Rozdział II

— To głupie, dać się piłoptakowi — gderał Brucco, pomagając Jasonowi dinAlt zdjąć metalizowaną kamizelkę.

— To głupie, żeby próbować zjeść spokojnie obiad na tej planecie. — Jason szarpnął się do tyłu, czując ostry ból w boku. — Właśnie podsunięto mi talerz i miałem zamiar uraczyć się zupą, gdy musiałem strzelać!

— To tylko było powierzchowne draśnięcie — orzekł Brucco, patrząc na jego ranę. — Piła prześlizgnęła się po kościach nie łamiąc ich. Miałeś dużo szczęścia.

— Masz na myśli to, że mnie nie zabił? Do czego dochodzi — piłoptak w messie!

— Na Pyrrusie zawsze bądź przygotowany na niespodzianki; nawet dzieci to wiedzą!

Jason zacisnął zęby, gdy Brucco rozsmarowywał antyseptyk.

Po chwili zapiszczał głośnik wideofonu i na ekranie ukazała się zatroskana twarz Mety.

— Jason, słyszałam, że jesteś ranny — powiedziała.

— Umierający — odrzekł.

— Nonsens — wtrącił Brocco z uśmiechem. — To powierzchowna rana, czternaście centymetrów długości, żadnych toksyn.

— To wszystko? — spytała Meta i ekran zgasł.

— Tak, wszystko — powiedział cierpko Jason. — Jeśli litr krwi i kilogram ciała znaczy tyle, co złamany paznokieć, to czym można tu zasłużyć na odrobinę współczucia? Stracić nogę?

— Gdybyś ją stracił w walce, to może by ci współczuli — poinformował go chłodno Brucco, nakładając samoprzylepny bandaż — ale jeśli uciąłby ci ją piłoptak w holu messy, to mógłbyś jedynie liczyć na pogardę.

— Wystarczy — powiedział ostro Jason,wciągając z powrotem kamizelkę. — Nie bierz tego tak dosłownie. Wiem, jakich względów można się po was spodziewać, mili Pyrrusanie. Nie sądzę, bym kiedykolwiek, chociaż przez pięć minut, tęsknił za tą planetą.

— Odlatujesz? — zapytał Brucco z nadzieją w głosie. — To z tego powodu zwołano zebranie?

— Postaraj się powstrzymać swą ciekawość jeszcze przez tysiąc pięćset godzin, zanim nadejdą inni. Nie zamierzam nikogo faworyzować. Oczywiście z wyjątkiem siebie. — Odwrócił się i wyszedł, starając wykonać możliwie najmniej zbędnych ruchów. Nie chciał tego okazać, ale rana naprawdę mu doskwierała.

„Czas na zmianę” — pomyślał, spoglądając przez wysokie okno na widniejącą w dole śmiercionośną dżunglę. Światłoczułe komórki najbliższego drzewa musiały uchwycić ruch, gdyż jakaś gałąź świstnęła niczym bicz i grad strzałocierni zagrzechotał o przezroczysty metal okna. Jason nawet nie drgnął. Zdążył się już do tego przyzwyczaić. Każdy dzień na Pyrrusie przypominał ruletkę: wygrana — życie, przegrana — śmierć. Ilu już ludzi zginęło od chwili, gdy tu przybył? Zaczynał tracić rachubę. Stawał się równie niewrażliwy, jak rdzenny Pyrrusanin.

Jeśli w ogóle miały nastąpić jakieś zmiany, on był jedynym, który mógł je wprowadzić. Kiedyś sądził, że rozwiązał podstawowy problem tej planety, kiedy im udowodnił, że sami mieszkańcy byli przyczyną tej bezwzględnej, nieustannej wojny. Ona jednak toczyła się nadal. Poznanie prawdy nie zawsze przynosi pogodzenie się z nią. Ci Pyrrusanie, którzy przyjęli do wiadomości prawdę o realiach tutejszego życia, opuścili miasto. Odeszli dostatecznie daleko, by uciec od presji nienawiści, która niszczyła ich zarówno fizycznie, jak psychicznie. Pozostali pozornie zgadzali się z opinią, że to ich własne emocje podsycały wojnę. W istocie jednak w to nie wierzyli, a każda chwila, w której patrzyli z nienawiścią na otaczający ich świat, dawała wrogowi nowe siły do kolejnego ataku.

