Rozdział XIII

Wrócili do domów z krainy wilgoci

Wrócili do domów z pękami kciuków

Głosząc pieśń o chlubnych bojach

Na ziemi pod Wielką Skarpą.

Chociaż wiatr hulał wokół camachu, chwilami sypiąc do środka kłębami śniegu, jednak wewnątrz było ciepło i wygodnie. Atomowy piecyk dawał dostatecznie dużo ciepła, by pokryć wszelkie straty, a mocny alkohol przywieziony przez Kerka lepiej rozgrzewał Jasonowi żołądek niż wstrętny achadh. Rhes zadbał o dostawę pakietów żywnościowych i Meta właśnie je otwierała. Reszta Pyrrusan rozstawiała w pobliżu swoje camachy lub dyskretnie pilnowała wejścia. Na razie byli bezpieczni.

— Świntuch! — skomentowała Meta, gdy Jason sięgnął po drugą parującą porcję. — Już jedną zjadłeś.

— Pierwsza była dla mnie. Ta jest dla moich zmaltretowanych członków i rozwodnionej krwi. — Mając usta pełne gorącej, soczystej strawy, wskazał palcem na hełm Kerka. — Widzę, że przyłączyliście się do klanu Orła. Świetnie. Ale skąd wzięliście tyle czaszek? Nie sądziłem, że na tej planecie jest tyle orłów.

— Prawdopodobnie nie ma ich tak wiele — odparł Kerk, wodząc palcem po bezokiej, zakończonej mocnym dziobem czaszce. — Udało nam się jednak ustrzelić jednego i zrobiliśmy formę. Reszta to plastikowe atrapy. Powiedz teraz, jakie masz plany, bo ta dziecinna maskarada, chociaż zabawna, musi się skończyć. Tego chcemy. Trzeba w końcu otworzyć kopalnię.

— Cierpliwości! — jęknął Jason. — Ta operacja musi zabrać trochę czasu, ale gwarantuję wam sporo potyczek, więc będziecie mieli parę miłych chwil i dla siebie. Pozwólcie, że najpierw opowiem, co odkryłem od czasu naszej ostatniej rozmowy. Temuchin ma za sobą większość liczących się plemion na równinach. Jest piekielnie inteligentnym człowiekiem i urodzonym przywódcą. Intuicja podpowiada mu wszystkie książkowe aksjomaty wojskowości. Najważniejszy — dostarczyć stałego zajęcia swym ludziom. Gdy tylko zaliczy jedną kampanię, rozmawia z klanami i wynajduje jedno lub dwa plemiona, z którymi mają jakieś porachunki. Wtedy je wyrzynają i dzielą łup. Tak to wyglądało do tej pory. Można być albo z nim, albo przeciw niemu — nie ma neutralnych. Wszystko to pomimo, naturalnej tendencji nomadów do chodzenia własnymi drogami i łączenia się jedynie w chwilowe sojusze. Tych kilku naczelników, którzy próbowali się wyłamać z nowego reżimu spotkała tak straszna śmierć, że reszta jest pod jej wrażeniem. Kerk potrząsnął głową.

— Jeśli zjednoczył tych wszystkich ludzi, to nic nie możemy zrobić.

— Może go zabić? — zasugerowała Meta.

— Zobaczcie, co parę tygodni spędzonych wśród barbarzyńców zrobiło z tą dziewczyną! — Jason był przerażony.

— W jaki sposób? — spytał Rhes.

— Okazując się lepszymi fachowcami niż on. Okrywając się większą chwałą, lepiej walcząc w górach oraz układając sprawy tak, by popełnił parę błędów. Jeśli to dobrze rozegramy, powinniśmy wrócić z tej wyprawy z Kerkiem jako większym lub równym Temuchinowi wodzem. To prosta społeczność i nikogo nie obchodzi, jakie były twoje zasługi w poprzednim roku; ważne jest to, czego dokonałeś ostatnio. Przypomina to szukanie igły w stogu siana, a trzeba wszystko zorganizować tak, by Kerk był głównym poszukiwaczem. Pójdziemy wszyscy, z wyjątkiem Rhesa.

