Rozdział V

Jason podniósł się i wyjrzał przez; szparę przy wejściu.

Wysokie cirrusy żeglowały po jasnym niebie. Cienie zaczęły się wydłużać.

— Pij — powiedział Oariel, wymachując skórzanym bukłakiem z achadh. — Jesteś moim gościem, musisz wypić. Ciszę przerwał jedynie zgrzyt piasku, którym stara

kobieta szorowała garnek. Uczeń drzemał, zwiesiwszy głowę.

— Nigdy nie odmawiam — powiedział Jason, podchodząc po bukłak. Kiedy podnosił go do ust dostrzegł, że starucha zerknęła w górę, a potem znów pochyliła się nad robotą.

Jason rzucił się w bok, bukłak poleciał w kąt. Maczuga musnęła jego ucho i uderzyła w ramię. Turlając się, Jason kopnął na oślep. Jego stopa trafiła chłopca w brzuch. Ten zgiął się wpół, a zaostrzony, żelazny kołek wypadł z jego bezwładnych rąk.

Oariel, nie udając dłużej pijanego, wydobył spod futer długi, obosieczny miecz i natarł na Jasona. Chociaż ostrze chybiło, jednak uderzenie maczugi sparaliżowało mu prawy bok i ramię. Jednak lewą rękę miał sprawną, toteż Jason dopadł starego i chwycił za gardło, zaciskając kciuk i palec wskazujący na głównych naczyniach krwionośnych. Mężczyzna wierzgnął konwulsyjnie i osunął się nieprzytomny na ziemię. W tym momencie starucha wydobyła świecący, piłowaty nóż — namiot byt chyba arsenałem ukrytej broni — i skoczyła do ataku. Na szczęście Jason, zawsze ostrożny, miał ją na oku. Puścił barda i podbił jej nadgarstek. „Nóż upadł na ziemię.

Cala akcja trwała może dziesięć sekund. Oariel i jego uczeń leżeli nieprzytomni jeden na drugim, a starucha, rozcierając nadgarstek, szlochała przy ognisku.

— Dzięki za gościnę — powiedział Jason, usiłując rozmasować bezwładne ramię.

Kiedy znów mógł ruszać palcami związał i zakneblował kobietę oraz mężczyzn, układając ich równym rządkiem na podłodze. Oariel otworzył oczy. Kipiał nienawiścią.

— Kto sieje wiatr, zbiera burzę — rzekł Jason, grzebiąc w futrach. — To też możecie sobie zapamiętać. Myślę, że nie można was winić za to, że chcieliście złapać dwie sroki za ogon — zdobyć informacje, nie tracąc nagrody. Byliście jednak odrobinę zbyt chciwi. Teraz wam pewnie przykro, ale nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że przebiorę się w wasze zatłuszczone skóry. Wezmę też ten stary, futrzany kapelusz i broń.

Oariel warknął i wokół knebla pojawiło się trochę piany.

— Co za język? — powiedział Jason. Nasunął kapelusz nisko na oczy i podniósł zaostrzony pal, zawijając go w długą skórę.

— Ani ty, ani ta stara dama nie macie na to dość zębów, ale twój uczeń ma wspaniałe siekacze. Może przeżuć knebel, a potem rzemienie na waszych nadgarstkach. Do tego czasu będę już daleko. Cieszcie się, że nie jestem taki jak wy, bo już bylibyście martwi.

Podniósł bukłak z achadh i przewiesił przez ramię.

— To wezmę na drogę. Jeszcze raz za wszystko dziękuję. Kiedy wystawił głowę z camachu. w zasięgu wzroku nie było nikogo. Zasznurował wejście od zewnątrz. Spojrzał w niebo, a potem ruszył przed siebie między rzędami namiotów. Ze spuszczoną głową, wolno powlókł się przez obóz barbarzyńców.

Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Zakutani przed zimnem, wszyscy mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy — mieli ten sam, obszarpany, nieokreślony wygląd. Jedynie wojownicy wyróżniali się strojem i dlatego łatwo było zejść im z drogi, kryjąc się między camachy. Reszta mieszkańców robiła to samo, więc nie budziło to niczyjego zdziwienia.

