13. Poznanie wroga

Lea wdrapała się na szczyt wzgórza, płonąc z ciekawości. Co to może być? Ravn bał się tego śmiertelnie, a Brion stoi tam sobie jak gdyby nigdy nic i woła ją. Podał jej rękę i pomógł wejść na szczyt.

— Spójrz — powiedział.

Ruiny, starożytne pozostałości budynków. Pokiwała głową.

— To jest to Święte Miejsce? Toż to rozpadające się ruiny. Przecież tu nie ma nic, czego można by się bać. — Dla ciebie. Dla tutejszych ludzi to miejsce jest z pewnością czymś ważnym. Owszem, to ruiny, ale nie zapominaj, że to pierwsze stałe obiekty, jakie widzimy na tej planecie. Myślę, że jest tam dostatecznie bezpiecznie, żeby się można było nieco rozejrzeć.

Z pewnością nie było w tych walących się ruinach nic, co mogłoby stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Te budynki musiały liczyć setki lat. Niektóre z nich musiały być ze stali. Teraz zostały po nich tylko czerwone ślady w ziemi. Większe budowle — dwie prostokątne konstrukcje wykonane były z zagęszczonego gruntu pokrytego z zewnątrz elementami ceramicznymi. Tam, gdzie ceramika była popękana, grunt był wypłukany, lecz mimo to sporo było go jeszcze w środku, dzięki czemu w wielu miejscach zachowały się fragmenty konstrukcji. Brion wspiął się na górę, aby przyjrzeć się bliżej jednej z ocalałych ścian i rozejrzeć się za czymś, co mogłoby mu powiedzieć o ich przeznaczeniu. Kopnął nogą skruszałą ziemię i wskazał na ciąg dziur w zewnętrznej ścianie.

— Czy nie uważasz, że nie będzie przesadą, jeśli powiem, że te budowle mogły zostać zniszczone równocześnie w wyniku wybuchów? To mogą być pozostałości po kraterach, a te wyrwy w ceramice po odłamkach. Lea skinęła głową.

— To bardziej niż prawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę to, co dzieje się na tej planecie. Co tu mogło być? To miejsce jest za małe na miasto, a jednocześnie te budowle są za duże.

— Tutejsze urządzenia rozsypały się w proch dawno temu, mam jednak przeczucie, że to była jakaś kopalnia. Tamte wzgórza są zbyt regularne, aby były czym innym niż kopalnianymi hałdami. Te budowle mogły być obiektami naziemnymi i biurowcami, a największe z nich magazynami. Wszystkie zostały zniszczone w wyniku bombardowania. A ludzie zabici…

— Nie. Nie wszyscy. Nie wydaje ci się, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że nasi tubylcy mogą być ich potomkami? Tych nielicznych, którzy ocaleli. W przeciwnym razie dlaczego mieliby nazywać zniszczoną kopalnię Świętym Miejscem?

— Bardzo możliwe, ale na razie nie możemy tego stwierdzać. Mogli odkryć te ruiny, nic o nich nie wiedząc i czcić je ze względu na ich ogrom. Myślę, że Ravn nam to wyjaśni.

— Wątpię. Ale uważam, że już pora wracać i zobaczyć, czy już doszedł do siebie.

— Tak, zobaczyliśmy już, co mieliśmy zobaczyć. Jeśli jest w dalszym ciągu nieprzytomny, to nie widzę potrzeby, aby mu mówić, że tu byliśmy. Nadal potrzebujemy jego pomocy.

Ravn był przytomny i wściekły. Odmówił ruszenia w dalszą drogę przed zmierzchem. Wiedział, gdzie byli. Wskazywała na to emanująca od niego nienawiść, nie był jednak w stanie nic na to poradzić. Siedział bez ruchu do zmierzchu, potem wstał bez słowa i ruszył w dół wzgórza, ku równinie. Pozostało im jedynie iść za nim. Minęło pół nocy, zanim obeszli Święte Miejsce i weszli z powrotem między drzewa. Resztę nocy poświęcili na sen i spali aż do świtu. Rano ruszyli w dalszą drogę.


