5. Z gołymi rękami do piekła

Brion mknął w dół, prosto w otchłań nocy. Swobodnie spadając nie czuł w ogóle ruchu, mimo iż doskonale wiedział, że jego prędkość stale rośnie. Co więcej, wydawało mu się, że tkwi nieruchomo w miejscu, zupełnie sam, otoczony gwiazdami, z ciemną tarczą pogrążonej w nocy planety nad sobą. Sam glob otoczony był koroną światła powstałą z załamanych przez atmosferę promieni słonecznych. W miejscu gdzie zaczynało wschodzić słońce, była ona jaśniejsza. Mimo wyraźnego braku poczucia ruchu Brion wiedział, że spada w dół po starannie wyznaczonym łuku w ściśle określone miejsce na powierzchni. Poruszał się na spotkanie wschodu słońca. Zainstalowany w spoczywającym na jego plecach grawitatorze komputer odliczał sekundy pozostałe do momentu lądowania. Od czasu do czasu czuł lekkie szarpnięcia uprzęży, w chwilach kiedy szybkość jego spadania była zmniejszana za pomocą silników hamujących w celu dostosowywania jej do zaplanowanej.

Tylko lata treningu pozwoliły mu zachować spokój, powstrzymać napierający strach, który mógłby spowodować niewłaściwą reakcję jego ciała i wydzielenie adrenaliny, krążącej bezcelowo po jego naczyniach krwionośnych. Czas na działanie będzie po lądowaniu. Teraz była pora na rozmyślanie. Pogrążywszy się spokojnie w odprężającym stanie półświadomości, pozwolił swojemu ciału swobodnie spadać, nie zważając na łagodne szarpnięcia uprzęży, które przeszły niebawem w stały naciąg. Pierwsze cząsteczki gęstniejącej atmosfery zaczęły trzeć o jego kombinezon. Opadanie trwało.

Nagle, kiedy nad horyzontem zaczęło wznosić się słońce, w oczy zaświeciło mu jasne światło. Poruszył się i rozluźnił mięśnie. Zaraz będzie po wszystkim. Mimo iż na tej wysokości był już wschód słońca, w dole na powierzchni planety wciąż panowała noc. W pewnej chwili wszechobecna szarość pochłonęła światło słoneczne. Wleciał w grubą warstwę chmur. Gdy się z niej wydostał, znalazł się nad pogrążoną w półmroku równiną. Jak dotąd nic nie zakłócało opadania. Nigdzie w pobliżu nie było śladu rakiet ani samolotów. Ani na chwilę nie opuszczała go jednak myśl, że w jego wyposażeniu znajdują się łatwo wykrywalne metalowe elementy. Gdyby je tylko namierzono, ukazałby się na ekranach radarów jako świetlna plamka, a w jego kierunku wysłano by natychmiast rakiety. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie znajdzie się na ziemi i będzie mógł się pozbyć tego zdradzieckiego metalu. Wiercąc się w uprzęży, Brion spojrzał pomiędzy stopami w dół, na mknącą ku niemu trawiastą równinę. Wiedział, że spada za szybko, ale szybkość była jego jedyną obroną. Jeśli gdzieś tam znajdowały się radary, musiał być widoczny na ich ekranach, co oznaczało, że powinien spadać swobodnie jak najdłużej, czekając do ostatniej chwili z włączeniem stopu. Właśnie zbliżał się ten moment. Ziemia była już blisko, coraz bliżej… Teraz! Obrót przełącznika kontrolnego sprawił, że grawitator zahamował gwałtownie, wrzynając się uprzężą głęboko w jego uda. W dalszym ciągu spadał za szybko… musiał zwiększyć moc. Uprząż zaskrzypiała z naprężenia. Popuścić. A teraz… pełna moc! Uderzył stopami o ziemię z taką siłą, że upadł i przekoziołkował kilka razy w wysokiej trawie. Pozbawiony tchu, mógł potem jedynie leżeć spokojnie przez kilka długich sekund. Próbował poruszyć nogami i rękoma, ale odmówiły mu posłuszeństwa. Z wielkim trudem podźwignął się na kolana, po czym stanął w pionowej pozycji na miękkich jak z waty nogach. Następnie zrobił wszystko to, co nie mogło czekać. Z wyłączonymi silnikami i zluzowaną uprzężą grawitatora spadł ciężko na ziemię. Brion : rozpiął kombinezon i zdjął go z siebie, upewniając się, czy hełm oraz butla z tlenem były na swoim miejscu. Świetnie, wszystko było w najlepszym porządku. Teraz szybko, ale bez pośpiechu. Było wystarczająco jasno, aby mógł widzieć, co robi. Otwórz pojemnik przytwierdzony do dolnej części grawitatora i wyjmij z niego nóż i torbę, którą będziesz nosił ze sobą. Doskonale, masz już obie te rzeczy. Teraz pozbądź się reszty sprzętu. Zwiąż go uprzężą. Sprawdź, czy wszystko zostało należycie zabezpieczone. Znakomicie. Nie zapomniałeś niczego? Nie, wszystko jest w porządku.