Widać było, że obóz rozbito bez żadnego planu. Camachy były rozrzucone w nierównych rzędach, ustawione najwyraźniej tam, gdzie zatrzymali się ich właściciele. W końcu namioty przerzedziły się i Jason stanął oko w oko ze stadem małych, kudłatych krów o diabelskim spojrzeniu. Zauważył kilku uzbrojonych strażników, trzymających spętane moropy. Przyśpieszył więc, ale tylko trochę, by nie wzbudzić podejrzeń. Sądząc po odgłosach — i zapachu — w pobliżu musiało być stado kóz. Ominął je. Wkrótce znalazł się przy ostatnim camachu. Przed nim, aż po horyzont, rozciągała się bezkresna równina.

Słońce właśnie zachodziło. Szczęśliwy, patrzył na nie, mrużąc oczy. „Zachód dokładnie z tyłu, może trochę na prawo — pomyślał — tyle tylko pamiętam z tej całej jazdy. Jeśli teraz zmianie kierunek o 180° i pomaszeruję prosto w zachodzące słońce, powinienem dojść do statku. Pod warunkiem, że potrafię iść równie szybko jak ci bandyci, no i jeśli oni nigdzie po drodze nie skręcali. Mam nadzieję, że żaden z tych krwiożerczych typów mnie nie znajdzie…”

Potrząsnął głową i przeciągnął się. Pociągnął łyk wstrętnego achadh. Podnosząc bukłak do ust, rozejrzał się i stwierdził, że nikt go nie obserwuje. Wytarł usta rękawem i ruszył z wolna w pusty step. Nie uszedł daleko. Gdy tylko napotkał rów, który dawał jako taką osłonę, natychmiast wskoczył do niego i przyciągając kolana do piersi czekał, aż zapadnie całkowita ciemność.

Nie było mu najwygodniej. Drżał z zimna, słuchając, jak wiatr hula mu nad głową, ale nie miał innego wyjścia. Położył odłamek skały na skraju rowu, aby dokładnie oznaczyć miejsce, w którym zajdzie słońce, a potem znów skulił się pod przeciwległą ścianą.

Obejrzał jeszcze raz radio, nawet otworzył je, by ostatecznie stwierdzić, że nic się nią da zrobić. Od tej chwili po prostu siedział i czekał, aż słońce zniknie za horyzontem i wzejdą gwiazdy. Żałował, że przed lądowaniem nie obserwował ich dokładniej, ale teraz było już za późno. Nie znał tutejszych gwiazdozbiorów, nie miał pojęcia, czy była tu jakaś gwiazda polarna lub choćby podbiegunowa konstelacja, według której mógłby ustalić kierunek. Z map i wykresów, które zawzięcie studiował w czasie lotu zapamiętał jedynie, że lądowisko znajdowało się niemal dokładnie na siedemnastym południku i siedemdziesiątym stopniu szerokości północnej.

Gdyby to była gwiazda polarna, znajdowałaby się dokładnie siedemdziesiąt stopni nad horyzontem. Mając kilka nocy i jakiś kątomierz, łatwo był ją namierzył. Niestety, było to niemożliwe. To samo dotyczyło temperatury. Zrobił parę kroków sprawdzając, czy ma jeszcze czucie w stopach. Północna oś obrotu byłaby siedemdziesiąt stopni nad północnym horyzontem, to znaczy, że słońce w południe znajdzie się dokładnie dwadzieścia stopni nad horyzontem południowym. Tak być musi codziennie, przez cały rok, ponieważ oś obrotu planety jest dokładnie prostopadła do płaszczyzny ekliptyki. Z tego powodu nie ma tu długich i krótkich dni, nie ma pór roku. Wszędzie na tej planecie słońce zawsze wschodzi w tym samym punkcie. Dzień po dniu, rok po roku zatacza identyczny łuk na niebie i zachodzi dokładnie w tym samym miejscu. Dzień i noc na całej planecie są równe. Niezmienny pozostaje też kąt padania promieni słonecznych, co oznacza, że ilość promieniowania odbieranego w każdym miejscu jest stała przez cały rok.

Równa długość dni i nocy, stała dawka energii, jednakowa pogoda — chcąc nie chcąc trzeba się do tego przyzwyczaić. Również na ziemi w tropikach jest zawsze gorąco, a na biegunach panuje wieczny mróz.

Słońce wyglądało teraz jak przyciemniony, żółty krążek, zawieszony nad ostro zarysowaną linią horyzontu. Ze względu na dużą szerokość geograficzną nie znikało natychmiast, || lecz wolno się przesuwało. Gdy widać było tylko połowę krążka, Jason oznaczył to miejsce na krawędzi rowu, potem wyszedł i położył tam kamień.