— Dlaczego nie ja? — zapytał zainteresowany.

— Ty wykonasz drugą część planu. Nigdy nie poświęcaliśmy zbyt wiele uwagi nizinom, bo nie ma tam złóż metali ciężkich. Jednak zdaje się, że ich mieszkańcy mają nieźle rozwiniętą kulturę rolniczą. Temuchin znalazł sposób, by wysłać tam grupę wojowników. Wyprawa, w której szczerze mówiąc nie chciałbym powtórnie uczestniczyć miała na celu zdobycie prochu. Jestem pewny, że chce go użyć przeciw plemionom górali. Taki ukryty w rękawie atut. Te górskie przełęcze muszą być trudne do zdobycia. Pomogłem Temuchinowi zdobyć to, co chciał. Oczywiście oczy miałem szeroko otwarte. Oprócz prochu widziałem muszkiety, działa, mundury wojskowe, worki z mąką. To mocne dowody.

— Na co? — spytał Kerk.

— Czyż to nie oczywiste? Na to, że mamy na tej planecie wysoce zaawansowaną kulturę. Chemia, jednopolówka, centralny rząd, podatki, kuźnie, odlewnie, tkalnie, farbiarnie…

— Skąd ty to wszystko wiesz? — Meta była zdumiona.

— Powiem ci wieczorem, kochanie, jak będziemy sami. Wygląda to może na przechwałki, ale jestem pewny swych wniosków. Tworzy się tam średnia klasa, a idę o zakład, że warstwa kupców i bankierów rozwija się najszybciej. Rhes się w nią wkupi. Jako rolnik, ma najlepsze przygotowanie do tego zadania. Spójrzcie, oto klucz do jego sukcesu.

Wyjął z sakiewki mały, metalowy krążek, podrzucił i podał Rhesowi.

— Co to? — zapytał Rhes.

— Pieniądz. Moneta o niewielkim nominale. Zabrałem ją jednemu z zabitych żołnierzy. To jest oś świata kupieckiego albo też smar do osi — zależy, które porównanie bardziej ci odpowiada. Zrobimy analizę i wytopimy całą masą identycznych, a nawet lepszych od oryginału. Wkupisz się nimi, założysz sklep i jako kupiec będziesz czekał na następne posunięcia.

Rhes spojrzał na monetę z niesmakiem.

— Przypuszczam, że teraz, podobnie jak pozostali, powinienem otworzyć buzię i zapytać jaki będzie następny ruch?

— Słusznie. Szybko się uczysz. Kiedy Jason mówi, wszyscy słuchają.

— Za dużo mówisz — wtrąciła Meta ponuro.

— Zgoda, ale to moja jedyna wada. Kolejnym posunięciem będzie zjednoczenie tutejszych plemion z Kerkiem u władzy, albo prawie u władzy, by powitać Rhesa, który przypłynie na północ ze swymi towarami. Cały kontynent może być podzielny klifem, który normalnie uniemożliwia kontakty między koczownikami, a ludźmi z nimi, ale nie wmówicie mi, że nigdzie na północy nie ma miejsca, gdzie mógłby przybić mały statek lub łódź. Potrzebujemy tylko kawałka plaży. Jestem pewien, że w przyszłości połączenie morzem było wykluczone jedynie dlatego, że do wykonania statków ze stali potrzebna jest wysoko zaawansowana technologia. Można oczywiście zbudować łodzie pokryte skórami o szkielecie z kości, ale wątpię czy koczownicy kiedykolwiek rozważali możliwość podróżowania wodą. Mieszkańcy nizin na pewno mają statki, ale tu nie ma niczego, co by ich skłoniło do zorganizowania wypraw odkrywczych. Wręcz przeciwnie. Ale my to zmienimy. Pod przywództwem Kerka plemiona północy pokojowo powitają kupców z południa. Na scenę wkroczy handel i rozpocznie się nowa era. Za kilka starych skór koczownik będzie mógł kupić wytwory cywilizacji i na pewno się skusi. Może złapiemy ich na tytoń, alkohol lub szklane paciorki. Musi być coś, co lubią, a co ludzie z nizin mogą im dostarczyć. Najpierw lądowanie z towarem, potem parę namiotów dla ochrony przed śniegiem, a w końcu — stała osada. Jeszcze później centrum handlowe i rynek, dokładnie w miejscu, gdzie będzie nasza kopalnia. Następny krok jest chyba oczywisty.