Brion ustawił przełącznik mocy grawitatora na maksimum. Pakunek natychmiast wyrwał mu się z ręki, zwalając go z nóg I pomknął w górę. Szybko malał w oczach wznosząc się, a po chwili całkowicie zniknął z pola widzenia. Zaraz potem ujrzał błysk światła odbitego od przedniej szyby hełmu, kiedy trafiły w nią promienie wschodzącego słońca. Wkrótce i to zniknęło.

Brion odetchnął z ulgą. A więc dotarł na powierzchnię planety i był zdrów i cały. Lądowanie zakończyło się sukcesem, mógł więc wreszcie uwolnić swój umysł od myśli z nim związanych. Teraz nadeszła pora, aby przystąpić do właściwego zadania.

Schylając się, aby wyjąć nóż, Brion obrócił się wolno dookoła. Nie patrząc przytwierdził pochwę do pasa, gdyż cała jego uwaga skupiona była na wyłaniającym się z mroku krajobrazie. Ze wszystkich stron otaczała go wysoka trawa, która zaczynała szeleścić i kołysać się w podmuchach porannego wiatru, falując wokół niego. Nie opodal znajdował się skalisty pagórek, a na zachodnim horyzoncie leśny zagajnik, za którym ciągnęły się porośnięte drzewami góry. Ich wierzchołki skąpane były w ognistych promieniach wschodzącego słońca.

Nagłe uwagę jego zwrócił niespodziewany ruch. Brion przykucnął powoli, z głową wystającą ponad trawą. Dostrzegł nadchodzące od strony jeziora stado zwierząt. Szły w jego kierunku skubiąc po drodze trawę. Tkwił nieruchomo w miejscu niczym głaz, jedynie jego ręce osuwały się powoli w dół, kiedy zapinał przewieszoną przez ramię torbę.

Skrzekliwe głosy rozdarły nagle powietrze nad nim. Podniósł głowę i ujrzał chmarę ptaków zataczających kręgi w powietrzu niedaleko niego. Nie, to nie były ptaki, ale coś w rodzaju latających gadów. Zamiast piór miały rozciągniętą pomiędzy cienkimi kośćmi rozpostartych skrzydeł błonę. Ich czerwonopomarańczowa skóra połyskiwała w promieniach słonecznych, a rozdziawione paszcze błyszczały bielą ostrych jak igły zębów. Skrzecząc nieprzerwanie obniżały lot, aż w końcu sfrunęły na ziemię, niknąc z pola widzenia w morzu trawy.

Skubiące trawę zwierzęta były już niedaleko, dzięki czemu Brion mógł się im teraz przyjrzeć dokładniej. Miały jaszczurowaty wygląd. Ich bezwłosa, ciemnobrązowa skóra stanowiła doskonały kamuflaż na spalonej słońcem łące. Poruszały się ostrożnie na długich nogach, unosząc co chwilę łby i rozchylając chrapy, aby węszyć zapachy niesione przez powietrze. W pobliżu muszą być drapieżniki… Brion pomyślał, że to też są gady.

Stado wyraźnie wyczuło czyjąś obecność. Zwierzęta przestały skubać trawę i zamarły w bezruchu z szeroko rozwartymi chrapami. Zapewne zbliżało się jakieś inne zwierzę. Chociaż wywęszyły jego zapach, nie było go widać w gęstej trawie. Za chwilę na oczach Briona miał się rozegrać dramat życia i śmierci.

Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że był jednym z wielu widzów, kiedy nagle uprzytomnił sobie, że wszystkie zwierzęta patrzą w jego stronę. Czyżby go zauważyły? Kucnął niżej, aby zniknąć im z oczu, czując empatycznie emanujący od nich strumień emocji. Strach. Strach, który stłumił wszelkie inne ich odczucia. Jego zdolność empatii była uwrażliwiona głównie na ludzi, niemniej od czasu do czasu odbierał także impulsy silnych emocji wysyłanych przez zwierzęta. Czuł wyraźnie strach tych zwierząt… i coś jeszcze, coś silniejszego…

Brion skoczył na równe nogi i wyciągając nóż z pochwy obrócił się wokół własnej osi, w porę dostrzegając ciemny kształt pędzący w jego stronę. Piskliwy skrzek wdarł się do jego uszu. Coś twardego spadło mu na barki, kiedy nurkował w bok, obróciło go i obezwładniło jego ramię do tego stopnia, że omal nie wypuścił noża.

Spadło na niego całym ciężarem swego ciała. Wtedy zatopił nóż w jego gardzieli. Z dławionym skrzekiem opadło ciężko na ziemię, przygniatając go sobą. Zadrżało w konwulsji i zamarło w bezruchu. Ciepła ciecz spłynęła na ramię Briona. Nie wiedział, czy była to jego krew, czy krew zwierzęcia. Zaparłszy się stopami o ciało, Brion oswobodził się i rozejrzał nerwowo wokoło, aby zobaczyć, czy w pobliżu nie ma kompanów tego czegoś.

Było samo. Wyprostował się, dysząc z wysiłku. Jedyny dostrzegalny ruch pochodził od stada trawożerców, które oddalało się w pospiesznych podskokach. Spojrzawszy na swoje ręce zobaczył, że spływa po nich zielona ciecz — zatem nie była to jego krew!

Obok na ziemi leżała rozciągnięta nieruchomo martwa bestia. Prawie metrowej długości gęsto uzębiona paszcza była otwarta, jak w ziewnięciu, a nie widzące oczy wpatrywały się matowo. Martwy drapieżnik miał krótkie, zakończone szponami przednie łapy oraz duże i masywne łapy tylne, które umożliwiały mu szybki bieg podczas ataku. Pomarszczona skóra była cętkowana i miała brzydki, brązowy kolor z odcieniem purpury. Kolor tła, pomyślał Brion. Maszyna do zabijania. To na pewno jej obawiały się inne zwierzęta.

Poczuł się zmęczony. Opadł ciężko na martwe ciało i wytarł dłonie z krwi o jego skórę. Wypił łapczywie kilka łyków wody ze swej; drewnianej butelki, po czym zaczął głęboko oddychać, czekając, aż odzyska siły. Niezbyt obiecujący początek zwiadu. Omal nie został uśmiercony przez pierwsze napotkane zwierzę! Na szczęście omal. Nóż był ostry i dobrze wyważony, a refleks Briona błyskawiczny jak zawsze. Drugi raz nie da się już zaskoczyć.

Tak czy inaczej, był w końcu na powierzchni planety i w obecnej chwili względnie bezpieczny. Teraz była pora na następne posunięcie. Dotychczas troszczył się jedynie o przetrwanie. Najpierw musiał starać się uniknąć ataku rakietowego, potem lądowego sprzętu bojowego, co mu się ostatecznie udało. Udało mu się także odeprzeć atak drapieżnika. Tak więc pierwsza część zadania została wykonana. Następną czynnością, przed udaniem się w dalszą drogę było przekazanie wiadomości o bezpiecznym lądowaniu.

