Rozdział XI

— Czy wolno mi zapytać, dokąd jedziemy? — odezwał się Jason.

Oddział wolno posuwał się w dół trawiastego zbocza. Szereg jeźdźców rozciągał się w szeroki półksiężyc, pośrodku którego jechali Temuchin i Jason, obok moropów ciągnących trupa swego towarzysza.

— Nie — odpowiedział wódz.

Odebrało to Jasonowi ochotę do dalszych pytań. Stok opadał łagodnie, jakby sama nizina biegła na spotkanie uskokowi, niewidocznemu teraz za zasłoną deszczu. Wzgórze porośnięte było trawą i małymi krzaczkami. Gdzie niegdzie przecinały je wezbrane potoki. Gdy zjechali niżej, zaczęły się one łączyć w coraz większe strumienie. Moropy chlapały w nich, parskając na widok takiej obfitości wody. Temperatura rosła. Żołnierze rozluźniali rzemienie, którymi była spięta ich odzież. Jason zsunął do tyłu hełm, chłonąc mżawkę, opadającą mu na rozpaloną twarz. Wytarł tłuszcz pokrywający skórę. Marzył o kąpieli.

Zbocze nagle urwało się, przechodząc w poszarpany, urwisty brzeg spienionej rzeki. Temuchin kazał przyciągnąć nad krawędź ciało martwego zwierzęcia i resztki liny. Żołnierze z wysiłkiem zepchnęli je ze skarpy. Uderzyło w wodę. rozpryskując ją we wszystkie strony. Po raz ostatni machnęło uzbrojoną w pazury łapą, zawirowało i odpłynęło, znikając im z oczu.

Temuchin bez wahania poprowadził grupę wzdłuż brzegu rzeki, na południowy zachód. Było oczywiste, że wiedział o tej przeszkodzie. Kontynuowali pochód, pokonując kolejne kilometry. Późnym popołudniem deszcz przestał padać. Zmienił się też zupełnie krajobraz. Równinę znaczyły kępy drzew i krzewów, a niedaleko przed nimi w promieniach zachodzącego słońca, widać było rozległy las. Gdy tylko Temuchin go ujrzał, zatrzymał pochód.

— Stać — rozkazał. — Ruszymy o zmroku. Jasonowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pierwszy zeskoczył na ziemię. Wyciągnął się na trawie i zamknął oczy. Wodze moropa owinął wokół kostki. Po przeżyciach całego dnia — ciosie w łeb, obfitym żarciu, piciu i wytężonym galopie — zwierzę było także uszczęśliwione wypoczynkiem. Wyciągnęło się na całą długość obok swego o jeźdźca z pyskiem w głębokiej trawie, którą żuło jeszcze przez sen.

Jasonowi zdawało się, że dopiero co zamknął oczy, gdy obudził go uścisk palców, szarpiących za nogę. Było już ciemno.

— Ruszamy — poinformował go Ahankk. Jason usiadł z wysiłkiem, prostując zesztywniałe mięśnie i przetarł oczy z resztek snu. W czasie drogi wypłukał z bukłaka osad i achadh i napełnił go świeżą wodą ze strumienia. Napił się do syta, a następnie obficie spryskał sobie twarz i głowę. Wody tu nie brakowało.

Jechali teraz jeden za drugim. Temuchin prowadził, Jason był przedostatni, a Ahankk zamykał pochód jako tylna straż. Sądząc po jego czujnym, nienawistnym spojrzeniu i trzymanym w pogotowiu mieczu, było jasne, że to Jason był tym, kogo miał pilnować.

Wyprawa z odkrywczej zmieniła się w wojenną i nomadowie nie potrzebowali już pomocy wędrownego pieśniarza. Spodziewali się po nim tylko kłopotów. Jadąc z tyłu nie mógł nic zrobić. Zginąłby natychmiast. Siedział więc cicho, starając się robić wrażenie posłusznego niewiniątka.

Nawet w lesie poruszali się bezszelestnie. Miękkie łapy moropów z łatwością trafiały w ślad poprzednika. Nie zaskrzypiała skóra, nie zadźwięczał metal. Niczym widma mknęli przez namokłą deszczem ciszę. Nagle drzewa rozstąpiły się i wjechali na polanę.

Niedaleko było widać słabe światło. Patrząc na nie spod przymrużonych powiek Jason mógł rozróżnić ciemny kształt budowli.

Zachowując ciszę, żołnierze łagodnym łukiem skręcili w prawo i pojedynczym rzędem ruszyli w tamtą stronę. Byli zaledwie parę metrów od budynku, gdy otwarły się drzwi i w oczy uderzył ich nagły blask światła. W wejściu, ostro zarysowany na tle jasnego wnętrza, stał człowiek.

