj, jeszcze nie słyszałeś wszystkiego!

— I tak za wiele — rzucił przez ramię. — Będziecie kopać, powstaną budynki, z nich wyrośnie miasto, będą ogrodzenia. Równiny muszą pozostać otwarte. — Po czym dodał tym samym, stanowczym tonem: — Zabić go!

Gdy gromada mężczyzn odwróciła się, podążając za swym wodzem, żołnierz niosący sztandar znalazł się blisko klatki. Na szczycie drzewca zatknięta była ludzka czaszka, a sama chorągiew zrobiona była z ludzkich kciuków, wysuszonych i zmumifikowanych.

— Stójcie! — krzyknął za nimi. — Dajcie wytłumaczyć! Nie możecie tak po prostu…

Oczywiście mogli. Oddział żołnierzy otoczył klatkę. Jeden z nich wczołgał się pod spód. Rozległ się brzęk łańcuchów i klatka zakołysała się na skrzypiących zawiasach. Próbowali wyciągnąć Jasona, ale ten skuliwszy się, wczepił w pręty.

Naraz skoczył; kopnął w twarz jednego przeciwnika i runął na stojących z tyłu. Wynik walki był z góry przesądzony, ale postanowił drogo sprzedać swe życie. Jeden z żołnierzy leżał powalony, drugi siedział, trzymając się za głowę. Jednak reszta w końcu go obezwładniła i powlokła za sobą.

Jason klął w sześciu różnych językach, ale robiło to na nich równie niewielkie wrażenie, jak i jego ciosy.

— Jak daleko leciałeś, by dotrzeć na naszą planetę? — zapytał ktoś.

— „Ekmortu” — wymamrotał Jason, wypluwając krew i kawałek zęba.

— Jaki jest twój świat? Podobny do tego? Cieplejszy, czy chłodniejszy?

Jason, niesiony twarzą w dół, odwrócił głowę, by spojrzeć na pytającego. Był nim siwowłosy mężczyzna odziany w skórzane łachmany, które kiedyś musiały być żółto-zielone. Za nim wlókł się wysoki chłopak o zaspanych oczach, ubrany w podobny strój.

— Wiesz tak dużo — błagał stary — musisz mi coś powiedzieć.

Żołnierze odepchnęli ich, zanim Jason zdołał powiedzieć parę dosadnych słów, które przychodziły mu na myśl.

Trzymało go tylu ludzi, że był zupełnie bezbronny. Postawili go przy grubym, żelaznym palu wkopanym mocno w ziemię i zaczęli zdzierać z niego ubranie. Kamizelka ochronna i sprzączki stawiały opór, więc jeden z nich wydobył sztylet i przeciął materiał, nie zwracając uwagi, że zadaje mu rany. Obnażony do pasa, zakrwawiony, Jason ledwie trzymał się na nogach. Pchnięto go na ziemię i rzemieniem związano nadgarstki. Potem żołnierze odeszli.

Pomimo wczesnego popołudnia było bardzo zimno. Odarty z ciepłego ubrania drżał z chłodu, ale szok termiczny szybko przywrócił mu pełną świadomość. Wiedział, co teraz nastąpi. Rzemień krępujący jego nadgarstki o długości około trzech metrów był drugim końcem przymocowany do wierzchołka pala. Jason stał sam, pośrodku pustego placu.

Wokół trwała gorączkowa krzątanina. Ludzie siodłali swe garbate bestie. Pierwszy, który był gotów, wydał przenikliwy okrzyk i natarł na Jasona z pochyloną lancą.

Bestia, szybka jak błyskawica, pędziła naprzód, drąc pazurami ziemię.

Jason wykonał jedyny możliwy w tej sytuacji manewr — przeskoczył na drugą stronę pala. Mężczyzna dźgnął lancą, ale przejeżdżając obok pala musiał ją cofnąć.

Tylko intuicja ocaliła Jasona, gdyż odgłos drugiej atakującej bestii zupełnie utonął w grzmocie pierwszej szarży. Rzucił się w kierunku pala, znów unikając ciosu. Ostrze zadźwięczało o metal.

Pierwszy jeździec zawracał wierzchowca, gdy Jason dostrzegł, że trzeci osiodłał już swoją bestię i stał gotów do ataku. Ta zabawa mogła mieć tylko jeden koniec; nie mógł tak przecież wywijać bez końca. „Pora wyrównać szansę”

— pomyślał, schylając się po bagnet ukryty za cholewą. Na szczęście wciąż się tam znajdował.