— Zupełnie nieźle — powiedział na głos — Wiem teraz, gdzie słońce zachodzi, ale co zrobić w nocy? Myśl, Jasonie, myśl: od tego zależy twoje życie. — Zadrżał, oczywiście z zimna. — Chciałbym dokładnie znać miejsce zetknięcia słońca z horyzontem. Ile to stopni na północny zachód? Przy braku nachylenia osiowego, problem powinien być prosty. — Kreślił na piasku łuki i kąty, mrucząc do siebie: — Jeśli oś jest pionowa, to codziennie musi być zrównanie dnia z nocą, co znaczy — ho ho! — Pstryknął palcami, ale były zbyt zmarznięte, więc nie bardzo mu to wyszło. — Oto odpowiedź! Jeśli dzień i noc są równe, może być tylko jedno miejsce, na każdej szerokości, gdzie słońce zachodzi i wschodzi. Musi ono zatoczyć stu osiemdziesięcio stopniowy łuk na niebie, więc musi wschodzić dokładnie na wschodzie, a zachodzić na zachodzie. Eureka!

Jason wyciągnął w bok prawe ramię i obracał się tak długo, aż jego palec wskazywał dokładnie punkt orientacyjny. „Toż to proste. Teraz wskazuję na zachód, a patrzę na południe. Jeśli wyciągnę lewą rękę, będzie ona wskazywać dokładnie wschód. Wszystko, co teraz powinienem zrobić, to poczekać w tej pozycji, aż wzejdą gwiazdy” — pomyślał.

Jason zastanowił się chwilę, po czym postanowił ulepszyć nieco tę osobliwą technikę. Położył kamień na wschodniej krawędzi rowu, tuż nad miejscem, gdzie poprzednio siedział. Potem wspiął się na przeciwległą ścianę i popatrzył nań znad pierwszego kamienia. Zobaczył jasną, błękitną gwiazdę, która akurat w tym miejscu wisiała nisko nad horyzontem i ukazujący się właśnie gwiazdozbiór w kształcie litery „z”.

— Gwiazdo przewodnia, pójdę za tobą — powiedział. Odpiął sprzączkę od pasa, by spojrzeć na fosforyzującą tarczę zegarka. — Mam. Przy dwudziestogodzinnej dobie przez dziesięć godzin jest ciemno, a przez dziesięć jasno. Pójdę teraz prosto, mając swoją gwiazdę za plecami. Za pięć godzin stanie ona w zenicie, na południu — dokładnie po mojej lewej ręce. Potem zacznie opadać, a tuż przed świtem zajdzie, akurat przede mną. To proste, ale pod warunkiem, że co godzinę albo co pół będę sprawdzał kierunek, uwzględniając zmieniające się z czasem położenie gwiazdy. Ha!

Upewnił się, że gwiazdozbiór w kształcie litery „z „znajdował się dokładnie za jego plecami, zarzucił na ramię maczugę i wyruszył. Choć wszystko dokładnie przemyślał, jednak nie po raz pierwszy i nie ostatni żałował, że nie miał ze sobą żyrokompasu.

Temperatura gwałtownie malała, a w czystym, suchym powietrzu gwiazdy błyszczały jak odległe, migotliwe punkciki. Wysoko nad głową konstelacje odbywały swą niebieską wędrówkę, a małe „z” spieszyło, by o północy stanąć w zenicie.

Jason sprawdził zegarek, a potem opadł ciężko na dywan zmrożonej trawy. Szedł już pięć godzin z jedną tylko przerwą.

Pomimo treningu przy dwu G na Pyrrusie, marsz dal mu się we znaki. Pociągnął z bukłaka tęgi łyk i zaczął się zastanawiać, jaka też mogła być temperatura. Pomimo pewnej zawartości alkoholu, achadh stanowiło na wpół zmrożoną, lodową kaszę.

Felicity nie miała księżyców, ale gwiazdy dawały dość światła. Wokół rozciągała się mroźna szarość równina — cichej i nieruchomej. Nagle w oddali zamajaczyła jakaś ciemna, drgająca masa.