Miejsce, w którym się znajdował, nadawało się do tego celu tak samo jak każde inne na tej równinie — znajdowało się dostatecznie daleko od drzew i było dobrze widoczne z orbity. Część trawy była zdeptana przez zwierzęta, było tego jednak za mało do rozłożenia znaków sygnalizacyjnych. Na szczęście nie opodal znajdował się kamienisty pagórek, wolny od wysokiej trawy. Wszedł na niego i otworzywszy torbę, wyciągnął zwój kolorowych wstęg. Mimo, iż wiedział, że nic nie zobaczy, nie mógł się powstrzymać od spojrzenia na puste błękitne niebo. Lądownik krążył po orbicie niewidoczny dla niego, podczas gdy on mógł być obserwowany przez Leę dzięki elektronicznemu powiększeniu. Uśmiechnął się do siebie, machając szeroko rękoma nad głową. Był to gest zwycięstwa i to wprawiło go w lepszy nastrój. Następnie pochylił się i zaczął rozkładać wstęgi, aby uformować pierwszy znak. Był nim z, którego zadaniem było umożliwienie komputerowi ustalenie jego pozycji, w przypadku gdyby nie byt w tej chwili obserwowany. Potem rozłożył resztę przekazu. Kod, który wymyślił i zapamiętał, był prosty. I oznaczało, że wylądował bezpiecznie (jeśli Lea obserwowała jego spotkanie z drapieżnym gadem, mogła mieć wątpliwości co do jego finału). Stanął z boku na chwilę, aby umożliwić jego zarejestrowanie, po czym dołożył drugą wstęgę, zmieniając I na T, aby poinformować ją, że działa zgodnie z planem i że wkrótce przekaże kolejny meldunek. Musiał przydusić wstęgi kamieniami, aby leżały płasko, gdyż poranny wiatr wzmagał się, w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej i coraz bardziej ogrzewało ziemię. Z wierzchołka pagórka widać było wyraźnie całą okolicę. Skubiące trawę jaszczurki pasły się teraz spokojnie nad brzegiem jeziora. Droga, którą musiał przejść chcąc dotrzeć do najbliższego pobojowiska była prosta — wystarczyło iść na zachód wzdłuż brzegu jeziora. Prosty spacer, dzięki któremu będzie mógł zbadać okolicę i przyjrzeć się napotkanym zwierzętom. Była już najwyższa pora, aby ruszać w drogę. Zwinął wstęgi i schował je na powrót do torby, a potem, czując ciepło promieni słonecznych na plecach, ruszył na zachód.

W środku dnia zrobił postój na krótki odpoczynek i posiłek. Suszone przez wymrażanie racje żywnościowe miały dostarczać mu całej niezbędnej energii przez kilka dni, smakowały jednak jak sucha tektura. Skropił je wodą, a następnie potrząsnął butelką, aby zobaczyć, ile mu jej zostało. Wystarczy na resztę dnia, ale przed zmrokiem będzie musiał butelkę napełnić. Postanowił zrobić to później, kiedy dzień będzie się zbliżał do końca, a teraz oddalić się od jeziora i poszukać kryjówki na noc między skałami lub drzewami. Ten samotny drapieżnik sprawił, że poczuł respekt dla dzikich zwierząt zamieszkujących tę planetę. Schował opakowanie po racjach żywnościowych oraz butelkę z wodą do torby, wstał i przeciągnął się.

Dźwięk, który dobiegł nagle do jego uszu, był z początku tak słaby i odległy, że wziął go za brzęczenie owada. Szybko jednak przybierał na sile. Kiedy rozpoznał go, zanurkował w bok, kryjąc się w gęstej trawie. Był to odgłos silnika odrzutowego. Dławił się, jak gdyby miał awarię. Nadleciał od strony słońca — biała smuga skondensowanej pary z czarną kropką z przodu. Skręcał raz po raz, jakby pilot chciał czegoś uniknąć. Po raz kolejny zmienił kierunek, zakręcając w stronę Briona, po czym przeleciał niemal dokładnie nad jego głową z ogłuszającym rykiem silnika. Po chwili zniknął w błysku płomieni, które szybko pochłonął biały, rozprzestrzeniający się obłok Coś czarnego wychynęło jednak z dymu i spadło łukiem na ziemię w odległości ponad kilometra od Briona, wzbijając w powietrze obłok pyłu. Towarzyszył temu odgłos grzmotu pochodzącego z powietrznej eksplozji, który dotarł w końcu do jego uszu.

Brion podniósł się powoli na równe nogi i spojrzał w kierunku opadającego pyłu. To wszystko rozegrało się nieco za blisko, pomyślał. Był to przypadek, czy też pojawienie się tego samolotu miało coś z wspólnego z nim? Niemożliwe, chyba przypadek. Ale dlaczego w takim razie czuł zimny pot na plecach na myśl o obejrzeniu z bliska tego wraku? Instynkt samozachowawczy nakazywał mu trzymać się od niego z dala. Dla dobra zadania musiał jednak obejrzeć tamto miejsce. Mogło tam być ciało pilota lub jakaś inna wskazówka. Nie miał wyboru. Pył opadł i równina wyglądała znowu spokojnie jak przedtem. Zapamiętał jednak kierunek. Nie zwlekając dłużej, ruszył w tamtą stronę.