Po jakimś czasie zatrzymali się nad jednym z potoków, które spływały do jeziora, aby napełnić manierki wodą. Brion zamarł nagle w bezruchu z naczyniem wypełnionym do połowy i uniósł wzrok. Lea dostrzegła to. Chciała coś powiedzieć, ale on dał jej gestem ręki do zrozumienia, żeby milczała.

— Chwileczkę. Nie oglądaj się i staraj się nie zwrócić na siebie uwagi. Nie jesteśmy już sami. Przed nami są jacyś ludzie. ,Za tamtymi drzewami, tuż nad trawiastym zboczem.

— Są przyjacielscy?

— Na tej planecie? Nie sądzę. Tylko jedno wyjaśnienie przychodzi mi na myśl, dlaczego ukrywają się na naszej trasie. Urządzili zasadzkę i czekają na nas.

— Co zrobimy?

— Nic. Po prostu poczekamy, aż się sami pokażą i zdradzą swoje plany. Jeśli mają złe zamiary, będzie nam znacznie łatwiej bronić się tutaj, na otwartej przestrzeni.

Odepchnął nagle Leę na bok, kiedy coś ciemnego wyleciało spomiędzy drzew i zatoczyło w powietrzu łuk. Była to długa dzida, która spadła na ziemię z głuchym odgłosem tuż przy nogach Ravna, który zaskrzeczał ze strachu.

— No, to wiele mówi o ich zamiarach — powiedziała Lea, pokazując na ludzi wybiegających spomiędzy drzew. — Wyglądają dokładnie tak samo jak współplemieńcy Ravna i wiemy już, do czego są zdolni. Wiem, że nie powinnam ci radzić, ale czy nie wydaje ci się, że powinieneś zrobić coś odstraszającego, zanim podejdą zbyt blisko?

Próbowała mówić spokojnie, ale nie udało się jej opanować drżenia głosu. Widok zbliżających się mężczyzn uzbrojonych w dzidy przeraził ją. Od momentu wylądowania na tej planecie cały czas towarzyszy im przemoc.

— Schowaj się za to drzewo, tam cię nie dosięgną zawołał do niej Brion, schylając się, aby wyjąć z tobołka pojemnik z granatami ogłuszającymi.

Napastnicy zbliżali się coraz bardziej, byli już na szczycie zbocza. Wymachiwali dzidami i wykrzykiwali obelgi. Brion uzbroił granat i czekał, aż podejdą bliżej. Nastała pełna napięcia chwila wyczekiwania, którą przerwał Ravn krzycząc na cały głos:

— Jestem Ravn! Przychodzę wam pomóc!

Skoczył do przodu, do płytkiego potoku, i krzycząc nieprzerwanie szedł w kierunku drugiego brzegu, chlapiąc wodą na wszystkie strony. Brion ruszył za nim, szybko się jednak wycofał. Było już za późno, aby go zatrzymać. Ravn wchodził na zbocze, wymachując rękoma i wołając:

— Jest ich dwoje w ukryciu, zabijcie ich, ja wam pomogę. Dotykali metalu, mają maszyny! Widziałem je. Muszą zostać zniszczeni!

Jego słowa sprawiły, że włócznicy podeszli bliżej, mówiąc coś podniesionymi głosami, które zlewały się z jego wołaniem. Widzieli jego naszyjnik i bransoletę. Wiedzieli, że jest Ravnem, że powinni go usłuchać.

Nagle na wzgórzu wybuchł pocisk, rozrzucając metalowe odłamki między drzewa. Ravn został uniesiony do góry i ciśnięty na bok. Kiedy odgłos eksplozji ucichł, nastała cisza, którą rozdarły jęki cofających się w popłochu pokaleczonych Łowców. Brion odruchowo padł na ziemię pociągając za sobą Leę i w tej samej chwili nastąpił drugi wybuch, który wyrzucił w górę połamane gałęzie i odłamki pni. Tym razem Brion usłyszał wyraźnie echo wystrzału dobiegające od strony znajdującej się za nimi równiny. Odwrócił się i zobaczył sunący w kierunku strumienia czołg. Długa lufa wycelowana w ich kierunku, zniknęła nagłe w obłoku dymu i ognia. Trzeci pocisk spadł jeszcze dalej między drzewami — w miejscu, gdzie zniknęli Łowcy.