Jason z wolna osunął się na ziemię i leżał tam, na wpoi zamarznięty, podczas gdy w jego stronę z łoskotem pędziła gromada jeźdźców na moropach. Minęli go w odległości nie większej niż dwieście metrów, a on, rozpłaszczony na ziemi, patrzył na ciemne, ciche sylwetki, dopóki nie zniknęły mu z oczu na południu.

„To po mnie? — zastanawiał się, wstając i otrzepując ubranie. — A może zmierzają w stronę statku?”

To było bardzo prawdopodobne. Właściwie, czemu nie? Tędy przywieziono go z „Walecznego”, więc logiczne jest, że tu go szukają.

Rozważał możliwość pójścia po ich śladach, ale odrzucił ten pomysł. Na drodze do statku może być spory ruch, a nie miał ochoty, by światło dzienne zastało go na tej autostradzie barbarzyńców.

Kiedy wstał, podmuch wiatru wywołał u niego napad dreszczy. Dość długo już odpoczywał. Miał do wyboru — albo ruszyć naprzód, albo zamarznąć na śmierć. Wolał żyć.

Przewiesił bukłak przez ramię, podniósł maczugę i ruszył równolegle do szlaku jeźdźców. Jeszcze dwukrotnie w ciągu tej, zda się, bezkresnej nocy, mijały go pędzące w tę samą stronę grupy wojowników, co zmuszało go do krycia się w rozpadlinach. Za każdym razem było mu coraz trudniej wstać i iść dalej, ale zmarznięta ziemia stanowiła niezły doping.

Zaczęło się rozjaśniać na wschodzie. Szedł już z największym trudem. Czuł zmęczenie i… grawitację półtora G. Jego gwiazda przewodniczka dotknęła horyzontu, niknąc w szarości świtu.

Czas było odpocząć. Postanowił, że nie będzie wędrować po wschodzie słońca. Tylko dzięki temu potrafił do tej pory w ogóle zmusić się do marszu. Mógł wprawdzie łatwiej utrzymać właściwy kierunek, ale było to zbyt niebezpieczne. ^Na pustej równinie łatwo było dostrzec poruszającą się postać, nawet z dużej odległości. Statku ciągle nie było widać. Czekała go więc długa droga. Jeśli chciał iść dalej, potrzebował trochę wypoczynku, a to było możliwe tylko w ciągu dnia.

Z trudem wczołgał się do następnego rowu. W północnej ścianie, tam gdzie słońce przygrzewało cały dzień, była niewielka jama. Kryjówka wprost wymarzona dla niego. Zasłaniała go od góry, a jednocześnie chroniła przed wiatrem. Pociągnął kolana do piersi, starając się nie zwracać uwagi na dotkliwe zimno, które czuł pomimo futer i ubrania ochronnego. Gdy zastanawiał się, czy wyczerpany, zmarznięty, zesztywniały, będzie w stanie zasnąć w tej niewygodnej pozycji, zapadł w sen.

Obudził go jakiś dźwięk, czyjaś obecność. Otworzył jedno oko i zerknął spod kapelusza. Jakieś dwa zwierzaki o szarym futerku, łysych ogonach i długich zębach przyglądały mu się z drugiej strony rowu. Na głośne „buu!” zniknęły. Zdawało mu się, że jest nieco cieplej. Ziemia też robiła wrażenie cieplejszej, a może to jego zdrętwiałe członki już mc nie czuły. Znowu zasnął.

Kiedy ponownie się obudził, słońce skryło się już za krawędzią rowu i znalazł się w cieniu. Wiedział teraz dokładnie, co czuje połeć mięsa w zamrażarce.

Najmniejszy ruch wydawał mu się zadaniem ponad siły. Miał również wrażenie, że jeśli uderzy o coś ręką lub nogą, rozpadnie się na kawałki. Wysączył resztki napoju z bukłaka. To go trochę ożywiło.

Zachód słońca ponownie pomógł mu wyznaczyć kierunek, a kiedy wzeszły gwiazdy, ruszył w drogę. Marsz jeszcze trudniejszy niż poprzedniej nocy. Wyczerpanie, rany i brak pożywienia dawały się we znaki. Po godzinie trząsł u i chwiał jak osiemdziesięciolatek i zrozumiał, że daleko nie zajdzie. Upadł bez tchu na ziemię, zwalniając przycisk, który wrzucił mu medpakiet w dłoń.

— Oszczędzałem cię na czarną godzinę i, jeśli się nie mylę, właśnie słyszę ostatni dzwonek.

