Rozdział IX

Kiedy dotarli do obozu Temuchina, słońce było już nisko nad horyzontem. Pomiędzy ustawionymi w równych rzędach namiotami widać było grupki żołnierzy.

Nagle ujrzeli szerokie przejście. Na jego końcu stał ogromny, czarny camach. Prowadził do niego szpaler zbrojnych wojowników. Jason nie potrzebował żadnych wyjaśnień, by stwierdzić, czyja to siedziba. Zsunął się z moropa, wziął lutnię pod pachę i ruszył dumnym krokiem.

Ahankk wszedł pierwszy, by zapowiedzieć ich przybycie. Gdy tylko odwrócił się, Jason wsunął ukradkiem do ust dentinofon i językiem wcisnął go we właściwe miejsce ~ nad górnym trzonowym zębem. Pasował idealnie. Zasilanie uruchomiła ślina.

— Uwaga, sprawdzam. Jak mnie słyszycie? — szepnął pod nosem.

Superminiaturowe urządzenie miało automatyczną regulację wzmocnienia i mogło nadawać wszystko — od szeptu do krzyku.

— Głośno i wyraźnie — zabrzmiał mu w uchu głos Mety, niesłyszalny dla nikogo poza nim. Odbiornik przetwarzał sygnał radiowy na drgania mechaniczne, które poprzez zęby przenosiły się do kości czaszki, a następnie do ucha.

Przechodź dalej — Ahankk szarpnął go za ramię. Jason zignorował go i sam podszedł do mężczyzny, siedzącego w fotelu z wysokim oparciem. Temuchin rozmawiał właśnie z dwoma oficerami i nie patrzył w jego stronę. Jason nie mógł opanować zdumienia, gdy zobaczył z czego zrobiono tron. Było to siedzenie od traktora, ustawione na pozbawionych zamków strzelbach, z których skonstruowane było też oparcie. Karabiny związano sznurem ze ścięgien zwierzęcych, a na nich nanizane były zmumifikowane kciuki. Z niektórych pozostały już tylko kostki, z innych zwisały poczerniałe resztki mięsa. Temuchin — to znaczy Zabójca Najeźdźców.

Jason podszedł bliżej. Wódz odwrócił głowę, mierząc go obojętnym, zimnym wzrokiem. Jason ukłonił się. Chciał w ten sposób raczej uniknąć wzroku, niż okazać uległość. Czy go rozpozna? Nagle wkładki w nosie i opadające wąsy wydały mu się marnym przebraniem. Mógł to zrobić lepiej. Temuchin już go kiedyś widział i to z bliska. Rozpozna go na pewno. Jason powoli się wyprostował. Wódz wciąż wpatrywał się w niego chłodnym, przeszywającym wzrokiem, ale nic nie powiedział.

Jason wiedział, że powinien milczeć i pozwolić, by Temuchin przemówił pierwszy. Ale czy na pewno? Gdyby występował tu we własnym imieniu, to w tym momencie spróbowałby zbić z tropu przeciwnika i szybko wykorzystać przewagę. Wytrzymać jego spojrzenie i zmusić do uległości. Ale na pewno nie tego oczekiwano od wędrownego grajka. Minstrel musi z pewnością czuć się niepewnie, bez względu na wszystko.

— Czym zasłużyłem sobie na ten honor, że raczyłeś posłać po mnie, Wielki Temuchinie? — Jason ponownie się ukłonił. — Chcesz posłuchać mych pieśni?

— Nie — zimno odparł Temuchin.

Jason uniósł brwi: pozwolił sobie na okazanie lekkiego zdziwienia.

— Żadnych pieśni? Czegóż więc wódz ludów może chcieć od biednego wędrowca?

Temuchin obrzucił go lodowatym spojrzeniem. Jason zastanowił się, do jakiego stopnia jest ono prawdziwe, a na ile zręcznie wystudiowanym, teatralnym gestem.

— Chcę informacji — powiedział Temuchin.