Zaczęła się ożywiona dyskusja. Dotyczyła jednak tylko szczegółów. Nikt nie kwestionował planu Jasona. Był prosty i wykonalny. Dawał im zajęcie, z którego byli zadowoleni. Wszyscy — z wyjątkiem Mety. Miała do końca życia dość gotowania na nawozie moropa i prostych posług obozowych. Była jednak Pyrrusanką, nic więc nie mówiła.

Narada skończyła się bardzo późno. Grif chrapał już od kilku godzin. Atomowy piecyk wyłączono i schowano, ale w camachu nadal było ciepło. Jason wczołgał się do futrzanego śpiwora i westchnął z ulgą. Meta przytuliła się do niego, kładąc policzek na jego piersi.

— A co będzie, jak już zwyciężymy? — zapytała.

— Nie wiem — odpowiedział zmęczonym głosem, gładząc ją po krótko ostrzyżonych włosach. — Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Zróbmy najpierw to, co do nas należy.

— Gdybyśmy mogli tu zostać i zbudować nowe miasto — oznaczałoby to koniec walki. Na zawsze. A co ty wtedy zrobisz?

— Nie myślałem o tym, — wymamrotał niewyraźnie. Przygarnął ją do siebie, ciesząc się bliskością jej ciała.

— Wiesz, chyba bym chciała przestać walczyć. Sądzę, że można robić w życiu coś innego. Zauważyłeś, jak tutejsze kobiety opiekują się swymi dziećmi? Nie tak, jak na Pyrrusie, gdzie oddaje się je do żłobka, by ich nigdy więcej nie zobaczyć. To może być miłe.

Jason zabrał rękę z jej włosów, jakby się oparzył. Szeroko otworzył oczy. Gdzieś w mózgu usłyszał nieprzyjemne odgłosy weselnych dzwonów, przed którymi już nieraz uciekał, a które wywoływały w nim natychmiastowy odruch obronny.

— No cóż… miał nadzieję, że zabrzmi to, jak głęboki namysł.

— Może jest to miłe dla kobiet barbarzyńców, ale na pewno nie życzyłaby tego sobie inteligentna, cywilizowana dziewczyna.

Z napięciem czekał na odpowiedź. Po godzinie z jej równego oddechu wywnioskował, że usnęła. To załatwiało sprawę, przynajmniej na razie.

Trzymając w ramionach jej ciepłe ciało zastanawiał się, przed czym tak naprawdę ucieka. Kiedy rozważał ten problem, zmogło go w końcu zmęczenie i tabletki. Zasnął.

Rankiem zaczęła się nowa kampania. Temuchin wydał rozkazy i o świcie ruszyli. Wiał mroźny, przenikający do szpiku kości wiatr z północnych gór. Camachy, escungi, a nawet juczne moropy zostały w obozie. Każdy wojownik zabrał ze sobą jedynie broń i żywność. Sam też musiał troszczyć się o siebie i swego wierzchowca.

Początkowo marsz nie wyglądał imponująco — rozproszeni żołnierze torowali sobie drogę między namiotami, wśród krzyczących kobiet i dzieci, dokazujących w kurzu. Po chwili do pierwszego wojownika dołączył drugi, potem trzeci, w końcu uformował się cały oddział jeźdźców, podskakujących w takt zgodny z ruchem wierzchowców.