— Brać go żywcem. Resztę zabić! — zanim krzyk Temuchina zdążył przebrzemieć, wojownicy skoczyli do przodu.

Jason przypadkowo znalazł się najbliżej postaci stojącej w drzwiach, lecz mimo to zdawało się, że wszyscy inni zdążyli go wyprzedzić.

Mężczyzna rzucił się w tył z ochrypłym okrzykiem, ale trzech koczowników uniemożliwiło mu ucieczkę, przytrzymując drzwi, a jego samego przewracając na plecy. Wszyscy czterej znaleźli się na ziemi. Nagle znieruchomieli. Jason, który właśnie zsunął się z moropa, szybko zorientował się, dlaczego. W drzwiach pojawiło się pięciu mężczyzn, trzymających napięte łuki.

Dwaj z nich klęczeli, reszta stała. W powietrzu rozległ się brzęk zwolnionych cięciw i świst strzał. Strzelali dwu, może trzykrotnie. Jason dopadł ich, gdy przerwali ogień i rzucili się do środka. Znalazł się tuż za nimi, lecz walka była już skończona.

Pomieszczenie przypominające trochę stodołę, oświetlone jedną świecą było po brzegi wypełnione śmiercią. Powywracane stoły, krzesła, martwi i walczący tworzyli jedno kłębowisko. Jakiś siwowłosy mężczyzna ze strzałą w piersi jęcząc wił się na podłodze. Żołnierz pochylił się nad nim i uderzeniem topora rozpłatał mu krtań. Rozległ się trzask pękającego drewna i wojownicy atakujący budynek od tym, wdarli się do środka. Ucieczka była niemożliwa.

Przy życiu został już tylko jeden obrońca — ten, który poprzednio stał w drzwiach. Wciąż jeszcze walczył. Był to wysoki mężczyzna, który osłaniał się wielkim drągiem. Mogli go łatwo zabić — wystarczyłaby jedna strzała — ale nomadowie chcieli wziąć go żywcem.

Jeden z nich siedział już na podłodze, trzymając się za nogę, drugi natomiast został rozbrojony na oczach Jasona; jego miecz pofrunął w kąt. Człowiek z nizin był nieosiągalny od przodu, a za sobą miał ścianę.

Jason mógł pomóc. Rozejrzał się dookoła i spostrzegł oparty o ścianę stojak z rolniczymi narzędziami. Stała wśród nich łopata z długim trzonkiem. „Ta będzie dobra” — pomyślał. Chwycił jaw obie ręce i silnie uderzył środkiem styliska w kolano. Wygięła się, ale nie pękła.

— Ja go wezmę — krzyknął, rzucając się do walki. Spóźnił się o ułamek sekundy. Drąg spadł na ramię koczownika, wytrącając mu miecz i łamiąc kości.

Jason zajął jego miejsce i zamachnął się łopatą, celując w nogi przeciwnika. Ten szybko opuścił koniec drąga, by skontrować uderzenie. Gdy drzewce zderzyły się, Jason wykorzystał siłę ciosu, by odwrócić kierunek ruchu i zataczając koło końcem styliska, usiłował trafić w szyję mężczyzny. Temu znów udało się odeprzeć cios, ale czyniąc to musiał zrobić krok naprzód. Odwrócił się od ściany. Ahankk, który wszedł razem z Jasonem, trafił go obuchem w głowę. Nieprzytomny mężczyzna osunął się na podłogę. Jason odrzucił łopatę i podniósł leżący drąg.

Broń miała ze dwa metry długości i była wykonana z mocnego elastycznego drewna, okutego żelaznymi pierścieniami.

— Co to jest? — spytał Temuchin, przyglądając się zakończeniu walki.

— Kij. Prosta, ale skuteczna broń.

— A ty potrafisz jej używać? Mówiłeś, że nic nie wiesz o nizinach.

Jego twarz była pozbawiona wyrazu, ale oczy płonęły wewnętrznym ogniem. Jason zdał sobie sprawę, że jeśli nie znajdzie zadawalającego wyjaśnienia, dołączy do ciał spoczywających na ziemi.

— I nadal nic nie wiem, a władać tą bronią nauczyłem się będąc jeszcze dzieckiem. Każdy w moim plemieniu umie się nią posługiwać.

Pominął przy tym okoliczność, że chodzi mu nie o Pyrrusan, lecz o rolniczą społeczność na Pogorstorsaand, daleko na drugim końcu galaktyki, gdzie się wychował. Przy sztywnym podziale klasowych, prawdziwą broń nosili tylko żołnierze i arystokracja. Nie można jednak zabronić człowiekowi mieszkającemu w lesie noszenia kija. Drągi były więc w powszechnym użyciu i Jason zupełnie nieźle władał niegdyś tą nieskomplikowaną bronią.