Krater, który ujrzał, wyglądał jak czarna plama w morzu trawy. Brion zbliżył się do niego powoli, pełznąc na brzuchu przez kilka ostatnich metrów. Kiedy zajrzał ostrożnie przez jego krawędź, dostrzegł w dole na dnie metalowe szczątki, z których wystawało skrzydło samolotu. Nigdzie na jego powierzchni nie zauważył żadnego oznaczenia — nawet z bliska, kiedy zsunął się w dół i podszedł do złomu. Powierzchnia wraku była jeszcze ciepła. Obszedł go ostrożnie. Dookoła rozrzucone były niewielkie metalowe odłamki. Odwracał je kolejno nożem na drugą stronę. Jego cierpliwość została nagrodzona, gdyż w końcu znalazł tabliczkę znamionową, na której widniały wciąż czytelne jeszcze napisy! Niestety, mimo iż wszystkie litery były wyraźnie widoczne, składające się z nich wyrazy umieszczone między cyframi napisane były w zupełnie mu nieznanym języku. Jako ewentualna wskazówka tabliczka była dla niego w tym momencie zupełnie nieprzydatna, niemniej nie mógł jej zlekceważyć. Pomyślał o oderwaniu jej, ale szybko uprzytomnił sobie, że noszenie ze sobą metalu, bez względu na jego wielkość, byłoby nieroztropne. W końcu czubkiem noża skopiował widniejące na niej napisy na butelce od wody. W ten sposób mógł zabrać ze sobą przynajmniej jej treść. Oględziny te odciągnęły go od jeziora, toteż ruszając w dalszą drogę, zboczył nieco w jego kierunku. Blisko wody dostrzegł co najmniej trzy stada trawożernych zwierząt i skierował się w ich stronę. Nie miał już wody w butelce, a robiło się późno. Zamierzał napełnić ją w miejscu, w którym piły wodę zwierzęta.

Z równiny wyłonił się przed nim niewielki zagajnik. Musiał służyć za kryjówkę dla drapieżników, ponieważ stado, którego śladem szedł, wpadło nagle w panikę. Część zwierząt ruszyła na oślep w jego stronę. Stał nieruchomo, kiedy kolejne osobniki przemykały obok niego. Ich długie łapy umożliwiały im osiąganie imponującej szybkości. Po chwili były już za nim. Kolumnę zamykali najmłodsi i najwolniejsi członkowie stada, a jednym z ostatnich był masywny samiec z krętymi rogami. Potrząsał nimi złowrogo w kierunku Briona, ale ponieważ ten nie wykonał żadnego prowokacyjnego ruchu, pobiegł dalej. Kiedy w końcu wszystkie zwierzęta, z maruderami włącznie, minęły go, poszedł wygniecionymi przez nie ścieżkami w trawie, omijając smugi cuchnącego łajna. Poruszał się bardzo ostrożnie, z nożem w ręku, rozglądając się na wszystkie strony i nadsłuchując uważnie. Dostrzegłszy przed sobą ciemny kształt na wpół ukryty w trawie, stanął jak wryty. Było to martwe zwierzę roślinożerne. Miało schowany pod siebie łeb, którego rozwarty pysk wyrażał paniczny strach. Jego zabójcy nie było widać nigdzie w pobliżu. Brion szedł do przodu stawiając ostrożnie kroki, dopóki nie przekonał się, że nic nie czai się w trawie obok zwłok. Drapieżnik, który je zabił, musiał się dawno stąd oddalić. Brion obchodząc zwłoki cały czas trzymał nóż w ręku. Gardziel zwierzęcia była rozcięta… Bardzo równo. Trudno byłoby mu to zrobić swoim nożem lepiej.

Zamarł w bezruchu. To rozcięcie było zbyt równe. Z boku zwierzęcia znajdowała się jeszcze jedna rana. Właściwie nie rana, ale nacięcie. Brakowało jednej łapy. Była równo odcięta w stawie. Żadne zwierzę nie mogło tego zrobić zębami lub pazurami. To mogło być wykonane tylko przez takie stworzenie, które było wyposażone w bardzo ostry nóż. Brion spojrzał w kierunku pogrążonego w mroku zagajnika. Czy z tej kryjówki spoglądały na niego czyjeś oczy? Czyżby na tej planecie była jakaś inteligentna forma życia? Czy to możliwe, aby to były oczy ludzkie?

Загрузка...