Opuścili obóz.

Jason jechał za Kerkiem. Za nimi, podwójną kolumną, podążało dziewięćdziesięciu czterech Pyrrusan. Odwrócił się w siodle, aby na nich popatrzeć. Kobiety pozostały w obozie, a ośmiu mężczyzn wyruszyło z Rhesem na niziny. Reszta pilnowała statku. Do wypełnienia misji zostało ich więc dziewięćdziesięciu sześciu i to oni mieli zdobyć władzę nad barbarzyńską armią i okupowaną częścią planety. Zdawało się to niemożliwe, ale zachowanie niewielkiej garstki Pyrrusan wcale na to nie wskazywało. Jechali poważni, gotowi stawić czoła wszystkiemu, co ich czeka. Jasonowi ich obecność dawała ogromne poczucie bezpieczeństwa.

Gdy tylko znaleźli się poza obozem, zobaczyli inne kolumny jeźdźców, sunące stepem równolegle do ich szlaku. Gońcy zostali wysłani do wszystkich plemion obozujących wzdłuż rzeki, powiadamiając je o wymarszu.

Armia zbierała się. Wojownicy nadciągali ze wszystkich stron, kierując się w jedną stronę. Wszędzie, po horyzont, widać było morze głów. W pochodzie panował teraz porządek. Każdy klan, uformowany w szwadron, podążał za swym wodzem. Gdzieś z przodu Jason zobaczył czarne proporce przybocznej straży Temuchina i pokazał je Kerkowi.

— Temuchin ma dwa moropy obładowane bombami. Chciał, żebym mu towarzyszył i nadzorował operację. Celowo nie wspomniał o Pyrrusanach, ale pojedziemy wszyscy, czy mu się to podoba, czy nie. Potrzebuje mnie do swych bomb, a ja chcę być ze swym plemieniem. Nie znajdzie na to argumentu.

— Zaraz to sprawdzimy — powiedział Kerk, zmuszając zwierzę do galopu.

Kolumna Pyrrusan wdarła się w pędzącą hordę, kierując ku jej przywódcy. Jechali prawym skrzydłem, aż zrównali się z ludźmi Temuchina. Wtedy zwolnili, równając z nimi krok. Jason ruszył do przodu. Temuchin obrzucił Pyrrusan długim, lodowatym spojrzeniem, po czym odwrócił wzrok.

Zachował się jak fenomenalny szachista, który widzi mata dwanaście ruchów naprzód i rezygnuje z przegranej gry. Argumenty Jasona były dla niego oczywiste i nie zamierzał ich wysłuchiwać.

— Sprawdź zamocowanie bomb — rozkazał. — Odpowiadasz za nie.

Ze swego uprzywilejowanego stanowiska u boku wodza, Jason mógł podziwiać sprawną organizację armii barbarzyńców i zaczął sobie zdawać sprawę, że Temuchin jest geniuszem wojskowości. Niepiśmienny, niewykształcony, nie posiadający żadnych wzorców, na których mógłby się oprzeć, sam odgadł podstawowe zasady taktyki i dowodzenia armią oraz prowadzenia kampanii na wielką skalę. Jego dowódcy byli czymś więcej niż tylko naczelnikami niezależnych plemion. Działali jak sztab — odbierając meldunki i z własnej inicjatywy wydając rozkazy.

Prosty system sygnalizacji kierował ruchami tysięcy ludzi, tworząc z nich sprawną i niepokonaną armię. Byli bardzo wytrzymali. Gdy wszystkie oddziały w końcu się połączyły, Temuchin bez zatrzymywania uformował je w jedną kolumnę, szeroką na kilometr. Pochód, który rozpoczął się przed świtem, trwał bez najmniejszej przerwy do wczesnego popołudnia. Moropom, wypoczętym i dobrze nakarmionym niezbyt podobał się ten wyścig, ale popędzane ostrogami, pomimo protestów musiały biec dalej.