W tym samym momencie ożył dentifon w ustach Jasona. Usłyszał głos Mety:

— Jason mamy kłopoty. Jacyś zbrojni chcą, byśmy wyszli z namiotu. Grozą, że w przeciwnym wypadku nas zabiją.

— Obowiązkiem mistrela jest opowiadać i uczyć. Co chciałbyś wiedzieć? — Jednocześnie szepnął: — Żadnych pistoletów! Walczcie z nimi, ja sprowadzę pomoc.

— Co to było? — Temuchin pochylił się groźnie. — Co tam szepczesz?

— Nic, nic. To tylko… — Nagle z przerażeniem uświadomił sobie, że w języku „pomiędzy nie może powiedzieć: „tik nerwowy”. — To taki… zwyczaj grajków. Powtarzam po cichu słowa pieśni, żeby nie zapomnieć.

Temuchin cofnął się. Głęboka zmarszczka przecięła mu czoło, najwyraźniej nie był zachwycony tymi ćwiczeniami podczas audiencji. Jason zresztą również. Ale jak inaczej mógł pomóc Grifowi i Mecie?

— Wdzierają się do środka! — zabrzmiał krzyk dziewczyny.

— Opowiedz mi o plemieniu Pyrrusan — rozkazał wódz. Jason zaczął się pocić. Temuchin musiał mieć w plemieniu Szczurów swego szpiega lub sam Shamin udzielił mu informacji. Tymczasem krewni zabitego, wiedząc, że nie ma go w obozie, najprawdopodobniej usiłowali się zemścić.

— Pyrrusanie to po prostu takie plemię. Dlaczego pytasz?

— Coo? — Temuchin skoczył na równe nogi, chwytając za miecz. — Śmiesz mi zadawać pytania?

— Jason.

— Czekaj, nic — Jason poczuł, jak pod warstwą tłuszczu na twarzy zaczynają formować się kropelki potu. — źle się wyraziłem. Przeklęty język pomiędzy. Co pragnąłbyś usłyszeć? Powiem wszystko, co wiem.

— Jest ich coraz więcej. Mają tarcze i miecze. Zaatakowali Grifa! Wszyscy! — W glosie Mety zabrzmiała rozpacz.

— Nigdy nie słyszałem o tym plemieniu. Gdzie wypasają swoje stada?

— W górach… na północy, w dolinach, daleko, no wiesz…

— Grif leży. Nie dam rady im wszystkim! — znowu krzyk Mety.

— Co to znaczy? Co ukrywasz? Może jeszcze nie znasz praw Temuchina. Dla tych co ze mną — nagroda, dla tych, co przeciw — śmierć. A dla zdrajców — śmierć powolna.

— Powolna śmierć — powtórzył Jason, na próżno czekając na dalsze wiadomości.

Temuchin chwilę milczał.

— Nie jesteś zbyt rozmowny, grajku, i coś mi się w tobie nie podoba. Zaraz zobaczysz coś, co rozwiąże ci język. Klasnął w dłonie i jeden z oficerów wystąpił do przodu.

— Sprowadźcie Daei.

Jason ze zdumieniem patrzył na człowieka, którego wniesiono na noszach i posadzono przed nim. Mężczyzna miał wokół szyi zaciśniętą pętlę. Nawet nie próbował jej rozluźnić, gdyż w miejscu, gdzie powinny znajdować się palce, pozostawały jedynie świeże kikuty. Podobnie wyglądały jego stopy.

— Powolna śmierć — powiedział Temuchin, uważnie wpatrując się w Jasona. — Daei porzucił mnie w czasie bitwy z plemieniem Łasic. — Codziennie pozbawiam go fragmentu każdej z kończyn. Oto dzisiejsza część wyroku.