Temuchin odwrócił się. Na razie zadowoliła go ta odpowiedź. Jason na próbę zakręcił drągiem. Był dobrze wyważony.

Koczownicy sprawnie plądrowali budynek, który okazał się czymś w rodzaju farmy. Żywy inwentarz, trzymany pod tym samym dachem, został również wyrżnięty. Kiedy Temuchin mówił: „zabijać, właśnie to miał na myśli. Jason patrzył na tę rzeź, ale nie pozwolił sobie na zmianę wyrazu twarzy nawet wówczas, gdy jeden z wojowników w poszukiwaniu łupu podniósł drewnianą klatkę. Leżało pod nią niemowlę, zapewne w ostatniej chwili wepchnięte tam przez jedną z kobiet, które teraz leżały martwe na ziemi. Żołnierz beznamiętnie przeszył dziecko mieczem.

— Związać i przyprowadzić jeńca — rozkazał Temuchin, podnosząc z podłogi kawałek gotowanego mięsa. Oczyścił je z brudu i odkroił kęs.

Mężczyźnie wykręcono ręce na plecy i sprawnie związano w przegubach rzemieniami, po czym oparto o ścianę. Kiedy trzy wiadra wody wylane na twarz nie przywróciły mu świadomości, Temuchin rozgrzał ostrze swego sztyletu nad płonącą świecą i przytknął do skóry na ramieniu jeńca. Ten jęknął i próbował się odsunąć. Wreszcie otworzył nabiegłe krwią oczy.

— Czy mówisz językiem „pomiędzy”? — zapytał wódz. Kiedy jeniec odpowiedział coś niezrozumiałego, uderzył go, precyzyjnie trafiając w oparzone miejsce. Człowiek zawył, ale wciąż odpowiadał w tym samym, niezrozumiałym języku.

— Ten głupiec nie umie mówić — stwierdził Temuchin.

— Pozwól mi. — Jeden z oficerów wystąpił do przodu. — To co mówi, przypomina język ludzi ze szczepu Węży. Tych ze wschodu, znad morza.

Przy pomocy pracowitych omówień i powtórzeń zakomunikowano rolnikowi, że zostanie zabity, jeśli im nie pomoże. Wprawdzie nie obiecywano w zamian za to żadnej nagrody, ale jeniec nie był w najlepszej pozycji przetargowej.

Zgodził się szybko.

— Powiedz mu, że chcemy dojść do miejsca, gdzie są żołnierze — powiedział Temuchin.

Więzień skwapliwie pokiwał głową na znak zgody. Było to zrozumiałe. Wieśniak w prymitywnym społeczeństwie nie pała miłością do uciskających go, zbierających podatki żołnierzy. Bełkotał pospiesznie, przekazując informacje.

Wojownik tłumaczył.

— Mówił, że jest tam wielu żołnierzy, dwie, może nawet pięć dłoni. Są uzbrojeni, a miejsce jest dobrze umocnione. Mają coś jeszcze, jakiś rodzaj broni, ale nie wiem, o czym ta kreatura mówi.

— Pięć dłoni… Temuchin uśmiechnął się, łypiąc spod oka. — Jestem przerażony.

Wszyscy ryknęli śmiechem, poklepując się wzajemnie po plecach. Jason nie widział w tym nic zabawnego.

Nagle zapadła cisza na widok dwu wojowników, którzy zbliżali się podtrzymując, a właściwie prawie niosąc rannego towarzysza. Mężczyzna skakał na jednej nodze, starając się nie dotykać drugą ziemi. Kiedy podniósł na Temuchina wykrzywioną bólem twarz, Jason rozpoznał w nim jednego z rannych w czasie walki z uzbrojonym W kij wieśniakiem.

— Co się stało? — zapytał Temuchin. Wszelki ślad rozbawienia zniknął z jego głosu.

— Moja noga… — ochryple odrzekł wojownik.

— Pokaż — polecił Temuchin.

Natychmiast rozcięto wysoki but rannego. Jego kolano zostało brutalnie strzaskane. Rzepka była rozbita do tego stopnia, że białe odłamki kości przebiły skórę. Strużki krwi sączyły się z rany. Żołnierz musiał straszliwie cierpieć, jednak nie wydał z siebie jęku.

Jason wiedział, że aby ten człowiek mógł znowu chodzić, potrzebna była fachowa pomoc chirurgiczna. Zastanawiał się, jaki los czeka rannego w tym barbarzyńskim świecie. Dowiedział się szybko.

