8 Późną wiosną w lesie

Trzy dni upłynęły od zniknięcia Mackeliego, zanim Anaya pokazała Kith-Kananowi, gdzie ukryła jego miecz i sztylet. Nie było wątpliwości, że coś złego przydarzyło się chłopcu, musieli więc wyruszyć mu z pomocą. — Oto twój metal — rzekła elfka. — Weź go. Może być ci potrzebny.

Kith-Kanan odgarnął z prostego, smukłego miecza opadłe liście i wytarł go natłuszczoną szmatką. Następnie ostrze z lekkim brzęknięciem powróciło do pochwy. W czasie gdy książę pielęgnował swą broń, Anaya trzymała się od niego z daleka. Nienawidziła żelaznych ostrzy i gardziła nimi, jak gdyby były cuchnącymi truchłami martwych zwierząt.

— Mackeliego nie ma już od wielu dni, mam nadzieję, że będziemy w stanie odnaleźć jego trop — powiedział Kith-Kanan, z uwagą obserwując potężne drzewa.

— Tak długo, jak Mackeli żyje, zawsze będę w stanie go odnaleźć — oznajmiła Anaya. — Istnieje pomiędzy nami więź. Jest moim bratem.

Po tych słowach odwróciła się i weszła wnętrza drzewa. Kith-Kanan ruszył jej śladem. Co miała na myśli, mówiąc "brat"? Czy tych dwoje było rodzeństwem?

Od początku zastanawiaj się nad ich pokrewieństwem, ale nic zauważył żadnych rodzinnych podobieństw. Na ten temat Anaya miała do powiedzenia jeszcze mniej niż Mackeli.

Kith-Kanan podszedł do drzwi i zajrzał do środka. Kucając przed kawałkiem lśniącej miki, Anaya malowała swoją twarz. Oczyściła policzki — a przynajmniej starała się je oczyścić — wacikiem z wilgotnych, zielonych liści i teraz nakładała na nie kolejne warstwy farby z jagód i łupinek orzechów. Za pędzelek służyła jej młoda gałązka, której koniec Anaya żuła tak długo, aż stał się miękki i sprężysty. Elfka maczała go następnie w kolejnych naczyniach z farbą, ozdabiając twarz czerwonymi, brązowymi i żółtymi zawijasami.

— Co ty wyprawiasz? Czas ucieka — powiedział niecierpliwie Kith-Kanan.

Anaya namalowała na policzku trzy przecinające się czerwone linie. Jej ciemne, orzechowe oczy zdawały się zimne i nieprzejednane, kiedy odparła: — Wyjdź i poczekaj na mnie na zewnątrz.

Ten wydany niedbale rozkaz sprawił, że w Kith-Kananie ponownie wezbrała złość. Pomiatała nim, jakby był jej służącym, ale książę nie mógł uczynić nic innego, jak tylko zdusić w sobie gniew. Kiedy Anaya w końcu pojawiła się na polanie, oboje bez słowa ruszyli w gęsty mrok lasu. Patrząc, z jaką niezwykłą gracją Kagonesti porusza się po lesie, Kith-Kanan poczuł, że dotychczasowa złość na Anayę powoli go opuszcza. Elfka nie poruszała żadnego liścia czy gałązki, przemierzając las — jak mówił Mackeli — niczym smuga dymu.

Kiedy zatrzymali się w końcu na odpoczynek, Kith-Kanan przysiadł na zwalonym pniu drzewa, z trudem chwytając oddech. Spojrzał na Anayę, która gotowa do dalszej drogi stała, opierając nogę o leżące na ziemi drzewo. Jej oddech nie zdradzał nawet najmniejszych oznak zmęczenia. Była umięśniona., opaloną i pomalowaną Kagonesti — dziką, jak na obowiązujące w Silvanoście standardy — jednak obeznaną i mądrą, jeśli chodzi o życie w lesie. Choć ich światy były sobie tak odległe i wrogie, Kith-Kanan poczuł się nadzwyczaj bezpieczny. Wbrew temu, co myślał wcześniej, nie był aż tak samotny.

— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — spytała Anaya, marszcząc brew.

— Właśnie myślałem o tym, o ile lepiej byłoby dla nas o samych, gdybyśmy zamiast wrogami zostali przyjaciółmi — odpowiedział szczerze Kith-Kanan. Teraz Anaya spojrzała na niego ze zdziwieniem. Widząc to, młodzieniec roześmiał się i spytał:

— Dlaczego teraz ty patrzysz na mnie w ten sposób?

— Znam to słowo, ale nigdy wcześniej nie miałam przyjaciela — powiedziała Anaya.


Kith-Kanan nic mógł w to uwierzyć, jednak miejsce, przez które prowadziła go Anaya, było jeszcze gęstsze od drzew niż jakakolwiek część lasu, którą widział do tej pory. Drzewa nie były tu tak potężne jak te, które rosły w starym lesie, gdzie mieszkała Kagonesti, i zdawały się zbliżone rozmiarami do tych, które Kith-Kanan zwykł był oglądać przez całe swoje życie. Rosły jednak tak blisko siebie, te wkrótce książę nie był w stanie iść dalej.

Zauważywszy to, Anaya chwyciła gołymi rękami i stopami pień najbliższego dębu i niczym wiewiórka zaczęła piąć się w górę. Widząc lekkość, z jaką Kagonesti pokonywała kolejne partie drzewa, Kith-Kanan otworzył usta ze zdziwienia. Po chwili elfka zniknęła pośród gęstego listowia.

— Idziesz? — zawołała do niego z góry.

— Nie potrafię wspinać się tak jak ty! — zaprotestował młodzieniec.

— W takim razie zaczekaj. — Zobaczył fragment pomalowanej czerwoną farbą nogi, w momencie gdy Anaya przeskakiwała z gałęzi dębu na pobliski wiąz. Drzewa stały oddalone od siebie o przeszło sześć stóp, ale Anaya nawet przez chwilę nie zawahała się przed skokiem. Kilka sekund później była ż powrotem skacząc z gałęzi na gałąź niczym ptak. Spomiędzy dębowych liści spadły do stóp księcia długie, grube na dwa palce, splecione pnącza. Takie wyjście znacznie bardziej odpowiadało księciu Splunął w dłonie i zaczął się powoli wspinać. Oparł stopy o pień drzewa i już po chwili siedział na jednym z konarów, trzydzieści stóp nad ziemią.

— Jejku! — rzekł, szczerząc zęby w uśmiechu — Cóż za wspinaczka!

Najwyraźniej Anaya nie była pod wrażeniem. Bądź co bądź pokonała tę samą drogę, nie używając żadnych lin. Kith-Kanan wciągnął sznur i zwinął go ostrożnie wokół talii.

— Będzie szybciej, jeśli od tej chwili pozostaniemy na szczytach drzew — uznała Anaya.

— Skąd wiesz, że właśnie tędy szedł Mackeli? Elfka przygotowała się do kolejnego skoku.

— Wyczuwam jego zapach. Tędy. Przeskoczyła z powrotem na wiąz. Kith-Kanan poruszał się znacznie wolniej, ślizgając się na gałęziach, jednak Anaya cierpliwie czekała, aż młodzieniec zrówna się z nią. W końcu, chwyciwszy wiszącą nad głową gałąź i przeleciawszy pomiędzy drzewami, Kith-Kanan stanął u jej boku. Przez krótką chwilę zobaczył pod stopami rozmyty obraz ziemi, ale niemal natychmiast jego noga oplotła się wokół konarów wiązu. Czując to, Kith-Kanan wypuścił z dłoni gałąź dębu i wisząc do góry nogami, zaczął wspinać się na wiąz.

— To zajmie dość sporo czasu — przyznał, dysząc ze zmęczenia.

Przez większość dnia podróżowali po zawieszonych wysoko nad ziemią gałęziach drzew. Choć silne dłonie Kith-Kanana nawykłe były do miecza i cugli Arcuballisa, po kilku godzinach chwytania i kołysania się na pokrytych chropowatą korą gałęziach pojawiły się na nich liczne rany i zadrapania. Stopy księcia ześlizgiwały się tak często, że w końcu zrzucił sandały i podróżował boso, podobnie jak Anaya. Wkrótce jego nogi były równie obolałe co dłonie, ale książę przestał tracić równowagę.