Ostrzał ustał równie nagle jak się zaczął. Poryte zbocze było puste, z wyjątkiem ciała Ravna. Łowcy zdołali uciec.

Jeszcze przez chwilę pojazd wodził lufą tam i z powrotem, w końcu obrócił wieżyczkę i wycofał się. Kłęby pyłu wzbiły się w powietrze spod gąsienic, znacząc jego drogę.

— Nie ruszaj się, dopóki nie zniknie z pola widzenia — powiedział Brion. — Nie wiemy, jakie posiada czujniki. Nie wiemy, kto nim kieruje, ale ktokolwiek to jest, z całą pewnością nie lubi tubylców.

— Czy to mogą być ci sami ludzie, to znaczy potomkowie tych, którzy zniszczyli tamtą kopalnię?

— Wszystko możliwe… Zaczekaj, spójrz!

Wysoko nad nimi błysnęło słońce, odbite od srebrzystych skrzydeł nurkujących maszyn. Widoczne początkowo jako drobne punkciki, dwa samoloty błyskawicznie urosły przybierając kształt ostrza, które mknęło w dół z prędkością większą od prędkości dźwięku. Leciały jeden za drugim, prosto na samotny czołg. Kierowca czołgu musiał je również zauważyć. Pojazd obrócił się, ale było już za późno. Czarne kropki oddzieliły się od samolotów, które skręciły w górę ostrym łukiem. Wybuchy przesłoniły czołg, kiedy ryk silników odrzutowych wdzierał się do uszu. Było już cicho, kiedy opadający dym i pył odsłonił dymiące szczątki czołgu.

Brion objął ramieniem Leę i pomógł jej wstać, czując drżenie jej ciała.

— Wszystko w porządku, już po wszystkim. Nic się nam nie stało.

— To niemożliwe. Mam już dosyć tego miejsca! Nic tylko przemoc, śmierć i zabijanie… — jej głos załamał się. Brion nadal ją obejmował.

— Wiedzieliśmy, że tak będzie, zanim tu przybyliśmy — powiedział łagodnie. — Sami podjęliśmy tę decyzję. Jedyne, co teraz możemy zrobić, to dokończyć tę robotę. Zróbmy to, co musi być zrobione.

Odepchnęła jego ramię.

— Ty obłudniku! Nieczuły i obojętny… Masz tyle ludzkich uczuć, co kawałek drewna. Nie dotykaj mnie! Usłuchał jej, wiedząc, że nic więcej nie mógł w tej chwili zrobić. Sam umiał radzić sobie ze stresem. Jego planeta była nieprzyjazna i brutalna, w odróżnieniu od jej — przeludnionej i przecywilizowanej. Lea została przy tym zmuszona do zbyt długiego i szybkiego marszu. Teraz potrzebowała trochę czasu, żeby dojść do siebie. Byli bezpieczni pod osłoną drzew i najlepszą rzeczą, jaką mogli zrobić w tej chwili, było pozostanie w ukryciu, do czasu aż upewnią się całkowicie, że to nieoczekiwane śmiertelne starcie ostatecznie się zakończyło. Rozwiązał tobołek i odszukał butelkę wódki. Nalał alkohol do kubka i podał Lei. Wzięła go bez słowa, blada na twarzy, i wypiła parę łyków. Brion podszedł do skraju lasu i spojrzał na równinę. Była pusta i cicha, z wyjątkiem dymiących szczątków czołgu.

— Co zrobimy teraz? — zapytała zbliżywszy się do niego. — Sprowadzę lądownik i wsadzę cię bezpiecznie na jego pokład.

— Czy to mądre ściągać go tutaj?

— Nie. Ale nie mamy wielkiego wyboru. Nie mogę cię dłużej narażać na niebezpieczeństwo.

Lea wygrzebała niewielki, plastykowy grzebień z kieszeni i rozczesała splątane włosy.