Na koczownikach, właściwie urodzonych w siodle, ten nieustanny galop właściwie nie robił żadnego wrażenia, lecz Jason, pomimo swych ostatnich doświadczeń jeździeckich, był wkrótce poobijany i obolały.

Przed główną grupą postępowały patrole zwiadowców.. Późnym popołudniem zauważyli pierwsze ślady ich działalności. Najpierw natknęli się na samotnego jeźdźca, którego krew zmieszana z krwią wierzchowca zaczęła już wsiąkać w piasek. Potem jakaś rodzina miała pecha, przecinając drogę maszerującej armii. Tlące się jeszcze resztki escung i zwiniętych camachów otaczał wianuszek martwych ciał. Mężczyźni, kobiety, dzieci — nawet kozy i moropy, wszystko było wyrżnięte w pień. Temuchin prowadził wojnę totalną. Tam, gdzie się pojawił, nic nie pozostawało przy życiu. Był okrutnie pragmatyczny. Wojnę prowadzi się po to, by wygrać. Trzeba robić wszystko, co może zapewnić zwycięstwo. Celowe jest pokonanie trzydniowej drogi w jeden dzień — jeśli w ten sposób można zaskoczyć wroga. Celowe jest mordowanie każdej żywej istoty napotkanej na szlaku — wtedy nikt nie podniesie alarmu. Należy też zniszczyć wszystko po drodze — wtedy żołnierze nie będą obciążeni łupem. Zalety tej taktyki w pełni się ujawniły, gdy tuż przed zmrokiem napadli na rozległą wioskę położoną u podnóża gór. Należała do klanu Łasic. Gdy długa linia jeźdźców przekroczyła ostatnie wzniesienie, w wiosce podniesiono alarm. Było już jednak za późno na ucieczkę. Armia Temuchina otoczyła ich. Jasonowi wydało się jednak, że kilka moropów zdołało umknąć, nim pierścień się zacisnął. „Partacka robota” — pomyślał zdziwiony, że Temuchin dopuścił się takiego zaniedbania.

Potem była już tylko jatka. Najpierw rój strzał zdziesiątkował obrońców i zmusił do wycofania się. Reszty dokonała szarża. Jason wolał się oddalić — nie z tchórzostwa, ale ze wstrętu do rozlewu krwi. Pyrrusanie walczyli wraz z innymi. Dzięki ciągłej praktyce zupełnie nieźle radzili sobie z krótkimi łukami, choć nie potrafili strzelać tak szybko jak koczownicy. Ale w bezpośrednim ataku pokazali, co umieją, Jeśli nawet mieli jakieś skrupuły, nie dali tego po sobie poznać.

Runęli jak burza. Rwali szeregi obrońców, tratując ludzi kopytami wierzchowców. Przy swojej masie i szybkości nawet nie próbowali się zasłaniać ani odpierać ciosów, tylko siekli, zabijali i parli naprzód, bez wytchnienia.

Jason nie mógł im towarzyszyć. Został z dwoma nomadami, których odkomenderowano do pilnowania bomb. Brzdąkał na lutni, komponując nową pieśń upamiętniając to wielkie wydarzenie. Było już ciemno, nim skończyła się grabież. Jason przejechał wolno przez złupioną osadę.

— Temuchin chce cię widzieć. Natychmiast — rozkazał mu jakiś człowiek.

Jason był zbyt zmęczony i obolały, aby znaleźć odpowiednią replikę. Ruszyli przez zdobytą wioskę. Moropy ostrożnie stąpały między stosami martwych ciał. Jason patrzył prosto przed siebie, lecz nie mógł nie czuć unoszącego się w powietrzu odoru rzeźni. Był zdumiony, że tak niewiele camachów zniszczono i spalono. Temuchin zwołał naradę w największym z nich. Niewątpliwie należał on do naczelnika wioski; faktycznie, wódz leżał w kącie namiotu, wypatroszony i martwy. Kiedy Jason wszedł do środka, zastał tam wszystkich oficerów, z wyjątkiem Kerka.