Mimo powolnego tempa, jakie narzucił Kith-Kanan, pokonali wiele mil. Było już dobrze po południu, kiedy Anaya zarządziła odpoczynek. Kiedy usadowili się na najwyższych konarach potężnego grabu, elfka pokazała Kith-Kananowi, w jaki sposób odnaleźć przedziwne, żółte, podobne do pereł owoce drzewa. Ich delikatny, biały miąższ nie tylko zaspokajał głód, ale także gasił pragnienie.

— Czy myślisz, że z Mackelim wszystko w porządku? — spytał z niepokojem Kith-Kanan

Anaya skończyła jeść owoc i rzuciła ogryzek na ziemię.

— Żyje — odparła beznamiętnie.

Książę wyrzucił swój ogryzek i spytał:

— Jak możesz być tego pewna?

Elfka ześlizgnęła się ze swej gałęzi i usiadła okrakiem obok swego towarzysza. Chwyciła pokaleczoną dłoń Kith-Kanana i przycisnęła opuszki palców do swojej szyi.

— Czy czujesz bicie mojego serca? — spytała.

— Tak. — Jej serce biło mocno i powoli. Kagonesti odepchnęła jego dłoń.

— Oczywiście, że go nie czuję. Przecież już cię nie dotykam — odparł.

— Ale przecież widzisz mnie i słyszysz nawet wtedy, kiedy mnie nie dotykasz.

— To co innego. Anaya uniosła brwi

— Czyżby? Jeśli powiem ci, że z daleka wyczuwam bicie serca Mackeliego, uwierzysz mi

— Tak — odpowiedział Kith-Kanan — Widziałem już, jak wiele wyjątkowych talentów posiadasz.

— Nie! — Dłoń Anayi przecięła powietrze. — Nie jestem niczym ponad to, czym uczynił mnie las. Ty też możesz stać się laki jak ja.

Ponownie chwyciła go za rękę, przyciskając jego palce do tętnicy delikatnie pulsującej na jej smukłej szyi. Spoglądała teraz prosto w jego oczy.

— Pokaz mi rytm mojego serca — powiedziała. Kith-Kanan zaczął wybijać rytm uderzeniami wolnej ręki o udo.

— Dobrze — zachęcała Anaya. — Nie przerywaj. Nie odrywała od niego wzroku. To, co mówiła, było prawdą i Kith-Kanan poczuł zawiązującą się między nimi więź. Nie fizyczną, jak dotyk ręki, ale bardziej subtelną — podobną do tej, która łączyła go z Sithasem. Nawet nie dotykając brata, z daleka wyczuwał jego życiową siłę. Teraz, patrząc na Kagonesti, czuł powolny rytm jej serca, które biło, biło...

— Spójrz na swoje dłonie — rzekła Anaya. Lewa ręka Kith-Kanana wciąż wystukiwała o udo przedziwny rytm. Prawa natomiast spoczywała na gałęzi drzewa. Młodzieniec nie dotykał już szyi Kagonesti.

— Czy wciąż wyczuwasz puls? — spytała.

Książę pokiwał głową. Nawet wsłuchując się w rytm własnego serca, wyczuwał bicie serca Anayi — wolniejsze i bardziej równomierne. Zaskoczony Kith-Kanan spojrzał na swą dłoń.

— To niemożliwe! — wykrzyknął. Kiedy tylko wypowiedział te słowa, uczucie odpłynęło z jego palców.

Anaya potrząsnęła głową.

— Nie chcesz się uczyć — rzekła z odrazą. Wstała i jednym susem przeskoczyła z grabu na pobliski dąb.

— Czas ruszać. Niebawem zrobi się ciemno, a z twoimi umiejętnościami ciężko ci będzie podróżować po drzewach nocą.

