Rozdział VII

— Tylko spróbuj się roześmiać lub choćby uśmiechnąć, to złamię ci rękę — wykrztusiła Meta przez zaciśnięte zęby.

Jason musiał użyć całej swej sztuki zawodowego karciarza, by zachować obojętny, lekko znudzony wyraz twarzy. Wiedział, że dziewczyna nie żartuje.

— Nigdy nie śmieję się z damskich strojów — powiedział. — Gdybym to zrobił, już dawno miałbym rozbitą głowę. Myślę, że twój wygląd jak ulał pasuje do zadania, które mamy wykonać.

— Akurat — syknęła — wyglądam raczej jak jakieś kudłate zwierzę przejechane przez samochód terenowy.

— Przesadzasz, złotko. — Jeszcze raz ją obejrzał. Nie przesadzała. — Patrz, Grif już jest — wskazał palcem. Automatycznie odwróciła się w kierunku drzwi.

— Grif, witaj drogi chłopcze — udała, że serdeczny uśmiech skierowany jest do dziewięciolatka o naburmuszonej buzi.

— To mi się wcale nie podoba — powiedział Grif, czerwony z wściekłości. — Nie chcę wyglądać śmiesznie. Nikt nie nosi takich ubrań.

— Ale nasza trójka tak — Jason zwrócił się do chłopca, licząc, że i Meta to usłyszy. — A tam. gdzie idziemy, jest to strój narodowy. To, co ma na sobie Meta jest ostatnim krzykiem mody plemiennej. — Owinięta była w poplamioną skórę i futra, a jej oczy spoglądały ponuro spod bezkształtnego kaptura. Wyglądała fatalnie. — W tych strojach nie będziemy zwracać na siebie uwagi. Sam zobaczysz, że jako kuglarz i jego uczeń doskonale będziemy pasować do otoczenia.

Spojrzał uważnie na twarz i dłonie Grifa i Mety. — Ultrafiolet i środki opalające zrobiły swoje — powiedział, wyjmując mały, skórzany woreczek. — Wasza skóra jest prawie tego samego koloru, co tubylców, ale jednego wam brakuje. Oni dla ochrony przed wiatrem i mrozem smarują twarze grubą warstwą tłuszczu. Czekajcie! — krzyknął, widząc, że oboje zaciskają pięści, a w powietrzu pachnie mordem. — Nie proszę was, byście smarowali twarze zjełczałym tłuszczem moropów, którego używają tubylcy. To czysty, obojętny żel silikonowy, który będzie doskonałą ochroną. Przyda wam się — macie moje słowo.

Jason nabrał trosze żelu i rozsmarował na policzku. Pozostała dwójka, chociaż niechętnie, zrobiła to samo. Zanim skończyli, ich irytacja sięgnęła zenitu. Jason chciał, żeby się odprężyli, inaczej gra skończy się, zanim się rozpocznie.

W zeszłym tygodniu ich plany, zaaprobowane przez resztę, szybko nabrały rumieńców. Najpierw odegrali „ucieczkę” z planety, a następnie założyli bazę w tej odosobnionej dolinie. Ze wszystkich stron miejsce to otaczały pionowe ściany, więc było dostępne jedynie z powietrza. Obóz przesiedleńców znajdował się na niewielkim płaskowzgórzu. Był to właściwie wielki występ w gigantycznym pionowym klifie — naturalne więzienie bez najmniejszej możliwości ucieczki. Zamieszkiwała tam już od pewnego czasu wyszorowana do czysta i z tego powodu mocno nieszczęśliwa rodzina koczowników — pięciu mężczyzn i sześć kobiet. Złapano ich i obezwładniono narcogazem, gdy oddzielili się od plemienia. Zdobyte w ten sposób ubrania i przedmioty codziennego użytku, odpowiednio wyczyszczone i odwszawione, przekazano Jasonowi, podobnie jak moropy. Wszystko było przygotowane, by przeniknąć do armii Temuchina. Jeszcze tylko trzeba było nakłonić tych dwoje do współpracy.

