19 Sithas powraca

Rankiem ludzie zaczęli bez przekonania krzątać się wokół ogromnego namiotu ambasadora. Sithas słyszał ich schrypnięte od snu głosy, rozlegające się w otoczonym płóciennymi ścianami korytarzu, sąsiadującym z jego komnatą. Po chwili nasłuchiwania książę podniósł się z posłania i rękoma wygładził widoczne na szacie zmarszczki.

Ody wszedł do głównego pomieszczenia, powitał go sam Ulvissen. Seneszal zaproponował księciu śniadanie, jednak Sithas zabrał z misy tylko jabłko, wyraźnie ignorując pozostałe przysmaki. Zwyczajem ludzi było spożywanie potwornie ciężkich posiłków, co prawdopodobnie tłumaczyło ich krępą budowę ciała.

W nocy deszcz ustał, choć wiejący od południa wiatr wciąż rozdzierał zasnute szarymi chmurami niebo na postrzępione, puszyste kawałki Stojąc na wznoszącym się ponad wodami Thon-Thalasu wzgórzu, mieli wrażenie, że chmury przemykają na wysokości wzroku. Wraz z pędzącymi po niebie, porozrywanymi obłokami pojawiły się pierwsze przebłyski porannego słońca, które nieśmiało oświetliły okolicę.

— Dziwna pogoda — zauważył Ulvissen, w czasie gdy Sithas spoglądał na otaczający ich krajobraz.

— Rzadko mamy tu śnieg czy lód, jednak burze znad południowego oceanu są zimą częste — wyjaśnił książę.

Rzeka tętniła życiem i na spokojnych wodach Thon-Thalasu pojawiły się niewielkie statki, które wykorzystywały chwilowa ciszę. Ulvissen podniósł poły swej grubej, wełnianej peleryny, pytając Sithasa, czy w czasie burzy panujący na rzece ruch zamierał.

— Ależ nie. Rybacy i flisacy przyzwyczajeni są do złej pogody — Tylko najpotworniejsze wiatry mogą zmusić ich do zacumowania w doku.

Z chwilą pojawienia się Ulwena i Teralind zarówno eskorta Sithasa, jak i strażnicy ambasadora ustawili się w równym szeregu. W świetle dnia stary ambasador wyglądał znacznie gorzej. Jego skóra, z widocznymi pod nią błękitnymi żyłkami miała barwę ziemi, prawie niezauważalne. Jego ruchy były prawie niezauważalne — gdyby starzec od czasu do czasu nie zamrugał oczami, Sithas z łatwością pomyślałby, że ma do czynienia z nieboszczykiem

Grupa służących zaczęła składać namiot Podczas gdy powietrze wypełnił stukot drewnianych młotków i szelest opadającego płótna. Sithas skierował swe kroki ku barce. Nocą gigantyczny żółw schował swą głowę i łapy i wciąż pogrążony był we śnie. Widząc to, książę zastukał dłonią w kadłub.

— Mistrzu! — zawołał. — Jesteś tam? Chwilę później spoza nadburcia wychynęła głowa podstarzałego elfa.

— Oczywiście, że jestem. Wasza Wysokość! — Mężczyzna przeskoczył ponad relingiem ze zwinnością, która zadawała kłam jego wiekowi. Na jego ramieniu spoczywał długi pręt, którym elf nieznacznie zakręcił. Następnie podszedł do miejsca, gdzie łączące żółwia i barkę łańcuchy spoczywały owinięte wokół przymocowanych do dzioba olbrzymich, żelaznych haków. Włożywszy płaski koniec pręta pod żelazne spoiwa, elf zawołał donośnym głosem:

— Niech wszyscy się odsuną!