Miała rację, tak więc Kith-Kanan nic protestował. Obserwował Anayę, jak przedziera się przez gęstą pajęczynę konarów, podczas gdy on sam powoli zaczynał rozumieć znaczenie jej słów. Co oznaczał takt, że potrafił wyczuć puls Kagonesti? W ciąż przecież odczuwał ból po rozstaniu z Hermathyą — przyczajoną w jego piersi, twardą, zimną grudę. Kiedy jednak zamknął oczy i przez chwilę pomyślał o wysokiej, płomiennowłosej elfce z oczami barwy najgłębszego błękitu, skrzywił się, bowiem nie wyczuł żadnej więzi, żadnego związku ze swą utraconą miłością. Nie mógł wiedzieć, czy była żywa czy martwa. Jego serce wypełnił nagły smutek, ale nie było czasu na użalanie się nad sobą. Otworzył oczy i pośpiesznie ruszył w górę, gdzie czekała na niego Anaya.

Kagonesti z uwagą przyglądała się potężnemu krukowi, który zasiadł na gałęzi tuż obok jej głowy. Kiedy tylko ptak zauważył Kith-Kanana, natychmiast odleciał. Elfka przygarbiła ramiona.

— Corvae już od czterech dni nie widziały Mackeliego — wyjaśniła. — Widziały jednak kogoś innego — ludzi.

— Ludzi? Tutaj, w dziczy?

Anaya pokiwała głową. Zeskoczyła na cienką niczym patyk gałązkę i w zadumie zmarszczyła brew.

— Nie wyczułam ich wcześniej, ponieważ metal, który niesiesz, cuchnie zbyt mocno. Corvae mówią, że dalej na zachodzie jest niewielka grupa ludzi. Wycinają drzewa, a towarzyszy im przedziwna, latająca bestia. Czegoś takiego Corvae nigdy dotąd nie widziały.

— Arcuballis! To mój gryf! Ci ludzie musieli go schwytać! — wykrzyknął Kith-Kanan. Nic miał pojęcia, jak mogło do tego dojść. Z tego, co wiedział, byli wiele mil od polany, na którą przybyli z Arcuballisem, tak więc obcym — zwłaszcza ludziom — byłoby bardzo trudno poradzić sobie z nie oswojonym gryfem. — Ilu jest tych ludzi? — dopytywał się książę.

Anaya obdarzyła go krytycznym spojrzeniem.

— Corvae nie potrafią liczyć — rzekła ze wzgardą.

Przed zmrokiem wyruszyli w dalszą drogę. Gdy ostatnie promienie zachodzącego słońca znikały za horyzontem, przez krótką chwilę w lesie zapanowała przedziwna jasność. Anaya odszukała wyjątkowo strzelisty klon i wdrapała się na jego czubek. Potężne drzewo górowało nad pozostałymi, a jego grube konary, niczym schody, pięły się wokół pnia. Tym razem Kith-Kanan nie miał problemów, by dotrzymać kroku zwinnej Kagonesti.

Anaya zatrzymała się na szczycie drzewa, obejmując dłonią jego sękaty czubek. Po krótkiej wspinaczce Kith-Kanan stanął u jej boku. Wierzchołek klonu delikatnie zakołysał się pod naporem jego wagi, ale widok był tak urzekający, że młodzieniec nie zwrócił najmniejszej uwagi na tę drobną niedogodność.

Daleko, jak okiem sięgnąć, nie było niczego poza zielonymi szczytami drzew. Zachodni horyzont zmieniał barwę z różowej na ognistą czerwień. Kith-Kanan był zauroczony. Choć często obserwował wspaniałe krajobrazy z grzbietu Arcuballisa, jego uznanie dla takich widoków było tym większe, że ostatnie kilka tygodni spędził w lasach, gdzie widok nieba był prawdziwą rzadkością.

Anaya nie wyglądała na urzeczoną. Zamiast tego zmrużyła swe migdałowe oczy i rzekła: — Są tam.

— Kto? — Intruzi. Nie widzisz dymu?