— Nie możesz chodzić, nie możesz jechać. Nie możesz być wojownikiem. — powiedział Temuchin.

— Wiem — odpowiedział koczownik prostując się i odchylając podtrzymujące ramiona. — Lecz jeśli mam umrzeć, chcę umrzeć w walce i być pochowanym z moimi kciukami. Nie utrzymam miecza by walczyć z demonami w podziemnym świecie, jeśli nie będę ich miał.

— Niech tak będzie — powiedział Temuchin, dobywając miecza. — Byłeś dobrym wojownikiem i towarzyszem. Życzę ci szczęścia w bitwach, które stoczysz. Będę się bił z tobą sam, gdyż to przynosi zaszczyt ponieść śmierć z ręki wodza.

Nie był to rytualny pojedynek. Wojownik pomimo rany walczył dzielnie. Jednak Temuchin poprowadził walkę tak, by przeciwnik stał całym ciężarem na zranionej nodze. Nie mógł tego zrobić, więc krótkie pchnięcie mieczem pod żebra przerwało jego cierpienia.

— Jest jeszcze jeden ranny — stwierdził Temuchin, wciąż trzymając zakrwaiony miecz. Żołnierz ze złamanym ramieniem wystąpił naprzód. Rękę miał na temblaku.

— Ramię wyzdrowieje — rzekł — skóra nie pękła. Mogę jechać i walczyć, choć nie mogę strzelać z łuku.

Temuchin wahał się przez chwilę, nim odpowiedział.

— Potrzebujemy każdego człowieka. Jeśli uczynisz tak, jak powiedziałeś, to wrócisz z nami do obozu. Ruszamy, gdy tylko pogrzebiecie tego człowieka. — Odwrócił się do Jasona.

— Ty pojedziesz przede mną, tylko nie rób żadnego hałasu

— najwyraźniej nie cenił wysoko wojennych umiejętności Jasona. — Szukamy miejsca, gdzie są żołnierze. Gronostaje odwiedzali ten kraj w przeszłości, lecz nigdy nie było ich więcej niż dwóch lub trzech naraz. Unikali wojska i atakowali farmy, ale zdarzało się im walczyć z żołnierzami. To od nich dowiedziałem się się o prochu. Zabili jednego żołnierza i zabrali mu proch, ale kiedy przytknąłem do niego ogień, tylko się spalił. Gronostaje przysięgali, że wybucha, a ja im wierzę. Zdobędziemy proch, a ty będziesz strzelał.

— Zaprowadź mnie tam — powiedział Jason — a ja ci pokażę, jak się to robi.

Błądzili po lesie, aż — dobrze po północy — jeniec przyznał się płaczliwie, że zgubił drogę w ciemnościach.

Temuchin zaczął bić nieszczęśnika, a w końcu, zrezygnowany, zarządził odpoczynek do rana. Deszcz znów zaczął padać. Ułożyli się jak mogli najwygodniej pod ociekającymi drzewami.

Jason czuł w ustach nieprzyjemny smak. Tym razem nie sprawiło tego jedzenie gotowane na odchodach ani wstrętny achadh. Nie mógł zapomnieć masakry na farmie. „Wejdź między drzewa, a stracisz z oczu las” — pomyślał. Tak, to powiedzenie dokładnie pasowało do jego obecnego zachowania. Mieszkał wśród koczowników, żył tak jak oni i w końcu stał się cząstką ich szczepu. Byli to interesujący ludzie. Od czasu, gdy przeniósł się do obozu Temuchina, odkrył w nich wiele ciepła, a poczucie humoru mieli chyba najlepsze w całej Galaktyce. Dało się z nimi żyć. Byli na swój sposób uczciwi, przestrzegali swych własnych praw, lecz jednocześnie byli przerażająco okrutni. Mordowali bezlitośnie, z zimną krwią. Nie miało znaczenia, że czynili to zgodnie ze swym systemem wartości. To nic nie zmieniło. Jason miał wciąż przed oczyma miecz zatopiony w ciele dziecka.

Znajdował się wśród drzew i stracił z oczu las. Zapomniał, że to właśnie ci ludzie wyrżnęli w pień pierwszą wyprawę górniczą i że w ten sposób potraktowaliby każdego przybysza spoza ich świata. Był wśród nich szpiegiem i miał się przyczynić do ich ostatecznego upadku. Tak i tylko tak to musi wyglądać. Mógł żyć w zgodzie z samym sobą dopóki był pewien, że gra jedynie swą rolę i cała ta maskarada ma jakiś cel. Koniecznym Jest zniszczyć społeczną strukturę nomadów po to, by Pyrrusanie mogli bezpiecznie otworzyć tu swoje kopalnie.