Słysząc to, strażnicy obu ras gwałtownie się ożywili. Sithas, który powracał, aby stanąć u boku Ulvissena, zatrzymał się i obrócił. Mistrz barki naparł całym ciałem na masywny pręt i z haka ześliznął się pierwszy łańcuch. Po raz kolejny mężczyzna nakazał się odsunąć, zrzucając z haka kolejny łańcuch. Elfi książę zauważył, że ludzie jak urzeczeni wpatrywali się w poczynania starego elfa. Miał tylko nadzieję, że mistrz barki wie, co robi.

Gigantyczne kajdany opadły brzękiem na skorupę żółwia. Nagły hałas najwyraźniej obudził śpiące stworzenie, jako że przednia część skorupy, która zmykała głowę stworzenia, otworzyła się leniwie. Chwilę później z ukrycia wyłonił się ogromny, zielony łeb.

Mistrz barki podniósł do ust swą trąbkę i wydobył z niej pojedynczy, przeszywający dźwięk. W odpowiedzi na wezwanie ukazały się łapy żółwia i stworzenie podniosło się z ziemi. Tylna część skorupy uderzyła w barkę i wprawiła ją w ruch.

— Uwaga! — śpiewnym głosem krzyknął mistrz barki.

Nabierając gwałtowniej prędkości, długa na pięćdziesiąt stóp barka ześliznęła się po błotnistym zboczu. Pędziła po wcześniej przygotowanym żłobieniu, które powstało, gdy ubiegłej nocy wciągano ją na zalane deszczem zbocze.

Teraz gromadząc przed sobą ulepiony z błota wał, pędziła prosto ku brzegom Thon-Thalasu. Stojący na niej stary elf wygrywał na swym rogu melodię, która przywodziła na myśli wezwanie dla szarżującej konnicy.

— Szaleństwo! — wykrzyknęła Teralind. — Przecież rozbiją się w drobny mak!

Sithas spojrzał przez ramię i zobaczył, że kobieta podeszła bliżej, zostawiając swego przykutego do krzesła męża u boku Ulvissena. Książę próbował, jak tylko mógł, złagodzić jej obawy.

— To normalna rzecz. Nie obawiaj się, pani, barka jest solidnej budowy. — W duchu modlił się jednak do Matheri, by jego słowa faktycznie okazały się prawdą.

Płaska rufa barki wpadła do wody, niosąc ze sobą potężną falę. Chwilę później cały prom ześliznął się z brzegu wprost do rzeki, pozostawiając dookoła kleiste zwały błota.

Stojący na wzgórzu żółw obrócił ociężale swe masywne cielsko. Widząc, że stworzenie zwraca ku nim ogromną głowę, ludzie, którzy składali namiot emisariusza, rozpierzchli się w popłochu. Chwilę później żółw z najwyższym spokojem odwrócił się po raz kolejny i leniwie przebierając nogami, ruszył w dół zbocza. Zdawało się, że stworzenie kompletnie nie dba o pochyłości i otaczające je śliskie błocko. Podczas gdy mistrz barki wygrywał na rogu kolejne rozkazy, żółw delikatnie wśliznął się do wody, pozwalając, by ponownie przykuto go łańcuchami do barki.

W ciągu kolejnej godziny oddział ambasadora był gotów do wejścia na pokład. Z chwilą gdy schodzili wybrukowaną marmurem ścieżką na brzeg rzeki, wiatr stał się spokojniejszy, aż w końcu ustał zupełnie. Kapitan elfich żołnierzy potrząsnął głową.

— Cisza ma się ku końcowi — zauważył z wyraźną rezygnacją.

— Kolejne deszcze? — spytał Ulvissen. — I kolejne wichury — odparł Sithas.


Emisariusz wraz ze swą świtą bezpiecznie dotarli na wyspę, gdzie czekały na nich potężne lektyki, a także dwa konne wozy. Unosząca się znad doków mgiełka przemoczyła doszczętnie czekających przy lektykach tragarzy. Nie przywiązując wagi do protokołu, ambasador został umieszczony w jednej lektyce, lady Teralind w drugiej, a Sithas zajął miejsce w trzeciej. Wozy przeznaczone były na liczne bagaże, tak więc wszyscy pozostali zmuszeni byli iść pieszo.