Kiedy Jason myślał o jedynym pewnym końcu, jaki czekał to miasto, ogarniało go coraz większe przygnębienie. Żyło tu tak wielu wspaniałych, dzielnych ludzi! Wrastali coraz bardziej w tę wojnę, a występujące tu hiper wyspecjalizowane formy życia stawały się coraz lepiej do niej przygotowane. Jedni i drudzy przez pokolenia kształtowani tą samą mieszaninę nienawiści i strachu.

A oto czekała ich zmiana. Zastanawiał się, jak wielu z nich ją zaakceptuje. W biurze Kerka zjawił się z tysiąc pięćset dwudziesto godzinnym opóźnieniem, spowodowanym trudnościami w uzyskaniu połączenia. Twarze wszystkich zebranych wyrażały to samo uczucie — zimnego gniewu. Pyrrusanie nie grzeszyli cierpliwością. Jeszcze bardziej nie lubili tajemnic ani zagadek. Byli do siebie tak bardzo podobni, a jednocześnie tak bardzo różni.

Kerk, siwowłosy, flegmatyk, lepiej niż inni potrafił opanować wyraz twarzy — praktyka niewątpliwie wyniesiona z częstych kontaktów z obcymi. Jego przede wszystkim należało przekonać, bo jeżeli bezładnie zorganizowana. zmilitaryzowana społeczność Pyrrusan w ogóle posiadała jakiegoś przywódcę, to był nim on.

Brucco był szczupły, miał jastrzębią twarz, a jego rysy wyrażały ustawiczną podejrzliwość. Zresztą jak najbardziej uzasadniona— jako lekarz i ekolog był jedynym autorytetem w dziedzinie badania różnych form życia, które występowały na Pyrrusie. Musiał być podejrzliwy. Jedno przemawiało na jego korzyść: udokumentowane fakty mogły go przekonać.

Wreszcie Rhes, przywódca karczowników — ludzi, którym udało się przystosować do życia na tej straszliwej | planecie. Nie miał w sobie nienawiści, która przepełniała o innych. Jason liczył na jego pomoc. Meta, słodka i urocza, ale silniejsza od większości mężczyzn, której ramiona potrafiły namiętnie obejmować lub… łamać kości. „Czy twój chłodny, praktyczny umysł, ukryty w tym cudownym kobiecym ciele wie, co to miłość?

— myślał Jason, patrząc w jej twarz. — Czy to, co czujesz do mnie to tylko chęć posiadania? Odpowiedz mi kiedyś na to pytanie. Ale nie teraz. Wyglądasz na równie zniecierpliwioną, jak pozostali.”

Jason zamknął za sobą drzwi i uśmiechnął się z przymusem.

— Witam wszystkich obecnych — powiedział. — Mam nadzieję, iż nie macie mi za złe tego spóźnienia — ciągnął pośpiesznie, ignorując dochodzące zewsząd niechętne pomruki. — Zapewne ucieszy was wiadomość, że jestem załamany, zrujnowany i pogrążony.

Wyraz ich twarzy wskazywał, że z wielkim wysiłkiem rozważają jego słowa. „Nie więcej niż jedna myśl na raz”

— brzmiała dewiza Pyrrusa.

— Miałeś miliony w banku — odezwał się Kerk — i żadnych szans, by je przegrać.

— Jeśli gram, to wygrywam — oświadczył Jason z godnością. — Jestem spłukany, bo wydałem wszystko, do ostatniego kredytu. Kupiłem statek, który właśnie tutaj leci.

— Po co? — zapytała Meta, wypowiadając myśl, która nurtowała wszystkich.

— Ponieważ opuszczam tę planetę i was zabieram ze sobą. Was i innych.

Jason dobrze rozumiał ich mieszane uczucia. Na złe czy dobre — to był ich dom. Nieludzki i niebezpieczny, ale własny.

Aby wzbudzić w nich entuzjazm i zagłuszyć wątpliwości, musiał jakoś uatrakcyjnić pomysł. Do rozumu zaapeluje później — najpierw musi rozbudzić emocje. Dobrze znał ich słabość.

— Odkryłem planetę bardziej śmiercionośną niż Pyrrus — ogłosił w końcu uroczyście.

Brucco zaśmiał się z niedowierzaniem, reszta tylko pokręciła głowami.