Trzeci jeździec rozpoczął szarżę. Jason podrzucił nóż w górę, chwycił zębami i zaczął przecinać więzy. Udało się!

Przyczaił się za palem, a gdy napastnik go mijał — zaatakował. Przerzucił nóż do lewej ręki, prawą próbując chwycić wojownika za nogę i ściągnąć na ziemię. Zwierzę pędziło jednak zbyt szybko i trafił w jego bok, tuż za siodłem. Wczepił się palcami w zmierzwione futro.

Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Kiedy jeździec odwrócił się w siodle, próbując go strącić, Jason zatopił swój nóż w zadzie zwierzęcia.

Ostrogi używane przez wojowników uodporniły już wierzchowce na takie bodźce, szczególnie w okolicy żeber. Jednak miejsce, w które trafił Jason — nieco poniżej ogona — miało zupełnie inną wrażliwość. Ciałem zwierzęcia wstrząsnął nagły dreszcz. Rzuciło się do przodu, jakby w jego wnętrznościach zwolniono jakąś sprężynę.

Jeździec stracił równowagę i wypadł z siodła. Jason jedną ręką wczepiony był w futro zwierzęcia, drugą — coraz głębiej wbijał sztylet. Wytrzymał pierwszy skok, drugi… Wszystko: zwierzęta, ludzie migało mu przed oczami z oszałamiającą szybkością. Trzeci skok… To okazało się już ponad jego siły, wyleciał w powietrze jak z procy.

Uderzając o ziemię wywinął kilka kozłów. Zorientował się, że wylądował pomiędzy dwoma namiotami, zerwał się natychmiast i popędził przed siebie uliczką rozdzielającą luźno porozrzucane wigwamy, służące za mieszkania. Znajdował się na prostej, szerokiej drodze. Myśl o włóczniach, mogących lada chwila utkwić w jego plecach, kazała mu skręcić w prawo, tuż za pierwszym zakrętem. Krzyki dochodzące z tyłu ostrzegały przed pogonią. Na razie miał przewagę, zastanawiał się jednak, jak długo zdoła ją utrzymać.

W jednym ze stojących przed nim domów podniosła się skórzana derka zasłaniająca wejście i w otworze ukazał się siwowłosy mężczyzna — ten sam, który poprzednio nagabywał Jasona. Widocznie zorientował się w sytuacji, bo odsuwając szerzej zasłonę, wpuścił go do środka.

Nie było czasu na długie rozmyślania. Pędząc na złamanie karku, Jason rozglądał się wokół, ale nie widział żadnego innego schronienia. Wskoczył do środka, pociągając za sobą starego. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręku bagnet. Przyłożył go do szyi starca.

— Piśniesz słówko, a zginiesz — syknął.

— Dlaczego miałbym cię zdradzić? — zachichotał stary. — Sam cię tu sprowadziłem. Jestem gotów ryzykować wszystkim dla wiedzy. Cofnij się, to zamknę wejście.

Ignorując nóż, zaczął sznurować opuszczoną klapę. Rozglądając się szybko po wnętrzu, Jason zobaczył drzemiącego przy ogniu wyrostka o zaspanych oczach. Nad paleniskiem wisiał żelazny garnek. Zasuszona starucha coś w nim. mieszała, zupełnie nie zwracając uwagi na zamieszanie przy wejściu.

— Do tyłu! Na dół — powiedział starzec, popychając Jasona.!

— Zaraz tu będą. Nie mogą cię tu znaleźć! „Krzyki było słychać coraz bliżej. Jason stwierdził, że nie ma innego wyjścia.

— Pamiętaj, nóż mam w pogotowiu — ostrzegł, siadając przy tylnej ścianie i pozwalając się przykryć stosem stęchłych skór.

Po chwili zagrzmiał ciężki tupot setek nóg; zewsząd dały się słyszeć liczne głosy. Siwobrody okrył głowę Jasona skórzanym szalem, zasłaniając twarz. W usta wetknął mu śmierdzącą, skórzaną fajkę, którą wygrzebał z woreczka wiszącego u pasa. Ani starucha, ani wyrostek nie zwracali na to uwagi.

Nie obejrzeli się nawet, gdy mocne szarpnięcie uniosło skórę zasłaniającą wejście, a w otworze ukazała się zarośnięta twarz wojownika.

Jason siedział bez ruchu, uważnie śledząc każdy jego ruch. W dłoni ściskał bagnet, gotów w każdej chwili zrobić z niego użytek.