— Idziemy — zdecydował Jason. — Teraz nasza kolej. Mimo, że część prefabrykowanych domów była już prawie wykończona, „Waleczny” ze swymi pojemnymi ładowniami i kabinami był nadal używany jako baza. Schodząc w dół korytarzem w kierunku śluzy, spotkali Tece.

— Kerk mnie przysyła — powiedział — są już prawie gotowi na wasze przyjęcie.

Jason kiwnął tylko głową i ruszyli razem. Teca jakby dopiero teraz zauważył ich egzotyczne stroje, pokryte tłuszczem twarze i wściekłe spojrzenia. W korytarzu skonstruowanym z plastiku i metalu wyglądali — delikatnie mówiąc — dziwnie. Teca przenosił wzrok z jednego na drugie, w końcu wskazał palcem na Metę.

— Wiesz jak wyglądasz? — zapytał uśmiechając się. To był błąd. Meta, warcząc, rzuciła się na niego, lecz Grif był bliżej, tuż przy lekarzu. Wpakował pięść w splot słoneczny Teca. Grif miał tylko dziesięć lat, ale to był pyrrusański dziewięciolatek. Teca nie spodziewał się ataku. Wypuścił powietrze z klatki piersiowej i osunął się na ziemię. Jason czekał teraz na bijatykę. Był już spokojny. „W porządku — pomyślał — jak chcecie, to się pozabijajcie, matoły”.

Meta pierwsza wybuchnęła śmiechem, a zaraz po niej Grif. Jason przyłączył się do nich z prawdziwą ulgą. Pyrrusanie śmieją się rzadko i to tylko wtedy, gdy dzieje się coś zwyczajnego i oczywistego, na przykład, gdy ktoś zostanie nagle kopnięty w tyłek. Napięcie prysło. Ryczeli do łez. Zaśmiewali się jeszcze bardziej, gdy Teca, czerwony na twarzy, wstał i odszedł z godnością.

— Co się stało? — spytał Kerk, gdy wynurzyli się z ciemności.

— Nie uwierzyłbyś, gdybym ci opowiedział — odparł Jason. — To już ostatni? — wskazał nieprzytomnego moropa, ładowanego do mocnej sieci. Rakieta, rycząc silnikami kierunkowymi, unosiła się nad ich głowami, opuszczając linę z solidnym hakiem.

— Tak, pozostałe dwa już poleciały, razem z kozami. Po nim kolej na was.

Patrzyli w milczeniu, jak hak zaczepiał o kółka siatki, w której umieszczono zwierzę. Rakieta szybko się wzniosła. Nogi nieprzytomnej bestii zakołysały się i wszystko zniknęło w ciemnościach.

— Co z wyposażeniem? — spytał Jason.

— Już przetransportowane. Rozbiliśmy dla was camach i wstawiliśmy wszystko do środka. Wyglądacie imponująco w tych przebraniach. Po raz pierwszy mam wrażenie, że może coś będzie z tej maskarady.

Słowa Kerka nie zawierały żadnych podtekstów. Na zewnątrz, pośród mroźnej nocy, w ostrych niczym nóż podmuchach wiatru, ich stroje były całkiem na miejscu. Były równie skuteczne, jak elektrycznie ogrzewany kombinezon ochronny Kerka. Może nawet bardziej. Ich twarze ochraniał tłuszcz, podczas gdy Kerk cierpiał od ostrych ukąszeń mrozu. Jason spojrzał uważnie na jego policzki.

— Powinieneś wrócić do środka — powiedział — albo posmarować twarz tłuszczem. Zdaje się, że masz początki odmrożenia.

— I ja tak sądzę. Jeśli mnie nie potrzebujecie, to wracam odtajać.

— Dziękuję za pomoc. Resztę zabierzemy sami.