— I to ma być ta rewelacja? — zapytał Rhes, jedyny z obecnych, który urodzony poza miastem, nie miał zamiłowania do przemocy.

Jason mrugnął doń znacząco, po czym kontynuował swą przemowę:

— Mówię: śmiercionośną, gdyż zamieszkuje ją najgroźniejsza z odkrytych kiedykolwiek form życia. Szybsza od żądłopióra, bardziej przewrotna niż diabłoróg, wytrwalsza od ptakpazura. Można tak wymieniać bez końca. Znalazłem planetę, na której żyją prawdziwe potwory.

— Masz na myśli ludzi? — Kerk jak zwykle rozumował najszybciej.

— Owszem. Ale groźniejszych niż mieszkańcy tej planety. Natura ukształtowała Pyrrusan tak, że potrafią bronić się przed zagrożeniami. Podkreślam, BRONIĆ SIĘ! A co byście powiedzieli o świecie, w którym od kilku tysięcy lat ludzie rodzą się tylko po to, by atakować, zabijać i niszczyć? Możecie wyobrazić sobie tych, którzy przeżyli?

Rozważali jego słowa, ale sądząc po ich twarzach, niezbyt głęboko. W myślach zjednoczyli się przeciw wspólnemu wrogowi. Jason dolewał oliwy do ognia…

— Mówię o planecie Felicity,[1] nazwanej tak widocznie po to, by przyciągnąć osadników. Pewnie z tego samego powodu zamieszkujących ją olbrzymów nazwano pieszczotliwie

„Tiny”.[2] Parę miesięcy temu przeczytałem w prasie wzmiankę o tym, że cała osada górnicza została obrócona w perzynę, a wierzcie mi, że nie jest to takie proste. Górnicy to twardzi ludzie, gotowi na wszystko — a ci z John & John Minerał Company byli najtwardsi. Poza tym — co również istotne — John Company nigdy nie grał o małe stawki. Skontaktowałem się więc z paroma przyjaciółmi. Wysłałem im trochę pieniędzy, a oni odnaleźli jednego z tych, co przeżyli. Jeszcze więcej kosztowało mnie wydobycie od niego dokładnych informacji. Oto one — zrobił dramatyczną pauzę dla większego efektu i wyjął kartkę papieru.

— Zamiast nią wymachiwać, lepiej byś przeczytał — powiedział Brucco, niecierpliwie bębniąc w stół.

— Cierpliwości — odrzekł Jason. — Jest to raport inżynieryjny, bardzo entuzjastyczny, jak na tego rodzaju literaturę. Wynika z niego, że Felicity ma bogate złoża metali ciężkich położone niezbyt głęboko i na stosunkowo niewielkim obszarze. Możliwe jest uruchomienie kopalni odkrywkowych, a z tego, co piszą wynika, że ruda uranowa jest dostatecznie bogata, by zasilać reaktory bez żadnej rafinacji.

— To niemożliwe — przerwała Meta. — W stanie wolnym ruda uranowa nie może być na tyle bogata, żeby…

— Zgoda, — Jason podniósł obie ręce. — Trochę koloryzuję. Przyjmijmy po prostu, że ruda jest bogata. Ważniejsze, że mimo to John Company nie wraca na Felicity. Raz się mocno sparzyli, a jest przecież tyle planet, na których mogą kopać bez takiego wysiłku… — przerwał na chwilę — bez konieczności stawiania czoła jeżdżącym na smokach barbarzyńcom, którzy wyrastają jak spod ziemi i atakują, niszcząc wszystko na swojej drodze.

— Co miało znaczyć to ostatnie zdanie? — zapytał Kerk.

— Dobrze zgadujesz. Ci, co przeżyli, właśnie w ten sposób opisują tę masakrę. Jedno wiemy na pewno — że zaatakowali ich jacyś jeźdźcy i wycięli w pień.

— I na tę planetę chcesz nas wysłać? — Kerk nie miał zachwyconej miny. — Nie brzmi to zachęcająco. Możemy zostać tutaj i pracować we własnych kopalniach.