Wojownik rozejrzał się po ciemnym wnętrzu i krzyknął coś, co zabrzmiało jak pytanie. Siwobrody odpowiedział przecząco. Intruz zniknął równie szybko, jak się pojawił, a stara kobieta podeszła do wejścia, by je znów zasznurować.

Lata włóczęgi po galaktyce nie dostarczyły Jasonowi zbyt wielu dowodów bezinteresownego miłosierdzia. Jego podejrzliwość była więc w pełni usprawiedliwiona. Nóż miał ciągle w pogotowiu.

— Dlaczego ryzykujesz? — zapytał.

— Minstrel zaryzykuje wszystko dla wiedzy — odrzekł mężczyzna, siadając przy ogniu — nie obchodzą mnie waśnie plemienne. Nazywam się Oariel. Może też byś się przedstawił?

— Sam Riverboat — powiedział Jason. Odłożył nóż i zaczął z powrotem wciągać kamizelkę ochronną. Kłamał odruchowo. Nie chciał odkryć kart.

— Z jakiego świata pochodzisz?

— Z nieba.

— Czy jest wiele światów zamieszkałych przez ludzi?

— Przynajmniej 30.000, choć nikt nie zna dokładnej liczby.

— Jaki jest twój świat?

Jason rozejrzał się wokół i po raz pierwszy od chwili, gdy został porwany, miał czas, aby się zastanowić. Jak dotąd dopisywało mu szczęście, ale kto wie, jak daleko było jeszcze do końca tej przygody?

— Jaki jest twój świat? — powtórzył Oariel.

— A jaki jest twój, starcze?

Oariel milczał przez chwilę; w jego półprzymkniętych oczach błysnęła wesołość. Po chwili skinął głową.

— Zgoda. Odpowiem na twoje pytania, jeśli ty odpowiesz na moje.

— W porządku. Będziesz mówił pierwszy. Ja mam więcej do stracenia, gdyby nam przerwano. Ale zanim zaczniemy tę zabawę, muszę się oporządzić. Do tej pory jakoś nie znalazłem na to czasu.

Chociaż pistolet przepadł, autokabura była nadal na swoim miejscu. Jej baterie mogły się jeszcze przydać. Stracił pas, a kieszenie starannie mu przetrząśnięto. Medpakiet ocalał tylko dlatego, że był umocowany z tyłu. Musiał na nim leżeć, kiedy go rewidowano. Zapasowa amunicja i pojemnik z granatami również zginęły.

Ale miał radio! Musieli nie zauważyć w ciemności płaskiej kieszonki. Miało niewielki zasięg — tylko do linii horyzontu, ale to mogło wystarczyć, by namierzyć statek, a może nawet wezwać pomoc. Wyjął je z kieszeni i od razu humor mu się zepsuł. Obudowa była roztrzaskana, a z pęknięcia wystawały podzespoły. Spróbował je włączyć. Rezultat był taki, jak przewidywał. Cisza. Fakt, że ukryty za klamrą pasa chronometr nadal wskazywał dokładny czas, stanowił niewielkie pocieszenie. Była dziesiąta rano. Wspaniale. Kiedy wylądowali na Felicity nastawił go na dwudziestogodzinną dobę. Słońce było wówczas w zenicie.

„Nieźle, jak na początek — pomyślał, sadowiąc się wygodnie na skórach.

— Porozmawiajmy, Oarielu. Kto jest tutaj szefem? Ten, który kazał mnie zgładzić?

— To On, Temuchin Wojownik, Nieustraszony, On — Armia Żelaznych, Niszczyciel…

— Dobra. To wiem i bez ciebie. Co on ma przeciwko obcym i budynkom?

— Pieśń Wolnych — powiedział Oariel, szturchając w żebra swego asystenta. Wyrostek pisnął i zaczął grzebać w stosie futer. Wydobył stamtąd instrument przypominający lutnię, ale o długim gryfie i tylko dwu strunach. Przy jego akompaniamencie zaczął śpiewać wysokim głosem:

Wolni jak wiatr

Wolni jak równiny, po których wędrujemy

Nie znając domu

Innego niż nasze namioty.

Nasi przyjaciele Moropy,

Które niosą nas w bój,

Niszcząc budowle

Tych, którzy chcą nas złapać w pułapkę.

Tak to mniej więcej brzmiało. Monotonna pieśń trwała i trwała, aż Jason poczuł, że ogarnia go senność. Przerwał śpiewakowi i zadał jeszcze kilka pytań. Z tego wszystkiego powoli zaczął mu się krystalizować obraz Felicity.