Wódz podniósł rękę. Żołnierze przytrzymali nieszczęśnika, chociaż i tak nie stawiał oporu. Cienkie rzemienie związane ciasno wokół kostek i nadgarstków wrzynały się głęboko w ciało. Jego ramię przyciśnięto do ziemi. Jeden z żołnierzy rąbnął w nie toporem. Dłoń odpadła, bluzgając krwią. Oprawcy metodycznie zajęli się drugą ręką, a następnie stopami.

— Jak widzisz, ma jeszcze dwa dni — rzekł Temuchin. — Jeśli będzie dość silny, by tego doczekać, trzeciego dnia może okażę mu łaskę. A może nie. Słyszałem o takim, który rok czekał na swój ostatni dzień.

— Bardzo interesujące — powiedział Jason. — Słyszałem o tym zwyczaju, ale jakoś wyleciało mi to z głowy. — Musiał coś zrobić i to szybko. Na zewnątrz słychać było tupot moropów i krzyki mężczyzn. — Słyszałeś? Ktoś gwizdał!

— Oszalałeś?!

Temuchin był wyraźnie rozgniewany. Machnął ręką ze złością i nieprzytomny człowiek został wyniesiony z namiotu, a odrąbane członki kopnięto w kąt.

— Tam ktoś gwizdał — powiedział Jason, idąc do wyjścia. — Muszę na chwilę wyjść. Zaraz wracam.

Wszyscy oficerowie, łącznie z Temuchinem, zaniemówili z wrażenia. Nikt dotąd nie potraktował wodza w ten sposób.

— Tylko chwileczkę.

— Stać! — ryknął Temuchin, ale Jason był już przy wyjściu. Strażnik zastąpił mu drogę jednocześnie dobywając miecza, ale Jason pchnął go silnie i wyszedł. Wojownicy na zewnątrz nie zwrócili na niego uwagi nieświadomi tego, co się działo w środku. Szybko, ale niby to przypadkiem, Jason skręcił w prawo i dopadł rogu camachu, zanim jego prześladowcy wyskoczyli na zewnątrz i ruszyli w pogoń. Jason skręcił za narożnik i pełną parą pognał wzdłuż bocznej ściany. W przeciwieństwie do mniejszych, okrągłych camachów, ten był prostokątny i Jason dał nura za następny róg, zanim wściekła harda zdążyła zobaczyć, gdzie zniknął. Zwolnił dopiero, gdy dobiegł znowu do ściany frontowej i zza ostatniego rogu wyszedł już wolnym krokiem. Pogoń popędziła w przeciwnym kierunku. Strażnicy, którzy stali przy wejściu zniknęli, a reszta patrzyła w drugą stronę. Jason spokojnie zbliżył się do wejścia i wszedł do środka. Temuchin, który wściekły chodził tam i z powrotem po namiocie, nagle zdał sobie sprawę z jego obecności.

— Świetnie — krzyknął. — Macie go? To ty?! — Odskoczył do tyłu, błyskawicznym ruchem wyciągając miecz.

— Jestem twym lojalnym sługą, Temuchinie — powiedział z naciskiem Jason, składając ręce na piersiach. Nie cofnął się. — Przyszedłem ci donieść, że wśród twych plemion wybuchł bunt.

Temuchin nie uderzył, ale i nie opuścił miecza.

— Mów szybko. Śmierć wisi nad tobą.

— Wiem, że zakazałeś swym poddanym prywatnych waśni rodowych, ale są tacy, którzy chcieliby zamordować moją kobietę, ponieważ zabiła mężczyznę, który ją zaatakował. Byłem z nią od czasu, kiedy to się stało — do dzisiaj. Prosiłem zaufanego człowieka, by miał na nią oko i doniósł mi, gdyby coś się stało. Usłyszałem jego gwizd, bo nie śmiał wejść do namiotu Temuchina. Właśnie przed chwilą z nim mówiłem. Mój camach zaatakowali zbrojni, którzy porwali służących. Sądziłem, że wszystkich, którzy idą za Temuchinem, obowiązuje jedno prawo. Czyżbym się mylił, Temuchinie?