— No, to powodzenia — powiedział Kerk. Uścisnął im dłonie, nie wyłączając Grifa. — Będziemy prowadzić całodobowy nasłuch, byście mogli się zawsze z nami skontaktować.

W milczeniu czekali na powrót rakiety. Szybko zapakowali się do środka. Droga na równinę nie zabrała im wiele czasu. Po nocnym powietrzu wnętrze kabiny wydawało się duszne i gorące.

Kiedy rakieta odleciała, Jason wskazał na zaokrąglony kształt camachu.

— Wejdźcie i czujcie się jak u siebie w domu. Idę sprawdzić, czy moropy są przywiązane. Nie chcę, żeby gdzieś poszły, kiedy się obudzą. W środku znajdziecie lampę, piecyk i atomowy zasilacz. Skorzystajcie po raz ostatni z dobrodziejstw cywilizacji.

Nim uporał się z pracą, camach był już ogrzany, a wesołe światełko sączyło się przez szpary wokół wejścia, Jason zasznurował je za sobą i podobnie jak pozostali, zrzucił ciężkie futrzane okrycie. Z jednej ze skrytek wygrzebał żelazny garnek i napełnił go wodą ze skórzanego bukłaka. Ten i pozostałe były od wewnątrz powleczone plastikiem, co nie tylko zapewniało ich szczelność, ale również poprawiało smak wody. Postawił garnek na piecyku. Meta z chłopcem siedzieli w milczeniu, uważnie obserwując każdy jego ruch.

— To jest „char” — powiedział, odłamując czarny, pokruszony kawałek od większego bloku jakiejś tajemniczej substancji. — Uzyskuje się go z pewnego gatunku krzewów. Ich liście są moczone, a następnie prasowane w cegiełki. Smak jest do wytrzymania i lepiej, żebyśmy się do niego przyzwyczaili.

Wrzucił okruchy do wody, która natychmiast przybrała odrażający odcień purpury.

— Nie wygląda to najlepiej — powiedział Grif, podejrzliwie patrząc ma płyn. — Chyba nie mam na to ochoty.

— Lepiej jednak spróbuj. Jeśli chcemy uniknąć rozpoznania, musimy żyć tak, jak koczownicy. Przypomniałem sobie o jeszcze jednej ważnej sprawie. — Mówiąc to, Jason podwinął rękaw i zaczął odpinać kaburę. Pozostała dwójka przyglądała mu się ze zdziwieniem.

— Co się stało? Co ty wyprawiasz? — wykrztusiła Meta, kiedy odpiął pistolet i schował do metalowego kufra. Pyrrusanie noszą broń dzień i noc. Nie wyobrażają sobie życia bez niej.

— Odpinam pistolet — wyjaśnił cierpliwie. — Gdybym go użył lub gdyby go zobaczył jakiś tubylec, zostalibyśmy zdemaskowani. Proszę, żebyście zrobili to samo.

Jeszcze zanim przebrzmiały te słowa, rozległ się ostry świst — to pistolety wysunęły się spod futrzanych okryć i wpadły w ręce właścicieli. Jason spokojnie patrzył w nieruchome lufy.

O to właśnie chodzi. Tylko trochę się zdenerwujecie i zaraz sięgacie po broń. Nie chodzi o to, że wam nie ufam, po prostu macie zbyt nieopanowane odruchy. Pistolety ukryjemy tak, żeby zawsze były pod ręką, ale żeby się nie zdradzić. Z tubylcami będziemy musieli sobie poradzić ich własną bronią. Spójrzcie tutaj…

Meta i Grif wsunęli pistolety z powrotem do pochew. Tymczasem Jason rozwinął skórzaną płachtę, z której wyleciała spora kolekcja noży, mieczy, pałek i maczug.

— Niezłe, co? — zapytał cicho, a dwójka przytaknęła z entuzjazmem. Pyrrusanie i broń to jak cukierki i dzieci.