Sithas był zaskoczony, gdy dotarł w końcu do swych prywatnych komnat Okiennice były zamknięte, a w ciemnym, nieoświetlonym pokoju czekała na niego Hermathya.

— A więc wróciłeś do domu — rzekła poirytowana. — Czy było warto? — Jej ton był wyniosły i pobrzmiewała w nim złość. Choć nie miał ku temu żadnych powodów, poczuł, jak jego własne emocje opadają i fakt ten niebywale go zaskoczył.

— Musiałem to zrobić — odparł łagodnie. — Jak widzisz, wszystko zakończyło się szczęśliwie. Pokazaliśmy ludziom, z jak twardej gliny ulepione są elfy.

Hermathya zadrżała i wymijając księcia, podeszła ku zamkniętej okiennicy. Przez drewniane listwy sączyły się krople deszczu, tworząc na marmurowej posadzce lśniącą kałużę.

— A z czego ulepiono ciebie? — zażądała odpowiedzi, wybuchając nagłym gniewem.

— Co masz na mych? O co chodzi? Ryzykowałeś życic dla etykiety! Czy choć przez chwilę pomyślałaś o mnie? Co stałoby się ze mną, gdybyś zginął?

Sithas westchnął i usiadł na wykonanym ze splecionych drzewek klonu krześle.

— Czy to właśnie nie daje ci spokoju? To do ciebie niepodobne, Thyo. Przecież w końcu nie groziło nu żadne realne niebezpieczeństwo.

— Nie bądź taki cholernie logiczny! Nie masz pojęcia, o czym mówię! — Hermathya odwróciła swą twarz ku następcy tronu i wycedziła przez zaciśnięte zęby:

— Właśnie dobiegł końca mój pierwszy czas płodności. Minął, a my go przegapiliśmy!

Dopiero teraz Sithas zrozumiał. Nawet jeśli elfy mogły żyć w małżeństwie przez tysiąc lat, okresy płodności zdarzały się w życiu kobiet zaledwie trzy, cztery razy. Były one nieregularne i nawet kapłani Quenesti Pah nie był w stanie przewidzieć ich wcześniej niż dzień lub dwa przed rozpoczęciem.

— Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej? — spytał Sithas. Teraz już znacznie łagodniejszym tonem.

— Nie było cię. Spałeś sam.

— Czy jestem aż tak nieprzystępny?

Hermathya pracz chwilę muskała palcami haftowany kołnierz.

— Tak, jesteś

— Nie masz problemu z dostawaniem tego, czego chcesz, od innych — ciągnął książę. — Otrzymujesz prezenty i komplementy niczym dziecko, które zbiera na polu kwiaty. Dlaczego nie możesz porozmawiać ze mną? Jestem twoim mężem.

— Jesteś elfem, którego poślubiłam — poprawiła — nie elfem, którego kochałam.

Słysząc to, Sithas zerwał się na nogi.

— Dość już wysłuchałem. W przyszłości...

Hermathya podeszła do niego.

— Czy choć raz mnie wysłuchasz? Jeśli dalej będziesz upierał się aby ryzykować życie w niemądrych sprawach, musisz dać mi dziecko. Dopiero wówczas nasze małżeństwo nabierze jakiegokolwiek znaczenia. Następca potrzebuje następcy. Ty chcesz mieć syna; ja potrzebuję dziecka.

Rozzłoszczony jej błagalnym tonem książę skrzyżował ramiona. To, co czuł, kompletnie zamąciło mu w głowie. Dlaczego jej prośby tak bardzo go irytowały?

— Być może wolą bogów było, aby tak właśnie się stało — rzekł. — To nie jest dobry czas na zakładanie rodziny.

— Jak możesz tak mówić? — spytała.