Samotny i przygnębiony, drżący z zimna w tę deszczową noc, miał wrażenie, że cały plan nie ma szansy powodzenia. Do diabła z tym wszystkim! Ułożył się wygodniej, próbując zasnąć, jednak wciąż miał przed oczyma obraz walki. „Na swój sposób jesteś wielkim człowiekiem Temuchinie — myślał. — Ale mam zamiar cię zniszczyć”.

Deszcz padał bezlitośnie. O pierwszym brzasku ruszyli dalej, posuwając się cichą kolumną przez zamglony las. Wzięty do niewoli chłop szczękał zębami ze strachu, dopóki nie rozpoznał polany i ścieżki. Szczęśliwy i uśmiechnięty, pokazał im właściwą drogę. Wepchnięto mu w usta kawałek jego własnego ubrania, by nie mógł krzyczeć.

Nagle usłyszeli trzask łamanych gałązek i jakieś głosy. Kolumna stanęła w milczeniu. Do szyi jeńca przytknięto miecz. Nikt się nie poruszył. Rozmowa stawała się coraz głośniejsza i zza zakrętu wyszło dwóch ludzi. Zrobili parę kroków nim dostrzegli nieruchome, ciche postacie majaczące we mgle tuż przed nimi. Zanim zdążyli cokolwiek zrobić

ugodziło ich pół tuzina strzał.

— Co to za kije mają w rękach? — spytał Jasona Temuchin.

Jason zsunął się z siodła odwrócił butem najbliższe zwłoki.

Mężczyzna był bez zbroi. Miał tylko lekki, żelazny napierśnik i hełm na głowie. Odziany był w skórę i szorstkie sukno. W ręku wciąż jeszcze ściskał coś, co wyglądało jak prymitywny muszkiet.

— Nazywają to strzelbą — odrzekł Jason, podnosząc broń.

— Do tego właśnie używa się prochu, który wyrzuca kawałek metalu i zabija. Proch i metal wkłada się do tej rury. Kiedy naciśnie się na małą dźwigienkę, ten kamień wysyła iskrę do prochu, który wybucha i wyrzuca metal.

Podniósłszy głowę Jason zauważył, że każdy spośród znajdujących się w zasięgu jego głosu wojowników trzyma wycelowany w niego, napięty łuk. Ostrożnie odłożył broń i sięgnął po dwa skórzane mieszki, wiszące u pasa zabitego.

Zajrzał do środka.

— Tak właśnie myślałem. Tu są kule i przybitki, a tutaj proch. — mręczył drugi woreczek Temuchinowi, który spojrzał do środka i powąchał zawartość.

— Nie ma tego zbyt wiele — stwierdził.

— Do tych strzelb nie potrzeba dużo prochu, ale na pewno tam, skąd przyszli jest go więcej.

— Też tak sądzę — powiedział Temuchin, dając znak do wymarszu.

Ruszyli, gdy tylko pozbierano strzały, a zwłoki po odcięciu kciuków odciągnięto na bok. Temuchin sam wiózł oba muszkiety.

Nie minęło dziesięć minut, gdy ścieżka przywiodła ich na skraj lasu. Przed nimi rozpościerała się ogromna łąka. Przez jej środek płynęła rzeka. Nad brzegiem stał kamienny

budynek z wysoką wieżą. Na jej szczycie widać było dwie postacie.

— Jeniec mówi, że to jest miejsce, gdzie są żołnierze — odezwał się oficer, który pełnił rolę tłumacza.

— Zapytaj go, ile jest wejść do budynku — rozkazał Temuchin.

— Mówi, że nie wie.

— Zabij go.

Krótkie pchnięcie mieczem zlikwidowało jeńca, a jego zwłoki wylądowały w krzakach.

— Z tej strony jest tylko jedno, małe wejście i kilka wąskich otworów, przez które mogą strzelać z łuków i muszkietów — powiedział wódz. — To mi się nie podoba. Niech dwóch ludzi obejrzy pozostałe ściany. Co to za okrągła rzecz. tam nad murem? — zapytał Jasona.

— Nie wiem, ale się domyślam. To może być strzelba, taka sama jak te, tylko dużo większa, która wyrzuca duży kawał metalu.

— Tak też myślę — powiedział Temuchin i zmrużył oczy w zamyśleniu.

Wydał jakieś rozkazy dwóm żołnierzom, którzy zawrócili i pojechali ścieżką z powrotem. Zwiadowcy zsiedli z wierzchowców i cicho ukryli się w trawie. Koczownicy, którzy nauczyli kryć się na całkowicie jałowych równinach, wśród drzew rozpłynęli się zupełnie.

Nie schodząc z wierzchowców, wojownicy cierpliwie czekali na powrót zwiadu.