— Mając to wszystko, jesteśmy równie dobrze uzbrojeni jak reszta, a prawdę mówiąc — lepiej, bo każdy Pyrrusanin wystarczy za trzech barbarzyńców. Wydaje mi się, że mamy większe szansę. Z wyjątkiem jednego lub dwóch przedmiotów, są to wszystko kopie miejscowych wyrobów, tyle że z lepszej stali. No, oddajcie teraz broń.

Tym razem pistolet pojawił się tylko w ręku Grifa, ale i on po chwili namysłu go* schował. Upłynęło piętnaście minut kłótni przeplatanej słodkimi pochlebstwami, nim Meta z wielką niechęcią dała się przekonać o konieczności rozstania z bronią. Kolejną godzinę zajęło rozbrajanie chłopca. W końcu Jason nalał pełne kubki char swoim nieszczęśliwym partnerom, którzy na pocieszenie ściskali w dłoniach miecze.

— Wiem, że to paskudztwo — powiedział na widok skrzywionych twarzy pijących. — Nie musicie tego lubić, ale chociaż nauczycie się nie wyglądać tak, jakby próbowano was otruć.

Pomijając tęskne spojrzenia, które od czasu do czasu oboje rzucali na puste miejsca po kaburach, Pyrrusanie niemal pogodzili się z utratą broni. Jason rozwinął futrzane śpiwory i wyłączył piecyk.

— Pora spać — zarządził. — Musimy wstać o świcie, by dotrzeć do miejsca, gdzie znajduje się grupa koczowników zdążających w kierunku głównego obozu Temuchina. Chcę się do nich przyłączyć, nabrać nieco wprawy w ich zbójeckim rzemiośle i bez zbytniego rozgłosu dostać się do obozu.

Jason był na nogach jeszcze przed świtem. Zanim zbudził pozostałych, schował do skrzyni wszystkie „cywilizowane” przedmioty. Zostawił tylko trzy samo podgrzewające się porcje jedzenia.

Zaczęli się pakować. Szło im to dość opornie i Jason błogosławił niebiosa, że jego porywczy towarzysze są rozbrojeni. Zdjęli skórzane pokrycie camach i metalowe paliki, stanowiące szkielet namiotu, upadły na ziemię. Przywiązano je do ramy travois w ten sposób, aby utworzyły platformę, na której miała spocząć reszta bagażu. Słońce stało już wysoko, zanim zdołali wszystko załadować na wóz. Pasące się moropy wydawały głuche pomruki, kozy zaś porozłaziły się na wszystkie strony, szczypiąc lichą trawę. Meta spojrzała znacząco na zwierzęta. Jason zrozumiał tę niemą prośbę.

— Siadajcie — zdecydował — możemy zaprząc po posiłku.

Kiedy oderwał przykrywkę, ze środka zaczął wydobywać się smakowity zapach. Odłamali przymocowane do pakietu plastikowe łyżki i jedli w milczeniu.

— Obowiązek wzywa — oznajmił Jason, wyskrobując ostatni kęs mięsa. — Meta, weź nóż i wykop dołek. Musimy pozbyć się opakowań. Ja osiodłam moropy i zaprzęgnę jednego do escung. — Grif, weź z góry ten koszyk i pozbieraj odchody moropów. Nie będziemy marnować opału.

— Co mam zrobić?!

Jason uśmiechnął się obłudnie i wskazał na ziemię obok wielkiego trawożercy.

— Nawóz. To, co tam leży. Będziemy to zbierać i suszyć. Od tej pory będziemy gotować na gnoju. — Zarzucił na plecy najbliższe siodło i udał, że nie słyszy odpowiedzi.

Mimo, że wiedzieli jak radzą sobie koczownicy i sami też mieli nieco praktyki, to jednak kierowanie moropami było dla nich wciąż wielką sztuką. Zwierzęta były nawet bardzo chętne, ale niewyobrażalnie głupie. Najlepiej reagowały na kopanie. Jeszcze zanim wyruszyli, cała trójka była kompletnie wyczerpana.