— Robicie to od wieków. Niektóre szyby mają już po pięć kilometrów, a wydobywana z nich ruda jest zaledwie drugiego gatunku. Ale nie w tym rzecz. Myślę raczej o tutejszych ludziach i o tym, co się z nimi stanie. Życie na tej planecie zmieniło ich nieodwracalnie. Pyrrusanie, którzy potrafili przystosować się do nowych warunków, już to zrobili, ale co z resztą? — Odpowiedziało mu przeciągające się milczenie. — Dobre pytanie, prawda? I bardzo na czasie. Powiem wam, co się stanie z ludźmi z miasta. Tylko mnie nie zastrzelcie. Mam nadzieję, że już wyrośliście z takich odruchów. Przynajmniej wy. Ale inni prawdopodobnie woleliby mnie zabić, niż usłyszeć prawdę. Nie chcą zrozumieć, że ta planeta już wydała na nich wyrok.

Rozległ się charakterystyczny dźwięk w chwili, gdy pistolet Mety wyskakiwał z automatycznej kabury. Po chwili wsunął się tam z powrotem. Jason uśmiechnął się do niej, grożąc palcem. Odwróciła się z godnością.

— To nieprawda — krzyknął Kerk. — Ludzie stale opuszczają miasto…

— I wracają mniej więcej w tej samej liczbie — przerwał mu Jason. — Argument nieprzekonywujący. Ci, którzy byli w stanie opuścić miasto, są tu znowu. Tylko najtwardszym się udało.

— Są inne rozwiązania — powiedział Brucco. — Możemy zbudować inne miasto…

Przerwał mu huk trzęsienia ziemi. Już od pewnego czasu czuli drżenia; było to normalne na Pyrrusie, więc nikt nie zwracał na nie uwagi. Ten wstrząs był jednak znacznie silniejszy. Budynek zachybotał, a jedna ze ścian pękła, obsypując ich cementowym pyłem. Postrzępiona rysa sięgnęła ramy okna, którego pancerna szyba pod wpływem naprężenia pękła i rozsypała na drobne kawałki. Jakby na zawołanie przez otwór wdarł się żądłopiór, rozrywając siatkę ochronną. Spłonął natychmiast, trafiony ogniem z pistoletów.

— Będę pilnował okna — powiedział Kerk, przesuwając się tak, aby mieć je w zasięgu wzroku. — Mów dalej.

Incydent, który przypomniał czym naprawdę było życie w tym mieście, wytrącił Brucca z równowagi. Zawahał się przez chwilę, po czym podjął dalej:

— Taak… O czym to ja mówiłem?… Aha! Są przecież inne rozwiązania. Można zbudować drugie miasto, daleko stąd, może na terenie jednej z kopalń. Tylko tutaj jest tak niebezpiecznie. Możemy przecież opuścić to miejsce i…

— I wszystko zacznie się od nowa. Nienawiść tkwiąca w Pyrrusanach stworzy tę samą sytuację. Wiecie to lepiej ode mnie. Nie sądzisz Brucco, że właśnie tak będzie? — spytał Jason. Brucco niechętnie przytaknął. — Już to kiedyś przerabialiśmy. Istnieje tylko jedno rozwiązanie. Musimy zabrać ludzi z Pyrrusa. Gdzieś, gdzie będą mogli żyć bez tej nieustannej, bezsensownej wojny. KAŻDE miejsce będzie lepsze niż Pyrrus. Wy tak tutaj wrośliście, że już nie dostrzegacie, jakim piekłem jest w rzeczywistości ta planeta. Wiem, że jest dla was wszystkim i że nauczyliście się tutaj żyć, ale to za mało. Udowodniłem wam, że wszystkie tutejsze formy życia mają wysoko rozwinięte zdolności telepatyczne i że to wasza nienawiść zmusza je do walki przeciwko wam. Mutując i zmieniając się, stają się coraz bardziej podstępne i śmiercionośne. Zgodziliście się z tym, ale to nie zmienia sytuacji. Wciąż jest dość nienawiści, by podtrzymać tę wojnę. O Boże, ale z was osły! Gdybym miał choć trochę oleju w głowie, powinienem być już daleko stąd i zostawić was waszemu cholernemu przeznaczeniu. Ale staliście mi się bliscy. Czy mi się to podoba, czy nie. Ratowaliście mi życie, ja ratowałem wam i nasza przyszłość biegnie teraz wspólnym torem. A poza tym, podobają mi się tutejsze dziewczęta. — Meta prychnęła, przerywając chwilową ciszę. — No, ale żarty na bok; mamy problem. Jeśli wasi ludzie tu zostaną, to zginą. Na pewno. Aby ich ocalić, musicie zabrać wszystkich do jakiegoś bardziej przyjaznego świata. Niełatwo znaleźć planetę nadającą się do zamieszkania, która posiadałaby bogactwa naturalne. Ja ją znalazłem. Mogą oczywiście wystąpić pewne nieporozumienia z tubylcami, ale dla Pyrrusan jest to chyba argument „za”. Transport i sprzęt są w drodze. Kto się zgadza?