Za plecami Jasona rozległ się głośny tupot, gdy pogoń wpadła do namiotu. Widząc Jasona i Temuchina, wciąż jeszcze trzymającego wzniesiony miecz, zatrzymali się, wpadając na siebie. Wódz mierzył Jasona wzrokiem. W końcu opuścił broń.

— Ahankk — ryknął i wojownik skoczył do przodu. — Weź dwa razy po dwie dłonie żołnierzy i pędź do plemienia Shanina z klanu Szczurów.

— Mogę mu wskazać drogę — przerwał Jason. Temuchin skoczył do niego, przysuwając swą twarz tak blisko, że Jason poczuł na policzkach jego oddech.

— Odezwij się jeszcze raz bez pozwolenia, a zginiesz.

Jason tylko kiwnął głową. Wiedział, że przeszarżował. Po chwili Temuchin odwrócił się do oficera.

— Jedź natychmiast do Shanina i przyprowadź tych, którzy porwali służących Pyrrusanina. Zabierz wszystkich, których tam znajdziesz, najlepiej żywych.

Ahankk zasalutował już w biegu — w hordzie Temuchina wyżej ceniono posłuszeństwo niż dobre maniery.

Temuchin wściekły chodził tam i z powrotem. Oficerowie i żołnierze ukradkiem wymknęli się z namiotu lub stanęli pod jego ścianami. Tylko Jason się nie poruszył — nawet wtedy,

gdy rozgniewany wódz stanął przed nim, wymachując pięścią.

— Dlaczego ci na to pozwalam! — powiedział z zimną furią. — Dlaczego?

— Czy mogę odpowiedzieć? — cicho zapytał Jason.

— Gadaj! — ryknął Temuchin, wisząc nad nim niczym spadający głaz.

— Opuściłem wielkiego Temuchina, gdyż tylko w ten sposób mogłem być pewien, że sprawiedliwości stanie się zadość. Pozwolił mo na to fakt, który ukryłem przed tobą.

Temuchin nic nie powiedział, chociaż oczy mu błyszczały gniewem.

— Rybałci nie mają plemienia, nie noszą totemu. Tak być powinno, bo przenoszą się z plemienia do plemienia i nie powinni należeć do żadnego z nich. Lecz muszę ci powiedzieć, że urodziłem się w plemieniu Pyrrusan. Kazali mi odejść i dlatego zostałem pieśniarzem.

Temuchin nie zniżyłby się do tak oczywistego w tej sytuacji pytania, więc Jason nie wystawiał jego ciekawości na próbę.

— Musiałem odejść, bo — ciężko mi to wyznać — w porównaniu z innymi byłem słaby… i tchórzliwy…

Temuchin zachwiał się lekko. Jego twarz nabiegła krwią. Pochylił się do przodu, otworzył usta i ryknął śmiechem..

Wciąż rechocząc podszedł do tronu i ciężko opadł na siedzenie. Nikt z obecnych nie wiedział, jak się zachować. Jason pozwolił sobie na leciutki uśmiech, ale nic nie powiedział. Temuchin skinął na służącego, który stał z bukłakiem achadh i opróżnił naczynie jednym haustem. Zachichotał, po chwili zamilkł. Znowu był chłodny i opanowany.

— Rozbawiłeś mnie — powiedział — nie mam zbyt wiele okazji do śmiechu. Jesteś bystry. Może nawet za bardzo. Pewnego dnia możesz z tego powodu umrzeć. No, opowiedz mi teraz o tych twoich Pyrrusanach.