Jason otwierał pochód. Za nim jechała Meta. Grif siedział wysoko na wozie, odwrócony tyłem do kierunku jazdy i nie spuszczał oka ze stada kóz. Zwierzęta szły tuż za nimi, przyzwyczajone trzymać się blisko swych właścicieli, którzy dostarczali im niezbędną do życia sól i wodę.

Wczesnym popołudniem, gdy byli już znużeni drogą, a siodła dały im się dobrze we znaki, zobaczyli przed sobą przesuwającą się chmurę kurzu.

— Siedźcie cicho i trzymajcie broń w pogotowiu — rozkazał Jason. — Ja będę rozmawiał. Przysłuchujcie się uważnie językowi, żebyście potem mogli sami sobie dać radę.

Obcy zbliżyli się tak, że można było dostrzec ciemne figurki moropów i małe plamki kóz rozproszonych za nimi.

Trzy wierzchowce oderwały się od większej grupy i popędziły w ich stronę.

Jason podniósł rękę, dając swoim sygnał do zatrzymania, po czym z całej siły szarpnął za cugle. Jakiś impuls musiał chyba dotrzeć do małego móżdżku zwierzęcia, bowiem wzdrygnęło się, stanęło i zaczęło spokojnie żuć trawę. Jason obluzował nóż w pochwie. Zauważył, że Meta odruchowo sięga po broń.

Jeźdźcy zatrzymali się tuż przed nimi. Ich przywódca miał czarną, brudną brodę i tylko jedno oko. Czerwony, krwawy oczodół sugerował, że musiało być wyłupione niedawno. Głowę zdobił mu pogięty, metalowy hełm, zwieńczony czaszką jakiegoś długozębnego gryzonia.

— Kim jesteś, kuglarzu? — zapytał, przerzucając z ręki do ręki maczugę nabijaną ćwiekami. — Dokąd zmierzasz?

— Jestem Jason, śpiewak pieśni, opowiadacz baśni w drodze do obozu Temuchina. A ty, kim jesteś?

Mężczyzna chrząknął i podłubał w zębach poczerniałym gwoździem.

— Shamin z plemienia Szczurów. Jak pozdrawiasz Szczury?.

Jason nie miał bladego pojęcia jak się pozdrawia Szczury.

Na myśl przychodziło mu jedynie kilka najzupełniej niestosownych uwag. Zauważył, że pozostali mieli na hełmach podobne czaszki, niewątpliwie czaszki szczurów — symboli ich plemienia. Prawdopodobnie każdy ze szczurów miał inny totem. Pamiętał jednak, że Oariel nie używał takiej ozdoby, więc przypuszczalnie kuglarze pozostawali poza plemiennymi waśniami.

— Szczury pozdrawiam słowem: „witaj — improwizował. — Wielu moich przyjaciół to Szczury.

— Czy walczyłeś w waśniach rodowych przeciwko Szczurom?

— Nigdy! — odrzekł Jason, oburzony tym podejrzeniem.;

Shamin wydawał się zadowolony i powrócił do dłubania w zębach.

— My również jedziemy do Temuchina — powiedział, nie wyjmując palca z ust. — Słyszałem, że ma zamiar uderzyć na Łasice z gór, więc idziemy się przyłączyć. Pojedziesz z nami. Dziś wieczorem będziesz dla mnie śpiewać.

— Ja też nienawidzę tych górali. Będę śpiewał wieczorem. Na gardłowy rozkaz trójka mężczyzn, zatoczyła koło i odjechała galopem. To było wszystko. Grupka Jasona ruszyła za nimi. Z wolna dołączyli do sunącej karawany moropów, jednak trzymali się z tyłu, by ich kozy nie pomieszały się z innymi.

— Oto, do czego są potrzebne kozy — powiedział Jason, krztusząc się w chmurze pyłu.