Kith-Kanan spojrzał we wskazywanym przez nią kierunku. Na północy majestatyczny szafir nieba szpeciła ledwie widoczna smuga szarości. Nawet patrząc na nią, Kith-Kanan nie był pewien, czy istotnie tam była. Kilkakrotnie zamrugał oczami.

— Palą drzewa — rzekła ponuro Anaya. — Dzikusy! Książę powstrzymał się od komentarza, ze dla większości cywilizowanych ras Krynnu to właśnie ona była dzikusem. Zamiast tego spytał:

— Którędy do Mackeliego?

— W kierunku dymu — odparła. — W końcu to przecież ludzie go zabrali! Dopilnuję, aby zapłacili za to własną krwią!

Choć Kith-Kanan wyraźnie zaskoczyła powaga jej tonu, nie miał wątpliwości, że Kagonesti naprawdę miała na myśli to, co mówiła.

Pozostali na szczytach drzew aż do chwili, gdy książę zaczął mieć trudności z odnalezieniem kolejnych gałęzi, a w końcu omal nie spadł z wysokości czterdziestu stóp. Było zbyt ciemno, by kontynuować nadrzewną podróż, oboje wrócili więc na ziemię. Następną milę podróżowali w kompletnej ciszy, w czasie której Anaya przemykała między czarnymi pniami niczym cień. Kith-Kanan wyczuwał rosnące wokół napięcie. Nigdy wcześniej nie walczył z ludźmi; kilku z nich spotkał wprawdzie w Silvanoście jednak wszyscy oni byli arystokratami. W dodatku nigdy nie brał udziału w prawdziwej walce, która mogła zakończyć się śmiercią. Zastanawiał się nawet, czy byłby w stanie przeszyć czyjeś ciało mieczem lub użyć go, aby kogoś zranić... Przypomniał sobie jednak, że ci ludzie więzili Mackeliego, a także — prawdopodobnie — jego gryfa.

Rysująca się pomiędzy dwoma potężnymi drzewami sylwetka Anayi zamarła w bezruchu. Jej wyciągnięta sztywno dłoń była sygnałem dla Kith-Kanana, aby i on pozostał w miejscu. Posłuszny rozkazowi Kagonesti, książę usłyszał wkrótce, co ją zatrzymało. Przez las przetaczał się metaliczny dźwięk fletu, któremu towarzyszyła woń palonego drewna i pieczonego mięsa. Młodzieniec spojrzał w stronę swej towarzyszki, jednak Anaya zniknęła. Czekał wiec. Cóż innego miał robić? Chwilę później zbeształ się w myślach. „Ty, książę z Królewskiego Rodu, oczekujesz wskazówek od dzikuski z plemienia Kagonesti! Jesteś wojownikiem — czyń swoją powinności".

Jednym susem rzucił się przez zarośla. Widząc majaczący w oddali blask ognia, Kith-Kanan obnażył miecz. Kolejne dwadzieścia kroków i wpadł na wyrąbaną w głębi prastarego lasu polanę. Na jej środku płonęło ogromne ognisko. Natychmiast zwrócił się ku niemu tuzin rumianych twarzy — nabrzmiałych, ludzkich twarzy, z niskimi czołami, pucołowatymi policzkami i szerokimi szczękami. Niektóre z nich pokryte były zarostem. Wszystkie wpatrywały się w niego z bezbrzeżnym zdumieniem.

Jeden z ludzi, którego twarz częściowo zasłaniał jasno — brązowy zarost, podniósł się z ziemi.

— Potworny duchu, nie czyń nam krzywdy! — rzekł. — Pokój niech będzie z tobą!

Kith-Kanan odprężył się. Ci ludzie nie byli okrutnymi zbójcami. Byli pospolitymi mężczyznami i — sądząc po ich ekwipunku — drwalami. Widząc to, książę opuścił miecz i wszedł głębiej na zalaną blaskiem polanę.

— To jeden z nich! — stwierdził kolejny człowiek. — Z Prastarego Ludu!

— Kim jesteście? — Kith-Kanan zażądał odpowiedzi.

— Jesteśmy drwalami z kompanii Essrica. Ja jestem Essric — przedstawił się brązowowłosy mężczyzna.