— Trochę za późno, aby się wycofać. Nie podoba mi się tu, ale o ile sobie przypominam, sama się na to zgodziłam. Mimo twojego sprzeciwu. Sama nawarzyłam sobie tego piwa, więc muszę je teraz wypić.

— Wcale nie musisz.

— Ależ tak Wprawdzie z samczego punktu widzenia rosłych, silnych mężczyzn jestem gorszą płcią, niemniej nadal mam swoją dumę. Jeśli się weźmie pod uwagę ostatnią planetę, na której byliśmy, ta wygląda jak miejsce na piknik Czy nie czas ruszać w drogę?

Brion stwierdził, że jedyną rozsądną odpowiedzią będzie cisza. Wiedziała, co robi, co czuje i jakie jest ryzyko. Nagle uzmysłowił sobie, że jej zdecydowanie było takie samo jak jego. Albo nawet silniejsze.

— Chcę przyjrzeć się z bliska temu czołgowi — powiedział po jakimś czasie, kiedy opadł pył i przygasały płomienie.

Skinęła głową.

— Oczywiście. Mogą tam być jakieś zapisy, strzępy ubrań, znaki czy dokumenty identyfikacyjne lub inne rzeczy. Najwyższa pora, abyśmy zrobili coś konkretnego, a nie zajmowali się tylko tubylcami. Kiedy ruszamy?

Zaprzeczył ruchem głowy.

— Tym razem nie my. Jedno z nas pójdzie tam, a drugie zostanie tu i przekaże na statek raport Myślę, że najlepiej będzie, jeśli ty zostaniesz tutaj. Wezmę holokamerę i postaram się szybko uwinąć. Ustawię ją na automatyczną rejestrację, dzięki czemu będę mógł wykonać ze sto klatek w niecałe piętnaście sekund.

— Nie będę się spierała z tobą. Wiem, że potrafisz zrobić rekonesans szybciej i lepiej ode mnie. Zarzekasz czy pójdziesz od razu?

Brion spojrzał na niebo i skinął głową.

— Myślę, że teraz. Miejscowe plemię zostało dostatecznie przestraszone, abyśmy nie musieli obawiać się na razie żadnych działań z ich strony. Będę potrzebował trochę światła, dlatego nie mogę czekać do zmroku. Jak na razie nie widać żadnych innych czołgów. Niewiadomą są jednak samoloty. Chcę iść tam nie zwlekając i jak najszybciej wrócić. To nie powinno zająć mi wiele czasu.

W chwilę potem już go nie było. Biegi ile sił w nogach w kierunku wraku. Była najwyższa pora, aby przekazać wstępny raport. Lea wzięła nadajnik i opisała przeżycia całego dnia najdokładniej jak umiała, po czym wyłączyła go. Widziała, jak Brion upadł na ziemię obok czołgu i zamarł w bezruchu. Po chwili wstał i przeszedł na drugą stronę czołgu, niknąc jej z oczu.

Czekanie stawało się nieznośne. Mimo iż wiedziała, że miejscowe plemię dawno uciekło, wsłuchiwała się w każdy szelest i trzask dochodzący z głębi lasu, spodziewając się usłyszeć odgłos kroków. Sekundy mijały powoli.

I nagle pojawił się… biegł z powrotem! Nigdy w swoim życiu nie widziała piękniejszego widoku od tej biegnącej chyżo masywnej postaci. Słychać było ciche dudnienie jego kroków, kiedy przedzierał się przez gęstą trawę. Wbiegł między drzewa i podbiegł do niej. Ciężko oddychał i ociekał potem.

— Nie podejrzewałem tego… — sapnął opierając się o sąsiednie drzewo.

— Czego nie podejrzewałeś? Kto kierował tym czołgiem?

— Nikt. To najgorsze ze wszystkiego. Jest pusty… to znaczy nie ma w nim i nie było ludzkich istot! Ten czołg jest całkowicie zautomatyzowany. Był kierowany przez roboty, zaprogramowane na tropienie i zabijanie ludzi. Oto, kto prowadzi tę wojnę, przynajmniej po jednej stronie: zmechanizowana armia automatycznych morderców…

Загрузка...