— Gdy tylko się zatrzymamy, chcę byście zabezpieczyli nasze zwierzęta, żeby nie zgubiły się w ich stadzie.

— Nie zamierzasz mi pomóc? — spytała Meta chłodno.

— Bardzo chciałbym, ale to jest prymitywna, patriarchalna społeczność i takich rzeczy się po prostu nie robi. Moją działkę odrobię w namiocie, ale nie na oczach wszystkich.

Nie jechali długo, co przybysze spoza planety przyjęli z należytym uznaniem. Do celu — opuszczonej studni dotarli wczesnym popołudniem. Jason, zesztywniały i poobijany, zsunął się z siodła. Kulejąc zaczął chodzić w kółko, by przywrócić czucie w zdrętwiałych nogach.

Meta z Grifem popędzali oporne kozy. Skłoniło to Jasona do przechadzki po obozie, by uniknąć morderczych spojrzeń dziewczyny. Zaciekawiła go studnia. Podszedł ją obejrzeć. Musiało chyba istnieć jakieś tabu, które zabraniało kobietom przystępu do wody. Wokół niej zgromadzili się tylko mężczyźni i chłopcy. Usuwali stos kamieni, którymi przysypano studnię. Po chwili odsłonili pokrywę z kutego żelaza. Dla zabezpieczenia przed korozją była grubo pokryta tłuszczem, jednak kamienie uszkodziły nieco warstwę ochronną i wzdłuż ryz formowały się delikatne pasma rdzy. Kiedy ją zdjęli, jeden z mężczyzn nasmarował ją ponownie z obu stron. Sama studnia miała około metra średnicy i była bardzo głęboka. Od wewnątrz wyłożono ją kamieniami.dopasowanymi tak dokładnie, że trzymały się bez zaprawy. Była bardzo stara i zniszczona. Stulecia wyżłobiły w kamieniach wokół otworu głębokie bruzdy. Jason zastanowił się, kto mógł ją wykopać.

Czerpanie wody odbywało się w najbardziej prymitywny sposób, za pomocą żelaznego wiadra na skórzanej linie. Mógł przy tym pracować tylko jeden człowiek, który pochylony nad cembrowiną, cal za calem wyciągał linę. Była to ciężka praca i mężczyźni często się zmieniali. Inni stali dookoła i rozmawiali lub odnosili do swoich camachów napełnione wodą bukłaki. Jason zajął swoje miejsce przy linie, po czym wrócił do namiotu popatrzeć jak postępuje praca.

Kozy były już powiązane. Meta i Grif rozstawili żelazny szkielet camachu i właśnie walczyli ze skórzanym pokryciem. Jason swoją pomoc ograniczył do zdjęcia z wozu kutra. Skrzynia zrobiona była ze zniszczonych skór, lecz w środku znajdował się metalowy pojemnik. Zamek otwierał się jedynie na odciski palców ich trojga. Jason usiadł na nim i mrucząc pod nosem jakąś pieśń, zaczął brzdąkać na dwustronnej lutni. Była ona wierną kopią instrumentu minstrela. Przechodzący tubylec zatrzymał się i zaczął przyglądać wznoszeniu camachu. Jason rozpoznał w nim jednego z jeźdźców, którzy wcześniej przecięli im drogę. Zdecydował się nie zwracać na niego uwagi. Nucił własną wersję jednej z pijackich piosenek załóg kosmicznych.

— Dobra, silna kobieta, ale głupia. Nie umie postawić camachu — odezwał się nagle koczownik, wskazując kciukiem Metę.

Jason nie miał pojęcia jak powinien zareagować, więc milczał. Mężczyzna stał, drapiąc się po brodzie i najwyraźniej podziwiał dziewczynę.