— To prawda Matheri. Moje życie nie należy do mnie. Muszę żyć dla narodu. Ze wszystkimi tymi kłopotami na zachodzie być może będę zmuszony dla dobra Mówcy chwycić za broń.

Hermathya wybuchnęła gorzkim śmiechem.

— Ty wojownikiem? Masz na myśli nie tego bliźniaka. To Kith-Kanan jest wojownikiem. Ty jesteś kapłanem.

— Kith-Kanana tutaj nie ma — odparł chłodno Sithas.

— Na Astarina, żałuje że tak właśnie jest! On nie zostawiłby mnie ubiegłej nocy! — odparła szorstko.

— Dość! — Sithas podszedł do drzwi. Chwilę później zwrócił się do żony z przesadną uprzejmością: — Pani naprawdę bardzo mi przykro, że umknął stało się i rozpamiętywanie utraconych szans nie przyniesie nam spokoju. — Po tych słowach opuścił komnatę. Hermathya wybuchnęła gwałtownym płaczem.

Z twarzą stężałą niczym marmur książę zszedł po schodach. Dworzanie i służący dyskretnie schodzili mu z drogi. Jak nakazywał zwyczaj, wszyscy skłaniali przed nim głowy, nikt jednak nie odważył się przemówić.


W znajdującej się w Wieży Gwiazd hali posłuchań ustawiono dwa misternej roboty krzesła. Jedno z nich — niskie i pluszowe — przygotowano dla Dunbartha, ambasadora Thorbardinu. Drugie było wysokim, giętym meblem z pozłacanymi zdobieniami. Na nim to zasiadła Teralind. Jej mąż, tytularny ambasador Ergothu, siedział tuż obok na specjalnym krześle. Pretor Ulwen nie odzywał się ani słowem i wkrótce łatwo było zapomnieć o jego obecności.

Sithel zasiadał na swym tronie, podczas gdy na lewo od niego stał wyprostowany dumnie Sithas. Resztę hali wypełniali stojący na marmurowej posadzce dworzanie i służba. Ulvissen, który nigdy nie odstępował Teralind i ambasadora, stał tuż za oparciem złoconego krzesła, słuchając i niewiele mówiąc.

— Terytorium, o którym mowa — przemawiał Sithel — graniczy na południu z zakolem rzeki Kharolis, na zachodzie z miastem Xak Tsaroth, na wschodzie z Górami Khalkist i na północy z wielką równiną, na której bierze swój początek rzeka Vingaard. W czasach mego ojca region ten został podzielony na trzy części. Najbardziej wyginięta na północ nosiła nazwę Vingaardin, centralna zwana była Kagonesti, a południową nazwano Tsarothelm. Dunbarth machnął zdobioną pierścieniami dłonią.

— Wiedza waszej Wysokości na temat geografii jest znaczna — zauważył z wyuczoną kurtuazją — jednak jak i jest sens tegoż wykładu?

— Jak zamierzałem właśnie powiedzieć, w czasach mego ojca Silvanosa, żaden z naszych narodów nie rościł sobie praw do owych prowincji. Były one kiepsko rządzone przez lokalnych władców, którzy wymuszali podatki od prostych ludzi i bez ustanku prowadzili między sobą wojny.

— W dzisiejszych czasach nic takiego nic ma już miejsca — wtrąciła Teralind.

— Wciąż jednak jest tam wiele przemocy — odparł Sithel — jak choćby masakra dokonana na pięćdziesięciu spośród moich żołnierzy, której dopuściła się spora grupa ludzi jeżdżących konno.

Po tych słowach w hali zapadła głucha cisza. Rylec elfich skrybów odpowiedzialnych za spisanie każdego wypowiedzianego słowa zastygły w bezruchu. Dunbarth z zainteresowaniem spojrzał na Teralind.

— Nie zaprzeczasz, pani, słowom Mówcy, który wyraźnie twierdzi, jakoby rabusiami byli ludzie? — spytał znacząco, opierając się na łokciu.