— Jest tak, jak myślałem — odezwał się Temuchin, gdy po powrocie złożyli mu raport. — Miejsce jest solidnie zbudowane. Przeznaczone specjalnie do obrony. Z drugiej strony, nad wodą, jest taka sama brama. Nocą łatwo zdobylibyśmy tę wartownię, ale nie chcę czekać tak długo. Czy umiesz użyć tej strzelby? — zwrócił się do Jasona.

Jason niechętnie kiwał głową. Przejrzał plan Temuchina, jeszcze zanim zobaczył dwóch wojowników powracających z zabitym żołnierzem. W tym świecie walczyli wszyscy, nawet grający na lutni eksperci od broni palnej. Jason próbował znaleźć jakiś sposób, by się od tego wymigać, ale było to niemożliwe. Wolał więc zgodzić się dobrowolnie. Temuchinowi nie spawiało to zresztą żadnej różnicy. Chciał, by brama została otwarta, a Jason najlepiej nadawał się do tej roboty.

Przebierając się w mundur żołnierza zdołał zakryć w nim dziury po strzałach i usunąć większość krwi. Resztę plam zamaskował błotem. Zaczął padać ulewny deszcz, który powinien mu pomóc. Wkładając mundur zawołał oficera, który przedtem służył za tłumacza i kazał mu w kółko powtarzać w miejscowym języku prosty zwrot: „Otwieraj szybko tak długo, aż stwierdził, że się go nauczył. Nie było to skomplikowane. Jeśli będą nalegać na dłuższą konwersację, to właściwie już nie żył.

— Zrozumiałeś, co masz robić? — spytał Temuchin.

— To proste. Podchodzę pod bramę od strony rzeki, kiedy wy będziecie czekać w lesie nad jej brzegiem. Powiem, by otworzyli, a oni otworzą. Wchodzę do środka i robię wszystko, by brama nie została zamknięta dopóki nie

nadjedziecie.

— Będziemy bardzo szybko.

— Wiem, ale i tak będę sam…

Jason kazał jednemu z żołnierzy potrzymać hełm nad panewką, po czym zdmuchnął wilgotny proch. Chciał mieć pewność, by muszkiet wypalił ten jeden, jedyny raz. Nasypał na panewkę świeżego prochu i dla zabezpieczenia przed wilgocią, owinął go kawałkiem skóry. Wskazał na strzelbę.

— Ta rzecz wystrzeli tylko raz, gdyż nie będę miał czasu załadować powtórnie. Nie podoba mi się też ten miecz, więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym dostać z powrotem nóż Pyrrusan.

Temuchin bez słowa podał mu nóż. Jason odrzucił miecz i wsunął nóż za pas. Hełm śmierdział potem, ale zapadał nisko na oczy, Jason był z tego powodu zadowolony. Wolał mieć zasłoniętą twarz.

— Idź już — Temuchina najwyraźniej irytowała zwłoka.

Jason uśmiechnął się chłodno i ruszył między drzewa. Nie zdążył przejść nawet pięćdziesięciu metrów przez gęsty, bagnisty teren, a był już przemoczony do pasa. Ale nie to go martwiło. Przedzierając się przez mokry las, zastanawiał się, jak to się stało, że dał się wciągnąć w takie szaleństwo. Proch — tak, to był powód. Klął głośno i soczyście. W końcu wyjrzał ostrożnie na ufortyfikowany budynek, ledwie widoczny w deszczu. Jeszcze dwadzieścia metrów. Przyspieszył. Opuścił bezpieczny las i ruszył w stronę rzeki.

Stanął na brzegu i spojrzał w dół. Rzeka niosąca w swym nurcie tony błota była pełna wirów. Deszcz siekł powierzchnię wody, tworząc coraz to nowe kręgi. Jason miał ochotę sprawdzić proch na panewce, ale wiedział, że nie byłoby to zbyt rozsądne. „Zrób to pomyślał. — Po prostu — zrób to”. Z opuszczoną głową ciężko powlókł się w stronę majaczącego w deszczu budynku.

Jeśli nawet ktoś go obserwował z wieży, nie było żadnej reakcji. Zerkając spod krawędzi hełmu Jason podszedł bliżej, przyciskając muszkiet do piersi. Był już na tyle blisko, że widział powykruszaną zaprawę między grubo ciosanymi kamieniami i potężne sworznie, którymi były ponabijane drewniane wrota. Żołnierze zareagowali, gdy znalazł się niedaleko muru. Jeden z nich wychylił się i krzyknął coś niezrozumiale. Jason pomachał mu ręką i powlókł się dalej. Kiedy mężczyzna zawołał powtórnie, Jason krzyknął:

— Otwieraj!