— Potrzebuję mocnej kobiety. Dam ci za nią sześć kóz. Jason zauważył, że koczownik podziwia nie tylko siłę dziewczyny. Meta, rozgrzana pracą, zdjęła futrzane okrycie. Jej smukłe kształty były na pewno bardziej pociągające, niż kanciaste, krępe sylwetki tutejszych kobiet. Włosy miała czyste, zdrowe zęby, gładką cerę. Mogła się podobać.

— Nie zechcesz jej — odrzekł— śpi długo, je za dużo. Drogo kosztuje. Zapłaciłem za nią sześć kóz.

— Dam ci za nią dziesięć — powiedział wojownik, zbliżając się do dziewczyny. Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie, chcąc się lepiej przyjrzeć.

Jason zdrętwiał. Kobiety koczowników były pewnie przyzwyczajone do takiego traktowania, ale na pewno nie Meta. Spodziewał się awantury, dziewczyna zaskoczyła go jednak. Uwolniła się spokojnie i wróciła do pracy.

Chodź tutaj — powiedział do mężczyzny. Musiał przerwać ten incydent, nim będzie za późno. — Chodź, napijemy się, mam dobre achadh.

Spóźnił się. Wojownik krzyknął z gniewu, że słaba kobieta ośmieliła się mu sprzeciwić. Uderzył ją pięścią w skroń, po czym znowu przyciągnął do siebie. Meta odwróciła się i unosząc ramię szybkim ciosem trafiła go w krtań. Stanęła, gotowa do walki, podczas gdy mężczyzna zgięty w pół kaszlał ochryple, plując krwią.

Jason chciał skoczyć na przód, ale zanim zdołał zrobić najmniejszy ruch, było już po wszystkim. Wojownik miał niezły refleks, lecz Meta była szybsza. Mocno chwyciła obiema rękoma nadgarstek przeciwnika, obracając się jednocześnie wokół własnej osi, tak że nóż przeszedł obok niej. Dalszy obrót spowodował, że wykręcona ręka znalazła się na plecach napastnika. Dziewczyna zwiększyła ucisk i broń wypadła z bezsilnych palców mężczyzny. Mogła w tym momencie przerwać walkę, ale pochodziła z Pyrrusa. Zanim nóż dotknął ziemi, chwyciła go i po rękojeść zatopiła w plecach wojownika. Uwolnione z uchwytu, znieruchomiałe ciało osunęło się na ziemię.

Jason usiadł na skrzyni. Jego palec wskazujący dotknął niby od niechcenia płytki zamka. Usłyszał lekkie szczeknięcie, gdy mechanizm zadziałał.

Walce przyglądała się spora grupka widzów. W powietrzu rozległ się pomruk zdziwienia. Jedna z kobiet podeszła bliżej i uniosła ramię mężczyzny. Puszczone, opadło bezwładnie.

— Nie żyje — powiedziała ze zdumieniem, patrząc na Metę.

— Ej, wy dwoje — krzyknął Jason do przyjaciół, używając własnego „plemiennego języka”, którego tłum nie rozumiał — trzymajcie broń w pogotowiu i nie oddalajcie się. Gdyby zrobiło się naprawdę gorąco, to tutaj macie pistolety i granaty gazowe. Lecz jeśli ich użyjemy, będziemy musieli albo wiać, albo wziąć do niewoli całe plemię. Zostawmy to lepiej na koniec.

Shamin na czele dwudziestki wojowników przepchnął się przez tłum i z niedowierzaniem spojrzał na martwego wojownika.

— Twoja kobieta zabiła go jego własnym nożem? — Tak, ale to była jego własna wina. Ona tylko się broniła. Spytaj kogokolwiek.

Z tłumu dobiegł potakujący pomruk. Wódz wydawał się bardziej zaskoczony niż zły. Patrzył to na zwłoki, to na Metę, po czym podszedł do niej dumnym krokiem. Ująwszy dziewczynę pod brodę zaczął obracać jej głową, poddając ją dokładnym oględzinom. Zacisnęła pięści, aż pobielały jej kostki, ale trzymała się.