Kith-Kanan przyjrzał się polanie. Tylko w tym miejscu ścięto przeszło trzydzieści potężnych drzew. Dostrzegł także wyrąbaną w lesie ścieżkę. Największe z drzew leżały na ziemi pozbawione gałęzi i rozłupane na połówki i ćwiartki klinami i młotami. Mniejsze zostały odciągnięte na bok. Kith-Kanan zauważył także prymitywną zagrodę, w której stały potężnie zbudowane woły.

— To ziemia Silvanesti — rzekł. — Za czyją zgodą Wycinacie drzewa należące do Mówcy Gwiazd? Essric spojrzał na swych ludzi, którzy najwyraźniej jednak nie mieli mu nic do powiedzenia.

— Mój panie, sprowadzono nas w te strony na statku dowodzonym przez lorda Ragnariusa z Ergothu i pozostawiono na południowym wybrzeżu tej krainy. Życzeniem lorda Ragnariusa jest, abyśmy wycięli tyle drzew, ile tylko zdołają udźwignąć w drodze powrotnej nasze statki. Nie wiedzieliśmy, że te drzewa do kogokolwiek należą.

W tym samym momencie na oświetlonej blaskiem ognia polanie rozległo się upiorne wycie. Stłoczeni wokół ogniska ludzie jak jeden mąż zerwali się na równe nogi, chwytając topory i kije. Kith-Kanan uśmiechnął się pod nosem. To Anaya wlewała strach w serca ludzi.

Stojący na lewo od Essrica gładko ogolony mężczyzna, który do tej pory ściskał w dłoniach potężny topór, wydał z siebie wrzask przerażenia i cofając się, omal nie wpadł do ogniska Zamiast tego znalazł się w ramionach swych towarzyszy.

— Duchy lasu atakują! — wykrzyknął Kith-Kanan. Jego słowom zawtórował upiorny pisk dobiegający od strony czarnych drzew. Książę musiał powstrzymywać się od śmiechu, gdy dwunastu mężczyzn zostało przepędzonych sprzed ogniska gradem usmolonych kamieni. Kiedy jeden z pocisków uderzył jednego z mężczyzn w tył głowy, ten runął na ziemię niczym kłoda. Zdjęci trwogą pozostali drwale nie zatrzymali się nawet, by pomóc nieszczęśnikowi, lecz biegli na oślep, byle jak najdalej. Nie mając pochodni, które oświetliłyby ich drogę w ciemności, potykali się o pnie i połamane gałęzie.

W przeciągu kilku kolejnych minut na polanie nie został nikt oprócz Kith-Kanana i leżącego twarzą do ziemi drwala. Dopiero wówczas w blasku ognia pojawiła się sylwetka Anayi. Kith-Kanan powitał elfkę szerokim, serdecznym uśmiechem i uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Kagonesti przemknęła jednak obok niego, kierując się ku lezącemu nieruchomo mężczyźnie. W jej dłoni zalśnił krzemienny nóż.

Przewróciła nieprzytomnego drwala na plecy. Mężczyzna był dość młody, jego twarz zdobiły rude wąsy. W jego uchu lśnił gruby, złoty kolczyk. To, podobnie jak krój jego spodni, mówiło Kith-Kananowi, że mężczyzna był niegdyś żeglarzem.

Anaya oparła się kolanem o jego pierś i kiedy mężczyzna otworzył oczy, ujrzał klęczące nad nim dzikie, pomalowane stworzenie, w którego dłoni tkwił ząbkowany nóż. Stworzenie spoglądało na niego, wykrzywiając twarz w dzikim grymasie, pełnym zawiłych wzorów. Przerażony człowiek wybałuszył oczy i zbladł niczym płótno. Starał się unieść ramię i zrzucić z siebie Anayę, jednak Kith-Kanan przytrzymywał jego nadgarstek.

— Czy mam wyciąć ci oczy? — spytała lodowatym głosem Anaya. — Uczyniłabym z nich piękne ozdoby dla mojego domu.

