Rozdział XX

— Pozwólcie mi z nim porozmawiać — prosiła Meta. Kerk machnął ręką, by nie przeszkadzała. Chwycił mikrofon, który praktycznie zginął w jego potężnej dłoni.

— Jason, posłuchaj mnie! — powiedział chłodno. — Nikt nie jest zachwycony tą awanturą. Nie wyjaśniłeś jej celu i nie zyskasz nic, prócz zniszczenia. Jeżeli Temuchin będzie kontrolował również niziny, nigdy nie usuniemy go z drogi, by otworzyć kopalnię. Rhes wrócił do Ammh i szykuje opór przeciwko twojej inwazji. Niektórzy z naszych chcą się do niego przyłączyć. Proszę po raz ostatni. Zatrzymaj się, zanim nie będzie za późno.

Głos Jasona zabrzmiał dziwnie cicho. Nie wiadomo, czy z powodu zakłóceń, czy dlatego, że ciężko było mu powiedzieć to, co chciał przekazać.

— Kerk, usłyszałem, co mówiłeś i wierz mi, rozumiem cię. Ale jest już za późno, by się cofnąć. Większość armii przeszła przez jaskinie. Zdobyli nawet sporo moropów w jakichś wioskach. Nic już nie zatrzyma Temuchina. Może ludzie z nizin zwyciężą, ale bardzo w to wątpię. Temuchin chce władać nad i pod skarpą i to byłoby dla nas najlepsze.

— Nie! krzyknęła Meta, wydzierając Korkowi mikrofon. — Jason, słuchaj. Nic możesz tego zrobić. Byłeś wśród nas, pomagałeś nam. a my wierzyliśmy w ciebie. Pokazałeś nam. że życie to coś więcej, niż wzajemne zabijanie. Wiemy teraz, że wojna na Pyrrusie była czymś złym. Na tę planetę przybyliśmy, bo ty nas o to prosiłeś. Teraz wygląda to tak, jakbyś nas zdradzał. Próbowałeś nas nauczyć, jak można żyć bez zabijania i. wierz mi, staraliśmy się to pojąć. Ale to, co robisz teraz jest gorsze od wszystkiego, co kiedykolwiek zrobiliśmy na Pyrrusie. Tam przynajmniej walczyliśmy o życie. Ty nie masz takiego wytłumaczenia. Ty pokazałeś temu potworowi Temuchinowi, jak zacząć jeszcze jedną wojnę i zabić jeszcze więcej ludzi. Jak to usprawiedliwisz?

Przez długą chwilę w głośniku było słychać jedynie trzaski zakłóceń. Wreszcie Jason znów się odezwał. Jego głos brzmiał, jak gdyby był bardzo zmęczony.

— Meta… Bardzo mi przykro. Chciałbym ci to wytłumaczyć, ale jest już za późno. Szukają mnie. Muszę ukryć radio, zanim mnie tu znajdą. To, co robię, jest słuszne. Spróbuj w to uwierzyć. Ktoś, bardzo dawno temu powiedział, że nie można zrobić omletu bez rozbijania jajek. Nie można przeprowadzić zmian społecznych, nie krzywdząc nikogo. Ludzie cierpią i umierają przeze mnie i nie myśl, że o tym nie wiem. Ale… słuchaj, nie mogę już dłużej mówić. Są tuż obok — jego głos zniżył się do szeptu. — Meta, gdybym miał cię nigdy więcej nie zobaczyć, pamiętaj jedno. Jest takie stare, niemodne słowo, znane w bardzo wielu językach. \ Biblioteka ci je przetłumaczy i poda znaczenie. Wolę mówić przez radio — tak lepiej. Wątpię, czy mógłbym ci je powiedzieć prosto w oczy. Jesteś ode mnie silniejsza i masz lepszy refleks, ale mimo wszystko jesteś kobietą. I, do diabła, chcę ci powiedzieć że… kocham cię. Powodzenia. Wyłączam się.

— W głośniku rozległ się lekki trzask i zapadła cisza.

— Jakiego słowa on użył? — zapytał Kerk.

— Sądzę, że wiem — odpowiedziała, odwracając twarz, tak by jej nie mógł widzieć.

— Halo! Kontrola! — dobiegł ich głos z głośnika. — Tu radiokabina. Wiadomość międzygwiezdna z Pyrrusa. Priorytet najwyższego zagrożenia.

— Łącz! — rozkazał Kerk.

Usłyszeli szelest zakłóceń pochodzących od promieniowania kosmicznego, po czym rozległo się znajome dudnienie fali nośnej. Nakładał się na nie podenerwowany głos jakiegoś Pyrrusanina.