— Z jakiego jest plemienia? — zapytał Shamin.

— Z daleka, z gór na północy. Zwą się… Pyrrusowie. Bardzo dzielni wojownicy. Shamin chrząknął.

— Nigdy o nich nie słyszałem. Jaki mają totem? „Rzeczywiście, jaki?” — Jason myślał gorączkowo. Nie mógł to być szczur ani łasica. Jakie jeszcze zwierzęta widzieli w górach?

— Orzeł — ogłosił z nadmierną pewnością siebie. Widział raz w górach coś, co przypominało orła krążącego wysoko nad szczytami.

— Bardzo silny totem — Shamin był najwyraźniej pod wrażeniem. Spojrzał na trupa i trącił go nogą. — Miał moropa i trochę futer. Kobieta nie może ich dostać.

Spojrzał chytrze na Jasona, czekając na odpowiedź. Kobiety same były własnością, nie mogły więc niczego posiadać, a zdobycz należała się zwycięzcy. „Lecz nikt nie powie, że dinAlt nie jest szczodry” — pomyślał Jason. Zwłaszcza, gdy chodzi o zeszkapiałego morapa i stare futro.

— Oczywiście wszystko jest twoje Shamin. Tylko tak może być. Przez myśl mi nie przeszło, że mogę to zabrać, o nie! Moją kobietę zbiję dziś wieczorem za to, co zrobiła.

To była prawidłowa odpowiedź. Shamin przyjął dary jak coś oczywistego.

— Nie był dobrym wojownikiem, skoro zabiła go kobieta. Ale ma dwóch braci.

To była najwyraźniej przestroga i Jason wziął ją sobie do serca. Ludzie rozeszli się, zabierając zwłoki ze sobą. Meta i Grif skończyli ustawianie camochu i zaczęli wnosić rzeczy do środka. Jason sam wtaszczył kufer, po czym wysłał Grifa,

by przyprowadził kozy bliżej moropów. Zabójstwo mogło oznaczać kłopoty. Tak też się stało i to szybciej niż przypuszczał. Na zewnątrz dały się słyszeć głuche uderzenia. Ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk. Jason rzucił się do wyjścia, ale jego pomoc nie była już potrzebna.

Sześciu chłopców — pewnie krewnych zabitego — postanowiło swoją zemstę wykonać na Grifie. Byli starsi i więksi od niego, zaplanowali więc szybki atak i ucieczkę.

Nie wszystko poszło jednak zgodnie z planem.

Trzech chwyciło Grifa, podczas gdy reszta zabierała się do bicia. Teraz dwóch z nich leżało nieprzytomnych na ziemi, po tym jak Grif stuknął ich głowami. Trzeci, kopnięty w jądra, zwijał się z bólu. Grif klęczał na szyi czwartego, usiłując jednocześnie piątemu złamać nogę, wykręcając ją na plecy. Szósty próbował uciec, podczas gdy Grif szukał noża,

by mu w tym przeszkodzić.

— Tylko nie nóż — krzyknął Jason, kopniakiem ułatwiając zbiegowi ucieczkę. — Mamy dość kłopotów bez kolejnego trupa.

Grif, pozbawiony dodatkowej przyjemności, zadowolił się słuchaniem zdławionego jęku obu ofiar. Potem wstał i patrzył, jak ocaleni kulejąc opuszczają pole walki. Sam wyszedł praktycznie bez szwanku, jeśli nie liczyć podbitego oka i rozdartego rękawa. Jason, przemawiając uspokajająco, zdołał zaprowadzić go do camachu, gdzie Meta przyłożyła zimny kompres na podbite oko, Jason zasznurował wejście patrząc na swych, wciąż jeszcze wzburzonych Pyrrusan.

— Nieźle, jak na początek — powiedział, wzruszając ramionami — można powiedzieć, że mieliśmy mocne wejście.

Загрузка...