Od oceanów na wschodzie i na zachodzie, Wielki Klif na południu, po góry na północy, nie było ani jednego stałego osiedla, same dzikie plemiona.

Wędrowały po równinach, zwalczając się wzajemnie w ciągłych waśniach i konfliktach.

Kiedyś były tu miasta, o niektórych nawet śpiewano pieśni, ale teraz pozostało po nich tylko wspomnienie. Wojna musiała być długa i okrutna, jeśli tyle wieków później pieśń zachowała jeszcze tyle emocji. Bezkompromisowa nienawiść.

Przy ograniczonych zasobach naturalnych tej jałowej planety, rolnicy nomadowie nie mogli żyć obok siebie w pokoju. Farmerzy budowali osady wokół nielicznych źródeł i odgradzali je płotami od koczowników i ich stad. Ci łączyli się w duże grupy i próbowali zniszczyć osadników. Powiodło im się do tego stopnia, że jedynym śladem po dawnych wrogach była pełna nienawiści pamięć.

Surowi, gwałtowni, barbarzyńscy zdobywcy przemierzali bezkresne stepy całymi klanami lub plemionami, wędrując za swymi stadami. Pisma nie znano, tylko minstrele, którzy mogli swobodnie przenosić się od szczepu do szczepu, przechowywali pamięć o dawnych czasach. Ich śpiew był rozrywką i edukacją zarazem. Ze względu na surowy klimat nie rosły tu żadne drzewa, toteż nie znano drewnianych narzędzi ani sprzętów. Północny łańcuch gór krył bogate złoża węgla i rudy żelaza, więc właśnie ten metal był w powszechnym użyciu. On to oraz zwierzęce rogi, kości surowa skóra były prawie jedynymi dostępnymi surowcami. Wyraźny wyjątek stanowiły hełmy i napierśniki. Niektóre wykonano z żelaza, ale najlepsze pochodziły od plemion zamieszkujących odległe wzgórza, wypiętrzone z azbestopodobnych skał. Uzyskiwano z nich włókna, które następnie mieszano z żywicą pewnej szerokolistnej rośliny, wytwarzającej rodzaj laminatu. Był lekki jak aluminium, mocny jak metal, ale bardziej elastyczny niż najlepsza stal sprężynowa. Technika ta, odziedziczona niewątpliwie po pierwszych osadnikach, jeszcze sprzed Wielkiej Awarii, była jedyną cechą wyróżniającą koczowników spośród innych barbarzyńców epoki żelaza.

Ich życie było niebezpieczne, brutalne i krótkie. Każde plemię miało swe pastwiska, na których koczowało. Granice nie były jednak zbyt precyzyjnie określone i często kontrowersyjne, toteż waśnie i wojny były na porządku dziennym. Mieszkali w namiotach — „camachs”. Były to niewyprawione skóry, rozpięte na żelaznych prętach. Ustawienie | lub złożenie camachs trwało zaledwie kilka minut. Gdy plemię zmieniało miejsce pobytu, namioty i resztę domowego sprzętu transportowano na ciągnionych przez moropy ramach zwanych escung. Przypominały one travois na kołach.

W przeciwieństwie do kóz i bydła — potomków ziemskich zwierząt, moropy pochodziły z wysokich stepów Felicity. Te trawożerne stworzenia były od wieków udomowione i hodowane, podczas gdy ich dzikich pobratymców wybijano. Gruba skóra chroniła je od zimna i potrafiły do dwudziestu dni obywać się bez wody. Służyły jako zwierzęta pociągowe, a także do jazdy wierzchem.

Nie przeszkadzno im, więc Jason czuł się na razie bezpieczny. Było już późne popołudnie, musiał więc obmyślić sposób ucieczki na statek. Czekał, a gdy Oariel przerwał dla nabrania powietrza, zadał mu kilka własnych pytań.

— Ilu mężczyzn jest w obozie?

Bard, wciąż popijający achadh — sfermentowane mleko — zaczynał powoli tracić równowagę. Bełkotał, rozkładając

szeroko ręce.

— To synowie szakala — zaczął. Ich ilość wystarczy; by poczerniały równiny, ich przerażający widok sieje grozę.

— Nie prosiłem o opowieść plemienną, lecz o ładną,

okrągłą liczbę.

— To wiedzą tylko bogowie. Może sto, może milion.

— Ile jest 20 dodać 20? — przerwał mu Jason.

— Nie zawracam sobie głowy głupimi liczbami.

— Nie wymagam przecież znajomości wyższej matematyki, jak na przykład liczenia do stu!

Загрузка...