Chichocząc słabo z kiepskiego dowcipu, ustawił tarczę sterowania w pozycji „Stymulatory. Normalna dawka”, Przycisnął urządzenie do wewnętrznej strony nadgarstka. Poczuł ostre ukłucie igieł. Działało. Po sześćdziesięciu sekundach stwierdził, że zmęczenie zaczęło ustępować. Wstał. Czul jeszcze tylko mrowienie w kończynach.

— W drogę — krzyknął, szukając obranej konstelacji. Wsunął medpakiet na swoje miejsce. Ta noc nie była ani długa, ani krótka — po prostu minęła w przyjemnym oszołomieniu. Pod wpływem narkotyków jego umysł dobrze pracował.

Starał się nie myśleć, jaką cenę za to zapłaci. Minęło go kilka grup wojowników; wszystkie nadciągały od strony statku. Za każdym razem krył się, chociaż większość z nich była daleko. Zastanawiał się. czy stoczyli jakąś bitwę i czy zostali pobici. Za każdym razem zmieniał też nieco kierunek, zbliżając się do ich szlaku, żeby się nie zgubić.

Gdzieś około trzeciej stwierdził, że często się potyka, a w pewnym momencie szedł prawie na kolanach. Tym razem ustawił medpakiet na „Stymulatory. Dawka dodatkowa”. Zastrzyki podziałały i ruszył dalej stanowczym, równym krokiem.

Był prawie świt, kiedy poczuł swąd.

Niebo na wschodzie zaczęło szarzeć, a zapach zrobił się za intensywny. Jason zastanawiał się, co to może żyć. Nie zatrzymał się, lecz jak poprzedniego ranka, spieszył kroku. To był już ostatni dzień, jaki mu został. Musiał dotrzeć do statku, zanim wyczerpią się akumulatory. Nie mógł być daleko. Był dużo mniejszy niż moropy i ich jeźdźcy, więc przy odrobienie szczęścia powinien dostrzec ich pierwszy.

Kiedy wszedł na obszar sczerniałej trawy, początkowo nie wierzył własnym oczom. Zaprószony przypadkiem — jak początkowo sądził — ogień wypalił regularne koło. Dopiero kiedy rozpoznał pogięte, zardzewiałe szczątki urządzeń górniczych, zrozumiał…

„Jestem na miejscu. To tu wylądowaliśmy” — krążył jak pijany zataczając się i z obłędem w oczach patrzył na rozciągającą się wokół pustkę.

— To tutaj! — krzyczał. — Tu był statek. „Waleczny” wylądował tuż obok poprzedniego obozu. Wszystko się zgadza, tylko gdzie jest statek?…Odlecieli… Odlecieli beze mnie!…

Opuścił ręce w niemej rozpaczy i stał, chwiejąc się, bez sił. Statek, przyjaciele — wszystko przepadło.

Gdzieś niedaleko zagrzmiał tupot ciężkich kroków. Zza wzgórza pędziło pięć moropów. Jeźdźcy krzyczeli coś dziko, zniżając lance, by go zabić.

Ręka Jasona wykonała bezwiednie ruch ku kaburze, oczywiście bezcelowy. Broń skonfiskował mu przecież wódz tych rzezimieszków.

— No to powalczymy nieco staromodnie — krzyknął, kręcąc młynka żelazną maczugą. Nie miał żadnych szans, ale nim go położą, niech zobaczą, jak walczy.

Pędzili zwartą grupą, przepychając się wzajemnie. Każdy z wyciągniętą lancą, każdy chciał pierwszy dopaść ofiarę.

Jason stał na rozstawionych nogach, gotowy do walki. Czekał spokojnie do ostatniej chwili. Jeźdźcy byli już na skraju wypalonej ziemi.

Nagle rozległa się stłumiona eksplozja i prawie natychmiast w górę wzbił się obłok skłębionej pary, przesłaniając jeźdźców. Kiedy smugi dymu skręciły w stronę Jasona, ten opuścił maczugę i cofnął się.

Tylko jeden morop siłą rozpędu przedarł się przez szarą chmurę i hamując, runął na ziemię z głuchym łoskotem. Zrzucony z siodła jeździec czołgał się przez chwilę w stron? Jasona, aż w końcu twarz wykrzywiona nienawiścią znieruchomiała.

Загрузка...