Rozdział XXI

Do pomieszczenia wbiegło czterech strażników, na wpół wlokąc Jasona. Rzucili go na posadzkę. Przetoczył się parę kroków, po czym dźwignął na kolana.

— Wszyscy precz — rozkazał Temuchin swoim ludziom. Kopniakiem w głowę rzucił Jasona z powrotem na ziemię. Kiedy Jason usiadł, połowę jego twarzy stanowił jeden, wielki siniec.

— Przypuszczam, że jest jakiś powód tego wszystkiego? — powiedział cicho Temuchin. Z furią zacisnął swe ogromne pięści, ale nic nie mówił. Wielkimi krokami przemierzał ozdobną komnatę, ostrogami znacząc głębokie rysy w marmurze posadzki.

Zatrzymał się na chwilę w przeciwległym końcu, patrząc przez wysokie okno na miasto w dole. Nagle szarpnął za haftowaną draperię, zdzierając ją jednym ruchem. Żelazny karnisz również spadł, ale złapał go, nim dotknął posadzki i cisnął przez okno. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

— Przegrałem! — ryknął jak zwierzę wyjące z bólu.

— Wygrałeś — odrzekł Jason. — Czemu to robisz?

— Nie musimy już dłużej udawać — Temuchin odwrócił się do niego. Poprzedni wybuch gniewu zastąpił teraz kamienny spokój. — Wiedziałeś, że tak się stanie.

— Wiedziałem, że zwyciężysz. I tak się stało.. Wojska poddały się tobie, ludzie uciekli. Twoi wojownicy podbili kontynent, twoi dowódcy rządzą w każdym mieście. Ty zaś stąd, z Eolasair, władasz całym światem.

— Nie igraj ze mną, demonie. Wiedziałem, że tak się stanie, ale nie sądziłem, że to nastąpi tak szybko. Powinieneś był dać mi więcej czasu.

— Dlaczego? — zapytał Jason, dźwigając się na nogi. Teraz, gdy Temuchin poznał prawdę, nie było sensu jej ukrywać. — Sam powiedziałeś, że zgadzając się — przegrasz.

— Istotnie. Tak powiedziałem. — Temuchin wyprostował się i spojrzał przez okno niewidzącym wzrokiem. Nie wiedziałem, ile stracę. Byłem głupcem. Sądziłem, że stawką jest jedynie moje życie. Nie zdawałem sobie sprawy, że moi ludzie, nasze życie, również umrze. — Odwrócił się do Jasona. — Zwróć im to. Zabierz mnie, ale pozwól im wrócić.

— Nie mogę.

— Ty nie chcesz! — krzyknął Temuchin.

Dopadł do Jasona, chwycił go za gardło i trząsł nim jak pustym bukłakiem.

— Zmień to! Rozkazuję ci! — Lekko rozluźnił chwyt, tak by Jason mógł złapać oddech i odpowiedzieć.

— Nie mogę. Zresztą nie zrobiłbym tego, nawet gdybym mógł. Zwyciężając, przegrałeś, a właśnie tego chciałem. Życie, które znałeś, skończyło się i nie mam ochoty, żeby w jakikolwiek sposób wróciło.

— Wiedziałeś to wszystko — Temuchin powiedział prawie łagodnie, rozluźniając chwyt. — Takie było moje przeznaczenie i ty je znałeś. Pozwoliłeś, by się wypełniło. Dlaczego?

— Z wielu powodów.

— Podaj choć jeden.

— Rodzaj ludzki doskonale może się obyć bez takiego życia, jakie ty prowadziłeś. Dość już było krwi i zabijania w naszej historii. Przeżyj swój czas Temuchinie i odejdź w pokoju. Jesteś ostatnim w swoim rodzaju i dla całej galaktyki będzie lepiej, gdy ciebie już nie będzie.

— Czy to jest jedyny powód?

— Są jeszcze inne. Chcę, aby ludzie spoza twego świata otworzyli na stepach kopalnie. Teraz mogą już to uczynić.

— Zwyciężając, przegrałem. Muszą być jakieś słowa, którymi można coś takiego opisać.

— Owszem. Nazywają to „Pyrrusowym zwycięstwem”. Chciałbym powiedzieć, że jest mi przykro, ale nie jest. Jesteś tygrysem w klatce, Temuchinie. Podziwiam twoje mięśnie i twoje męstwo. Wiem, że kiedyś byłeś Królem dżungli, ale cieszę się, że teraz jesteś w pułapce.

Nie patrząc na drzwi, Jason postąpił krok w ich kierunku.

— Stąd nie ma ucieczki, demonie — powiedział Temuchin.

— Dlaczego? Nie mogę ci już zaszkodzić ani… pomóc.

— Ani ja nie mogę cię zabić. Demona, który już Jest martwy, nie można zabić. Ale mogę dręczyć ludzkie ciało, w które się przyoblekłeś. Tak też uczynię. Twoja męczarnia będzie trwała tak długo, jak długo będę żył. To tylko mała zemsta za wszystko, co straciłem, ale nic więcej nie mogę zrobić. Czeka nas sporo rozrywki, demonie…

Jason nie słyszał już reszty. Głową naprzód wypadł przez drzwi, pędząc co sił w nogach. Dwaj strażnicy, stojący w końcu korytarza, słysząc tupot odwrócili się i wymierzyli w niego swoje włócznie. Nie zwolnił ani nie próbował ich ominąć, lecz rzucił się, nogami naprzód. Wszyscy trzej upadli na ziemię. Przez jedną chwilę Jason czuł, że któryś trzyma go za ramię, ale uderzył kantem dłoni, łamiąc nadgarstek przeciwnika. Był wolny. Zerwał się na nogi i rzucił schodami w dół. Skacząc po dziesięć stopni, za każdym razem ryzykował upadkiem.

Wreszcie znalazł się na parterze. Przez niestrzeżone drzwi wypadł na dziedziniec.

— Łapać go! — ryczał z góry Temuchin. — Chcę go mieć żywcem.

Jason rzucił się w stronę najbliższej bramy. Skręcił gwałtownie, widząc ukazujących się w niej strażników. Zbrojni byli wszędzie. Przy każdym wyjściu. Podbiegł do muru. Był wysoki, zwieńczony rzędem pozłacanych włóczni, ale musiał go przebyć. Usłyszał za sobą głośne kroki.

Skoczył. Palce zacisnęły się na krawędzi muru. Dobrze! Podciągnął się, by przerzucić nogi, prześlizgnąć się między włóczniami, zeskoczyć po drugiej stronie i zniknąć w mieście.

Czyjeś ręce zacisnęły się wokół jego kostek, ściągając w dół. Kopnął z całej siły. Poczuł, że butem miażdży czyjąś twarz, ale nie mógł się uwolnić. Ktoś złapał go za wierzgającą nogę i jeszcze ktoś, aż w końcu ściągnęli go na dziedziniec.

— Przyprowadźcie go do mnie — rozległ się nad tłumem glos Temuchina. — Jest mój.

Загрузка...