— Nie! Nie! Oszczędź mnie! — bełkotał człowiek.

— W takim razie powiedz nam to, co chcemy wiedzieć — ostrzegł Kith-Kanan. — Był tu białowłosy, elfi chłopiec, prawda?

Tak, wspaniały panie!

— I gryf — latająca bestia z tułowiem orła i zadem lwa?

— Tak, tak!

— Co się z nimi stało?

— Zostali zabrani przez Voltorna — wyjęczał drwal.

— Kim jest Voltorno? — spytał Kith-Kanan.

— Żołnierzem Strasznym, okrutnym człowiekiem. Lord Ragnarius wysłał go z nami...

— Dlaczego teraz nie ma go tutaj? — syknęła Anaya, przyciskając postrzępione ostrze noża do szyi mężczyzny.

— Postanowił zabrać chłopca i bestię z powrotem na statek Lorda Ragnariusa.

Anaya i Kith-Kanan wymienili pełne niepokoju spojrzenia.

— Kiedy Voltorno opuścił obóz? naciskał Kith-Kanan.

— Tego ranka — wydyszał nieszczęśnik.

— Ilu ludzi jest w jego drużynie?

— Dziesięciu. Sześciu zbrojnych i czterech łuczników.

Kith-Kanan wstał, puszczając ręce mężczyzny.

— Wypuść go.

— Nie — sprzeciwiła się Anaya. — Musi umrzeć.

— To nie jest rozwiązanie! Jeśli go zabijesz, czym będziesz się różniła od ludzi, którzy uprowadzili Mackeliego? Nie możesz być laka sama jak ci, z którymi walczysz; i zachować przy tym honor. Musisz być lepsza!

— Lepsza? — syknęła Kagonesti, podnosząc wzrok na księcia. — Wszystko jest lepsze od mordujących drzewa szumowin!

— Nie on jest temu winny! — nalegał Kith-Kanan.

— Wykonywał rozkazy.

— Czyja dłoń trzymała topór? — przerwała Anaya. Wykorzystując toczącą się kłótnię, mężczyzna zrzucił z siebie Anayę i zerwał się na równe nogi. Wołając o pomoc, pobiegł w ślad za swymi kompanami.

— Pięknie! Pozwoliłeś mu uciec — warknęła Anaya Zamierzała rzucić się w pościg za zbiegłym człowiekiem, jednak słowa Kith-Kanana zatrzymały ją w miejscu.

— Zapomnij o tych ludziach! Mackeli jest ważniejszy. Musimy ich dogonić, zanim dotrą na wybrzeże. — Wyraźnie nadąsana Anaya nie rzekła ani słowa. — Posłuchaj mnie! Będziemy potrzebowali wszystkich twoich umiejętności. Wezwij Corvae, Czarnych Pełzaczy, wszystko, co tylko możesz. Każ im odnaleźć łudzi i spowolnić ich na tyle, żebyśmy mogli ich dogonić.

Anaya odepchnęła Kith-Kanana na bok i ruszyła przed siebie. Potężny ogień rozpalony przez ludzi dogasał i polana pogrążała się w ciemności. Od czasu do czasu dało się słyszeć dobiegające z prowizorycznej zagrody porykiwania wołów.

Anaya podeszła do leżących na ziemi ściętych drzew. Przyłożyła dłoń do pnia potężnego dębu.

Dlaczego to robią? — spytała żałośnie. — Dlaczego ścinają drzewa? Czyż nie słyszą, jak płótno, z którego Utkany jest las, rozrywa się za każdym razem, gdy upada koleinę drzewo? — Jej oczy zalśniły łzami. — Istnieją duchy lasu i istnieją duchy drzew. Oni zamordowali je swym metalem. — Jej udręczone spojrzenie spoczęło na Kith-Kananie.

Książę położył rękę na ramieniu Kagonesti. — Jest jeszcze wiele do zrobienia. Musimy iść. Anaya pochwyciła w płuca drżący oddech. Dotknąwszy drzewa po raz ostatni, pochyliła się, by pozbierać kamienne pociski.

Загрузка...