— Uwaga! Wszystkie stacje w promieniu „Zeta”. Wezwanie o natychmiastową pomoc do statku „Waleczny na planecie Felicity. Kod odbiornika: Ama Roma Pi, 290-633-087. Podaję tekst:

„Kerk lub ktokolwiek inny. Nagłe kłopoty. Wszystkie dzielnice. Skróciliśmy obwód, porzucając większość miasta. Nie wiemy, czy się zdołamy utrzymać. Brucco twierdzi, że to coś nowego i konwencjonalna broń nie wystarczy. Można by użyć siły ognia waszego statku. Jeśli możecie, wracajcie natychmiast. Koniec.”

Radiokabina przekazała wiadomość do wszystkich pomieszczeń statku. W przerażającej ciszy, która po niej nastąpiła, w korytarzach komunikacyjnych rozległ się tupot pędzących ze wszystkich stron statku ludzi. Gdy pierwszy człowiek wpadł do centrali, Kerk zaczął wydawać rozkazy.

— Wszyscy na stanowiska. Startujemy natychmiast. Przywołać zewnętrzne straże. Wypuścić jeńców. Odlatujemy.

Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie do pomyślenia byłoby, żeby jakikolwiek Pyrrusanin mógł postąpić inaczej. Ich dom, ich miasto ginęło, może już zostało zniszczone. Wszyscy biegli na. stanowiska.

— Rhes — zaczęła Meta. — Rhes jest z armią. Jak go zabierzemy? — Kerk zamyślił się na chwilę, po czym potrząsnął głową.

— Nie możemy. To jedyna odpowiedź. Zostawimy mu rakietę na tamtej, umówionej wyspie. Nagraj wiadomość o tym, co się stało i ustaw automatyczne nadawanie co godzinę. Kiedy będzie miał znów dostęp do radia, dowie się. Rakieta będzie zamknięta, więc nikt nie wejdzie do środka.

Jest zaopatrzona w leki, nawet w nadajnik międzygwiezdny. Poradzi sobie.

— To mu się spodoba.

— Nic więcej nie możemy zrobić. Teraz musimy się przygotować do startu.

Pracowali systematycznie jak roboty. Do domu. Na Pyrrusa. Ich miasto jest zagrożone. Statek wystartował z potwornym przyspieszeniem. Meta chętnie dałaby jeszcze większą moc, gdyby tylko kadłub statku mógł to wytrzymać. Obliczyli kurs w podprzestrzeni — najszybszy, ale i najbardziej niebezpieczny. Nikt się nie skarżył, że podróż zabierze tyle czasu — przyjęli to ze stoicką rezygnacją. Broń była przygotowana. Rozmawiali niewiele. Każdy dusił w sobie pewność, że ich świat stanął w obliczu zagłady. Na taki temat się nie rozmawia.

Na wiele godzin, zanim „Waleczny wyszedł z podprzestrzeni, każdy człowiek załogi, uzbrojony, czekał w gotowości. Nawet dziewięcioletni Grif — Pyrrusanin, jak wszyscy. Statek pędził. Z raniącej oczy podprzestrzeni w ciemną przestrzeń, aż do górnych warstw atmosfery Pyrrusa.

W dół, po przeraźliwie stromej krzywej balistycznej. Kadłub osiągnął prawie temperaturę topnienia, przeciążona klimatyzacja wyła na najwyższych obrotach. Pot spływał im po twarzach i wsiąkał w ubranie. Nawet tego nie czuli. Obraz z kamer dziobowych był przekazywany na wszystkie monitory.

Przed oczyma mignął im zielony pas dżungli, a potem zobaczyli wzbijający się pod niebo ciemny słup dymu. Statek, niczym jastrząb spadający na ofiarę, leciał w dół.

Dżungla opanowała już cały obszar miasta. Nieznaczne wzniesienie porośnięte gęstą roślinnością było jedynym śladem nieprzebytych murów, które niegdyś otaczały całe miasto. Gdy zeszli niżej, ujrzeli cierniste pnącza zwisające ze wszystkich okien. Ulicami, niegdyś pełnymi ludzi, wałęsały się dzikie zwierzęta. Ogromny ptakpazur usiadł na wieży centralnego magazynu. Zwietrzałe ściany kruszyły się pod jego ciężarem. Lecąc dalej zobaczyli dym, unoszący się z rozbitego statku. Pociemniałe teraz pnącza schwytały go zanim zdążył wystartować.

W ruinach nie widać było śladów ludzi, tylko zwierzęta i rośliny tej planety śmierci; dziwnie teraz spokojne i ospałe. Ich wróg został pokonany — zginął powód do nienawiści, która zżerała je przez tyle lat. Zaczęły biegać niespokojnie, gdy nowa fala emocji, płynąca od ocalałych Pyrrusan, pobudziła je do życia.