— Żyjemy na północy, w górskich dolinach i rzadko schodzimy na równiny. — Jason pracował nad tą historyjką od chwili, gdy po raz pierwszy przyłączył się do koczowników. Teraz przyszła pora ją wypróbować. — Mamy własne prawa i wierzymy w swoją siłę. Sami rzadko opuszczamy nasze doliny, ale też zabijamy każdego, kto wkroczy na nasze tereny. Jesteśmy Pyrrusanami z klanu Orła. Nasz totem jest znakiem naszej mocy, więc nawet kobieta potrafi gołymi.rękami zabić wojownika z równin. Dowiedzieliśmy się, że Temuchin wprowadza prawo na równiny. Ja zostałem wysłany, by sprawdzić, czy to prawda. Jeśli tak, Pyrrusanie przyłączą się do Temuchina…

Nagle obaj mężczyźni unieśli głowy, choć uczynili to z różnych powodów. Temuchin — ponieważ zaczął nasłuchiwać krzyków przybyłej grupy jeźdźców, Jason — bo w czaszce zabrzmiał mu wyraźny, choć cichy głos: „Jason!”. Nie mógł poznać, czy należał do Mety, czy Grifa.

Ahankk i jego wojownicy weszli do środka na wpół niosąc, na wpół wpychając więźniów. W dwóch jeńcach, z których jeden broczył krwią Jason rozpoznał nomadów z plemienia Shanina. Metę i Grifa pobitych i zakrwawionych wniesiono do środka i rzucono na ziemię. Nie ruszali się. Grif otworzył jedno, zdrowe oko, powiedział: „Jason” i znów stracił przytomność.

Jason rzucił się do przodu, ale zdołał się opanować.

Zacisnął tylko mocno pięści, aż paznokcie wbiły się głęboko w ciało.

— Opowiadaj — rozkazał Temuchin. Ahankk wystąpił do przodu.

— Uczyniliśmy jak kazałeś, wodzu. Szybko dotarliśmy do plemienia i jeden z wojowników zaprowadził nas do camachu. Weszliśmy i walczyliśmy. Nikt nie uciekł, ale musieliśmy zabijać, by ich pokonać. Tych dwóch złapaliśmy. Oddychają, więc chyba żyją.

Temuchin w zamyśleniu drapnął się po brodzie. Jason zaryzykował.

— Czy Temuchin pozwoli, że zadam mu pytanie?

Wódz rzucił mu długie, ciężkie spojrzenie, po czym skinął przyzwalająco.

— Jaka jest kara za bunt i prywatną zamstę w tym szczepie?

— Śmierć. Czyż może być inaczej?

— Pozwól więc, że odpowiem na pytanie, które wcześniej zadałeś. Chciałeś wiedzieć, jacy są Pyrrusanie. Ja jestem najsłabszy z nich. Pozwól mi zabić zdrowego jeńca. Uczynię to sztyletem, jedną tylko ręką i jednym ciosem — bez względu

na to jak będzie uzbrojony, nawet w miecz. Wygląda na dobrego wojownika.

— Dobrze — powiedział Temuchin, patrząc na wielkiego, barczystego mężczyznę, przerastającego Jasona o głowę. — Myślę, że to niezły pomysł.

— Przywiąż mi rękę — polecił Jason najbliższemu strażnikowi, zakładając lewą rękę do tyłu.

Ten człowiek i tak musiał umrzeć. Jego śmierć mogła się na coś przydać, będzie to jedyna dobra rzecz jakiej dokonał w swym życiu…Jason, czyżbyś był hipokrytą?” — szepnął mu głos wewnętrzny. W tym oskarżeniu było wiele prawdy. Zwykle nienawidził i starał się unikać śmierci i gwałtu, a teraz okazało się, że sam tego szuka. Gdy jednak spojrzał na Metę, nieprzytomną z bólu, jego nóż sam wyskoczył z pochwy. Pokaz niezwykłej sprawności z pewnością zainteresuje Temuchina, a temu ciemnemu, zadufanemu w sobie barbarzyńcy słusznie należy się śmierć. Albo… to on popełnia samobójstwo, jeśli sugestia nie podziała. Jeśli dadzą temu bydlakowi lancę albo maczugę, załatwi Jasona w parę chwil.