— Zaczynamy — powiedział Temuchin, sadowiąc się na futrach. Inni odczekali aż wódz usiądzie, po czym zrobili to samo. — Oto mój plan. Dzisiejsza bitwa to zaledwie początek. Na wschód od tego miejsca jest wielkie obozowisko Łasic i jutro pójdziemy w tamtym kierunku, udając że chcemy je zaatakować. Chcę, by wasi ludzie tak myśleli. Tak samo muszą sądzić ci, którzy obserwują nas ze wzgórz. Pozwoliliśmy kilku uciec, by obserwowali nasze ruchy.

„Oto mija teoria o partackiej robocie — pomyślał Jason.

— Powinienem był wiedzieć”.

— Dzisiaj wasi ludzie jechali szybko i walczyli dobrze.

Dziś w nocy żołnierze będą pili achadh, który tutaj znaleźli, będą ucztować i jutro wstaną późno. Zabierzemy nieuszkodzone camachy, a resztę spalimy. To będzie krótki dzień i wcześnie rozbijemy obóz. Postawimy camachy i rozpalimy wiele ognisk. Na wzgórza wyślemy patrole, tak by obserwatorzy nie podeszli zbyt blisko.

— A to będzie podstęp — powiedział Ahankk, uśmiechając się pod wąsem. — W końcu nie zaatakujemy na wschodzie?!

— Masz rację. — Plan wodza całkowicie ich zaabsorbował. Nie świadomie pochylili się do przodu, by nie uronić ani słowa. — Gdy tylko zapadnie ciemność, horda ruszy na zachód. Będziemy jechać dzień i noc, aż dotrzemy do Wielkiego Wąwozu — doliny, która prowadzi do serca ojczyzny Łasic. Zaatakujemy obrońców bombami, zniszczymy ich umocnienia i zdobędziemy je, zanim przybędą posiłki.

— Tam zła wojna — poskarżył się jeden z oficerów, pokazując zabliźnioną ranę. — Tam nie ma po co walczyć.

— Nie ma po co?! Ty bezmózgi draniu! — Temuchin mówił z tak lodowatą wściekłością, że wojownik aż się wzdrygnął. — To jest brama do ich ojczyzny. W Wielkim Wąwozie kilkuset ludzi może zatrzymać całą armię, ale gdy tylko go zdobędziemy, są zgubieni. Będziemy wówczas niszczyć ich plemiona jedno po drugim, aż po klanie Łasic zostanie tylko wspomnienie w pieśniach minstreli. Teraz wydajcie rozkazy i spać. Czeka nas jutro długa jazda, a w nocy — walka!

Gdy zebrani zaczaił wychodzić, Temuchin przytrzymał Jasona za ramię.

— Te bomby… — powiedział — wybuchają za każdym razem?

— Oczywiście — Jason odpowiedział bardziej entuzjastycznie, niż się czuł. — Masz na to moje słowo.

To nie bomby go martwiły — podjął już bowiem odpowiednie środki, by zapewnić dużą siłę eksplozji — ale perspektywa ponownej jazdy, jeszcze dłuższej niż pierwsza. Nomadowie wytrzymają na pewno, Pyrrusanie też. A on?

Nocne powietrze wydało mu się przenikliwie zimne. Jego oddech tworzył obłok srebrnej mgły, przesłaniającej gwiazdy. Ciszę na stepie przerywały tylko prychające moropy i krzyki pijanych żołnierzy. Oczywiście, musi dać sobie radę, nawet gdyby miał się przywiącać do siodła. Trochę tylko obawiał się, jak będzie wyglądał, kiedy osiągną cel. Lepiej nawet nie myśleć.

Загрузка...