Miał nadzieję, że zachował przy tym poprawny akcent. Starał się, by jego głos zabrzmiał jak najbardziej ochryple. Był pod samym murem, znikając z pola widzenia strażnika, który wciąż czegoś od niego chciał. Drzwi, potężne i nieruchome, były na wyciągnięcie ręki. Nie się nie działo, tylko wzrosło jeszcze napięcie. Rozległ się zgrzytliwy dźwięk i zobaczył lufę muszkietu wysuwającą się przez wąskie

okienko, na prawo od drzwi.

— Otwieraj, szybko! — krzyknął i zaczął walić w bramę.

— Otwieraj!

Przylgnął płasko do drzwi, by znaleźć się poza zasięgiem lufy i dalej tłukł w bramę kolbą muszkietu. W środku fortecy słychać było poruszenie, ale Jasonowi jeszcze głośniej brzmiał w uszach własny puls, dudniący jak bęben.

Czy mógł się stąd wydostać? Gdyby spróbował, rozstrzelałyby go obie strony, ale nie mógł też tak stać bezsilny, w pułapce. Podniósł muszkiet, by znów zabębnić w drzwi, gdy usłyszał szczęk ciężkiego łańcucha i zgrzyt odsuwanej zasuwy. Nie odwijając skóry chroniącej muszkiet, odwiódł kurek.

Gdy tylko wrota zaczęły się otwierać, naparł na nie całym ciałem, usiłując rozewrzeć je na oścież.

Nie zatrzymując się, wpadł na kwadratowy dziedziniec, znajdujący się we wnętrzu twierdzy. Kątem oka spostrzegł, że człowiek, który otwierał mu bramę, przytrzaśnięty osuwa się na ziemię. Tylko tyle zdążył zauważyć. „Uderzaj mocno, szybko i nie zatrzymuj się — powtórzył w myślach jedną ze swych zasad. W ten sposób walczyli nomadowie. I mieli rację. Na wprost Jasona stała grupka żołniezry, mierząc do niego z muszkietów, a nieco z boku jeden wznosił do ciosu miecz. Zanim zdążyli wystrzelić, Jason krzyknął i runą} pośród nich. Tuż przed atakiem zdążył nacisnąć spust i był mile zaskoczony, gdy muszkiet wypalił z głuchym łoskotem. Jeden z przeciwników upadł, chwytając się za pierś. Był to ostatni fakt, który Jason zapamiętał dokładnie. Wywijając muszkietem jak maczugą, niczym taran runął na żołnierzy.

Zrobiło się straszne zamieszanie. Cisnął muszkiet w jednego z nich, drugiego kopnął i wyrwawszy zza pasa nóż, zaczął nim dziko wywijać. Jakiś człowiek, ranny czy zabity, upadł na niego. Jason chwycił bezwładne ciało i osłaniając się nim jak tarczą, zadawał ciosy na prawo i lewo. Nagle poczuł ostry ból w nodze, potem w ramieniu i w boku, w końcu coś go walnęło w głowę. Jeszcze raz uderzył nożem i zdał sobie sprawę, że pada. Pod sobą poczuł ziemię, a na sobie nieruchome ciało martwego żołnierza. Jeden z nieprzyjaciół usiłował dobić go mieczem. Jason prawie od niechcenia odparował cios i zatopił ostrze w podbrzuszu mężczyzny. Trysnęła krew; wróg upadł wyjąc. Jason musiał zepchnąć z siebie jego ciało, by cokolwiek zobaczyć. Zanim to zrobił, los krótkiej bitwy był już przesądzony.

Pędząc na łeb na szyję w kierunku bramy, wpadł pierwszy wojownik Temuchina. Musiał nadjechać w pełnym galopie i zeskoczyć z siodła, gdy bestia wchodziła w zakręt. Był to wódz we własnej osobie. Jason rozpoznał go, gdyż z rykiem, jednym ciosem położył dwóch napastników. Reszta była już tylko rzezią niedobitków. Gdy tylko minęło bezpośrednie niebezpieczeństwo, Jason odgrzebał się spod trupów. Na chwiejnych nogach podszedł do ściany i oparł się o nią plecami. Dzwonienie w głowie zamieniło się w uporczywy szum. Zdjął hełm i zobaczył wielkie wgniecenie na jego powierzchni. Dobrze, że przynajmniej w czaszce nie miał takiego dołka. Dotknął palcami bolącego miejsca, a potem uważnie obejrzał rękę. Nie było krwi. Za to ciekło jej dostatecznie dużo z nogi i z boku. Płytkie draśnięcie, tuż poniżej półpancerza broczyło obficie, chociaż rana, podobnie jak na ramieniu, była powierzchowna. Mniej krwawiła noga, zraniona poważnie głębokim pchnięciem w udo. Bolało, ale mógł chodzić; nie miał najmniejszej ochoty by go uznano za kalekę i potraktowano jak żołnierza na farmie. W sakwach przy siodle miał parę kawałków sterylizowanej irchy, którymi mógłby zabandażować rany, ale nim się tam dostanie…