Nie zmienił wyrazu twarzy, gdy żołnierze rozwiązali jeńca i Ahankk wręczył mu swój własny, długi, obosieczny miecz oficerski. Poczciwy Ahankk — jak to dobrze czasami mieć wroga. Pamiętał jeszcze wykręcenie kciuka i brał teraz odwet. Jason klepnął się w bok szerokim ostrzem broni i pozwolił, by nóż zwisał pionowo w dół. To nie był zwykły nóż. Sam go wykuł i zahartował według pradawnej receptury zwanej „myśliwską”. Był szeroki jak jego dłoń, z jednej strony ostry na całej długości, z drugiej — prawie do połowy. Mógł nim ciąć od góry i z dołu lub pchnąć jak sztyletem. Broń ważyła ponad dwa kilogramy i była zrobiona z najlepszej stali narzędziowej.

Przeciwnik krzyknął i wznosząc miecz do ciosu, runął do przodu. Chciał zadać jeden jedyny cios — zamach wsparty całym ciężarem ciała. Żaden nóż nie mógłby tego wytrzymać.

Jason spokojnie stał i czekał.

Ruszył dopiero, gdy miecz zaczął opadać. Wysunął do przodu prawą stopę, mocno opierając się na nogach. Nóż świsnął w górę. Ramię wyprostowane w łokciu przyjęło cały impet uderzenia. Siła ciosu omal nie wytrąciła mu broni z ręki. Ale rozległ się również szczęk kruszonego metalu, gdy miękka stal zetknęła się z hartowanym ostrzem jego noża.

Miecz pękł na dwoje.

Na twarzy przeciwnika Jason widział przez chwilę wyraz szczerego zdumienia. Zadał cios. Ostrze przecięło skórzane ubranie wroga i wbiło się głęboko w brzuch. Jason zebrał siły i mocno szarpnął w górę. Nóż przeciął wnętrzności i zatrzymał się na żebrach. Jason cofnął się o krok. Ciało osunęło się na ziemię u jego stóp.

— Chcę obejrzeć ten nóż — odezwał się Temuchin.

— W naszej dolinie mamy bardzo dobre żelazo — powiedział Jason, schylając się, by wytrzeć nóż o ubranie zabitego. — Nadaje się na dobrą stal.

Podrzucił nóż w górę i łapiąc za koniec ostrza, poda! Temuchinowi. Ten oglądał go przez chwilę, po czym krzyknął na żołnierzy.

— Odsłonić szyję rannemu!

Drugi jeniec szarpał się przez chwilę, ale przestał zrozumiawszy, że jego los jest przesądzony.

Dwóch wojowników trzymało go, zaś trzeci szarpnął za włosy, odsłaniając jego szyję. Temuchin podszedł, podniósł nóż w górę i błyskawicznie spuścił go na kark ofiary.

Napięcie opadło. Żołnierz cofnął się, trzymając za włosy odciętą głowę. Bluzgające krwią ciało upadło na piach.

— Podoba mi się ten nóż — stwierdził Temuchin. — Zatrzymam go.

— Miałem zamiar ci go ofiarować — odpowiedział Jason, kłaniając się nisko, by ukryć złość. Powinien był to przewidzieć. Trudno, to był tylko nóż.

— Czy twoi współplemieńcy znają wiele starych tajemnic? — zapytał Temuchin, rzucając nóż słudze, by go oczyścił.

— Nie więcej i nie mniej niż inne szczepy.

— Żaden z nich nie potrafi zrobić takiej stali.

— To pradawny sekret, przekazywany z ojca na syna.

— Może są jeszcze inne sekrety — jego głos był zimny i twardy. Jak stal.

— Może.

— Istnieje pewien zapomniany sekret. Jedni nazywają go proszkiem z którego tryska ogień”, inni prochem strzelniczym. Czy wiesz coś o tym?

Czy wiesz coś o tym? Jason myślał intensywnie, próbując wyczytać coś z twarzy barbarzyńcy. Co wędrowny grajek może wiedzieć o takich sprawach? A jeśli to była pułapka, co powinien odpowiedzieć?

Загрузка...