Kerk, teraz ty.

Kerk łypnął groźnie na Jasona i z niesmakiem zacisnął usta.

— Zawsze namawiasz mnie na coś na co zupełnie nie mam ochoty.

— To dowód dojrzałości — Jason uśmiechnął się ironicznie. — Tryumf ego nad id. Czy to znaczy, że pomożesz?

— Owszem. Nie chcę lecieć na inną planetę i sam projekt nie budzi mego entuzjazmu, jednak nie widzę innego wyjścia.

— Dobrze, a ty Brucco? Będziemy potrzebowali chirurga.

— Poszukajcie innego. Teca, mój asystent, powinien sobie poradzić. Moim badaniom nad formami życia na Pyrrusie daleko do końca. Zostanę w mieście tak długo, dopóki będzie istniało.

— To może cię kosztować życie.

— Prawdopodobnie, ale moje obserwacje i zapiski będą niezniszczalne.

Nikt nie wątpił, że mówił szczerze i nikt nie próbował zaprzeczać. Jason zwrócił się do Mety:

— Będziesz potrzebna jako pilot, gdy odejdzie załoga transportująca.

— Jestem potrzebna na Pyrrusie do obsługi naszego statku.

— Są inni piloci. Sama ich przecież wyszkoliłaś. Jeśli zostaniesz, będę musiał poszukać innej.

— Zabiję ją, jeśli to zrobisz! Dobrze, będę pilotować twój statek.

Jason uśmiechnął się i posłał jej całusa. Udała, że tego nie widzi.

— To już coś — stwierdził. — Brucco zostaje i sądzę, że Rhes również, by nadzorować osiedlanie się Pyrrusan z miasta między jego ludzi.

— Mylisz się. Teraz osiedlaniem kieruje komitet i wszystko idzie tak gładko, jak tylko można by było sobie życzyć. Nie mam zamiaru przez resztę życia tutaj zostać… jak to się nazywało?… jako karczownik. Ta nowa planeta wygląda interesująco i mam wielką ochotę na eksperyment.

— To najlepsza wiadomość, jaką dziś usłyszałem. A teraz wróćmy do faktów. Statek wyląduje tu za około dwa tygodnie, więc jeśli teraz wszystko dogramy, to powinniśmy być gotowi i wystartować wkrótce po jego przybyciu, Napiszę, by dla dobra sprawy zabrano jak najwięcej ładunku, a wy zajmijcie się resztą. Zwerbujcie ochotników. W mieście zostało około dwadzieścia tysięcy ludzi, ale na statku nie zmieścimy więcej niż dwa tysiące. To stary, wysłużony wojskowy transportowiec. Pochodzi z demobilu z czasów wojen na obwodzie. Nazywa się „Waleczny”. Wybierzemy najlepszych, założymy osadę i wrócimy po resztę. Do roboty!

— Stu sześćdziesięciu ośmiu ochotników, łącznie z Grifem — dziewięcioletnim chłopcem! Z tylu tysięcy! To po prostu niemożliwe! — Jason był załamany, choć nikt z pozostałych nie wyglądał na szczególnie zadziwionego.

— Na Pyrrusie — owszem — stwierdził Kerk.

— Tak, na Pyrrusie i tylko na Pyrrusie — odrzekł cierpko Jason. — Jeśli chodzi o niespotykany refleks i zadziwiającą głupotę, to rzeczywiście ta planeta bije wszelkie rekordy. „Tu się urodziłem. Tu zostanę. Tu umrę.” Uff. — Odwrócił się z palcem wycelowanym w Kerka. — Dobrze, nie będziemy się teraz o nich martwić. Ocalimy ich nie pytając o zgodę. Zabierzemy na Felicity tych 168 ochotników, oczyścimy z grubsza planetę i otworzymy kopalnię. Potem wrócimy po resztę. Tak właśnie zrobimy.

Po wyjściu Kerka, Jason osunął się na krzesło.

— Mam nadzieję — mruknął.

Загрузка...