Po chwili, gdy Temuchin dał nura przez bramę, nie było najmniejszych wątpliwości co do wyniku bitwy. Żołnierze z garnizonu nigdy przedtem nie spotkali wroga mogącego się równać tym barbarzyńskim demonom, które na nich napadły. Muszkiety bardziej zawadzały niż pomagały. Z łuków można było strzelać szybciej i celniej. Część żołnierzy uciekła, część została by walczyć, jednak w obu przypadkach rezultat był taki sam. Byli wyrzynani. Krzyki oddalały się i cichły, w miarę jak ci, co przeżyli, chronili się w budynku.

Krew zmieszana z deszczem pokryła dziedziniec. Wszędzie walały się ciała poległych. Samotny koczownik leżał przy bramie — tam, gdzie go zatrzymała kula. Był chyba jedyną ofiarą po stronie najeźdźców.

Jason kątem oka uchwycił jakiś ruch. Zobaczył, jak jeden ze strażników wychylił głowę znad szczytu wieży, gdzie się ukrywał. Coś krótko brzęknęło w powietrzu i w oku żołnierza utkwiła strzała. Przewrócił się na plecy, znikając z pola widzenia — tym razem na dobre. Nie było już słychać jęków, ani błagania o litość — twierdza została zdobyta. Koczownicy w ciszy snuli się między trupami, co chwila schylając się by dokonać ohydnej, rytualnej amputacji. Temuchin wyszedł z budynku, trzymając w ręku okrwawiony miecz. Przywołał jednego ze swych ludzi do stosu ciał przy bramie.

— Trzej należą do minstrala — powiedział — Reszta kciuków jest moja.

Żołnierz pochylił się i wyjął sztylet. Temuchin zwrócił się do Jasona.

— Są tam sale z różnymi rzeczami. Znajdziesz proch. Jason podniósł się, znacznie szybciej niż miał zamiar. Nagle stwierdził, że wciąż jeszcze trzyma zakrwawiony nóż. Wytarł go w ubranie najbliższego trupa i podał Temuchinowi. Ten przyjął go bez słowa, po czym odwrócił się i wszedł do budynku. Jason poszedł za nim, starając się nie powłóczyć nogą.

Ahankk i jakiś drugi oficer stali na straży przy wejściu do niskiej piwnicy. Jason pchnął drzwi i zatrzymał się na progu. Wewnątrz znajdowały się kosze ołowianych kuł, pociski armatnie, zapasowe miecze i muszkiety, a także pewna ilość pękatych beczułek, zatkanych drewnianymi szpuntami.

— To chyba to — powiedział Jason, wskazując na beczki. Zatrzymał ramieniem Temuchina, gdy ten ruszył do przodu.

— Nie wchodź tu. Spójrz na te szare ziarenka na podłodze. Tam, przy otwartej beczce. Bardzo przypominają rozsypany proch. Idąc po tym możesz spowodować wybuch. Pozwól, że to sprzątnę, nim ktokolwiek wejdzie.

Schylając się, poczuł przeszywający ból w boku i w nodze. Zrobił wszystko, by nie dać tego po sobie poznać.

Kawałkiem zwiniętego sukna zrobił ścieżkę przez piwnicę. Otwarta beczułka rzeczywiście zawierała proch. Delikatnie wsypał do środka nieregularne ziarenka i zaczopował otwór. Ostrożnie podnosząc baryłkę, podał ją Ahankkowi.

— Nie upuść, nie uderz, nie zaprósz ognia i nie pozwól, by zmokła. I przyślij — policzył szybko — dziewięciu ludzi po resztę. Przekaż im, co ci powiedziałem.

Ahankk odwrócił się i w tym momencie budynkiem wstrząsnął huk eksplozji. Jason skoczył do okna. Wybuch zmiótł wielki fragment wieży. Odpryski kamieni lądowały w błocie a chmura pyłu znikała w padającym deszczu. Po chwili ściany zadrżały od nowego wstrząsu. Przez bramę wpadł koczownik, krzycząc głośno w swym narzeczu.

— Co on mówi? — zapytał Jason.

Temuchin zacisnął pięści. — Idzie wielu żołnierzy. Strzela ją z wielkiego muszkietu. Stąd ten hałas. Wiele dłoni żołnierzy. Więcej niż zdołał policzyć.

Загрузка...