— Nie mogli wszyscy zginąć — powiedział Teca zdławionym głosem. — Szukaj dalej.

— Sprawdzam cały obszar — odpowiedziała Meta. Kerk nie mógł znieść widoku zniszczeń. Kiedy się odezwał, głos miał cichy, jakby mówił tylko do siebie.

— Wiedzieliśmy, że taki będzie koniec. Przyjęliśmy ten fakt, próbowaliśmy zacząć życie na nowej planecie. Ale przewidywać coś, a ujrzeć to na własne oczy, to dwie różne rzeczy. Jedliśmy w tych… ruinach. Spaliśmy tutaj. Tu są nasi przyjaciele, koledzy, całe nasze życie. A teraz to wszystko odeszło.

— Lądujemy! — krzyknął Clon. Nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o przepełniającej go nienawiści. — Atakujemy! Wciąż jeszcze możemy walczyć!

— Nie ma już po co walczyć — w głosie Tecy brzmiało ogromne znużenie. Przecież Kerk już powiedział — wszystko odeszło.

Detektor wykrył odgłosy strzelaniny. Natychmiast skierowali się w tamtą stronę, ale był to jedynie automat samoczynnie ładowany i uruchamiany. Wkrótce skończy mu się amunicja i zamilknie, podobnie jak reszta miasta.

Światełko odbiornika migotało już od dłuższego czasu, zanim ktokolwiek to zauważył. Ktoś nadawał na częstotliwości używanej przez Rhesa, a nie na zwykłej częstotliwości miasta. Kerk wolno wyciągnął rękę w stronę aparatu i przełączy} na odbiór.

— Mówi Naxa, jak mnie słyszycie? „Waleczny” — odbiór.

— Tu Kerk. Jesteśmy nad miastem. Przybyliśmy… za późno. Możesz powiedzieć co tu się stało?

— Za późno?! O wiele za późno! — żachnął się Naxa. — Nie chcieli nas słuchać. Mówiliśmy, że możemy ich stąd zabrać, że mamy dokąd; ale byli głusi na jakąkolwiek perswazję. Jakby po prostu chcieli umrzeć w mieście. W końcu obwód został przełamany. Ci, co przeżyli, schowali się w jednym budynku. To, co potem nastąpiło, było straszne. Wyglądało to, jakby ruszyło na nich wszystko, co żyje na tej planecie. Nie mogliśmy patrzeć na to bezczynnie. Zgłosili się wszyscy. Wybraliśmy najlepszych i wszystkie samochody pancerne, jakie były w kopalni. Dotarliśmy tutaj. Zabraliśmy dzieci — na to się zgodzili i część rannych kobiet. Po prostu tych, które były nieprzytomne. Reszta została. Zaraz potem nastąpił koniec. Nie pytaj mnie, jak to wyglądało. Kiedy już było po wszystkim, w parę chwil wszystko się uspokoiło. Tak, jak to teraz widzicie. Cała planeta się uspokoiła. Kiedy tylko byliśmy w stanie, ja i jeszcze paru naszych, przyjechaliśmy zobaczyć to, co zostało. Koszmar. Musieliśmy dosłownie wspinać się po górze ciał wszelkich możliwych stworzeń. Odnaleźliśmy właściwe miejsce. Wszyscy, którzy tam postali, byli martwi. Umarli walcząc. Jedyne, co mogliśmy zabrać, to parę nagrań, które zostawił Brucco.

— A więc ocalały — stwierdził Kerk. — Powiedz, gdzie są ci, których uratowaliście? Zaraz tam polecimy.

Naxa podał właściwe współrzędne. — Co teraz zamierzacie zrobić?

— Jeszcze się z tobą skontaktujemy. Odbiór i koniec.

— Ale co mamy zamiar teraz robić? — spytał Teca. — Tu nie mamy już, czego szukać.

— Na Felicity także. Dopóki Temuchin tam rządzi, nie otworzymy kopalni — odparł Kerk.

— Wracajmy. Zabijemy Temuchina. — Teca pałał żądzą odwetu, mordu. Obwody jego autokabiny mruczały groźnie. — Nie możemy tego zrobić — odrzekł Kerk cierpliwie, bo wiedział jakie katusze przeżywa Teca. — Rozważymy to później. Najpierw musimy zobaczyć ocalonych.

— Straciliśmy wszystko — Meta wypowiedziała głośno to, o czym wszyscy myśleli. Zapanowała cisza.

Загрузка...