Kobieta wzruszyła okrytymi zielonym aksamitem ramionami, a Ulvissen przysunął się jeszcze bliżej wysokiego krzesła.

— Cesarz nie sprawuje rządów nad wszystkimi ludźmi — odparła. Sithas niemalże usłyszał niewypowiedziane na końcu zdania słowo , „jeszcze". — Podobnie jak król Thorbardinu nie ma władzy nad wszystkimi spośród krasnoludów. Nie wiem, kim są ci bandyci, ale jeśli są nimi ludzie, to na pewno nie pochodzą oni z Ergothu.

— Z całą pewnością — kontynuował gładko Sithel.

— Nie zaprzeczysz jednak, pani, że cesarz nie uczynił niczego, aby powstrzymać ogromne ilości ludzkich osadników, którzy przemierzają równinę, i na łodziach oraz tratwach pokonują rzeki. Wypierają oni zarówno Kagonesti, jak i Silvanesti, którzy przenieśli się na zachód, by tam zacząć nowe życie. Należy to powstrzymać.

— W Ergocie nie ma wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić wszystkich i zapewnić im pracę; podobnie jak nie ma wystarczająco dużo ziemi, na której można by sadzić uprawy niezbędne do wy karmienia całego narodu — odparła Teralind. — Cóż więc dziwnego, że ludzcy osadnicy opuszczają granice cesarstwa i wędrują na wschód do ziem Silvanesti, skoro są one tak skąpo zaludnione.

— Nikt nie próbował osiedlać się w Thorbardinie — rzekł niezbyt pomocnie Dunbarth.

Książę Sithas skinieniem dłoni przywołał skrybę, który natychmiast przyniósł zwój zapisany drobnym, starannym pismem. U jego dołu widniały dwie potężne, woskowe pieczecie.

— Oto nasza kopia porozumienia zawartego czterysta lat temu pomiędzy Mówcą Sithelem a cesarzem Thionem. W szczególności zakazuje ono Ergothowi kolonizacji Vingaardinu, bez uprzedniej zgody Mówcy Gwiazd.

— Cesarz Thion był starym człowiekiem. Wiele spośród decyzji, które podjął u schyłku życia, okazało się błędnymi — skomentowała nietaktownie Teralind. Ulvissen, który w zamyśleniu głaskał kasztanową brodę, pochylił się ku kobiecie, szepcząc jej coś do ucha. Teralind skinęła głową i ciągnęła dalej: — Nie mniej niż sześć spośród zawartych przez Thiona układów zostało wypowiedzianych od czasu jego śmierci. Ten, który trzyma w dłoniach książę Sithas, jest równie wątpliwy jak pozostałe. — Siedzący u jej boku stary pretor nieznacznie się poruszył, jednak Teralind nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.

Dunbarth zsunął się z krzesła i stanął na marmurowej posadzce. Krasnolud wygładził tunikę na swej potężnej piersi i rzekł:

— Z tego, co pamiętam, zamierzeniem Thiona były inwazja i podbój Sancrist, jednak obawiał się on, iż naród elfów odpowie atakiem na wschodniej granicy. Z tego właśnie powodu dobił targu z Mówcą Sithelem.

Książę zwrócił pergamin skrybie.

— Dlaczego więc inwazja na Sancrist nigdy się nie odbyła? — spytał zaciekawiony.

Dunbarth roześmiał się wesoło.

— Generałowie Ergothu wykazali, jak niezwykle trudno będzie kontrolować wyspę pełną gnomów. Zasoby cesarskiego skarbca topniałyby w zastraszającym tempie — W sali posłuchań dały się słyszeć pojedyncze, głośne śmiechy. Słysząc to, Sithel zastukał w posadzkę długą na pięć stóp królewską laską, co natychmiast uciszyło wesołków.

— Wierzę twym słowom, lady Teralind — powiedział beznamiętnie. — Jego Wysokość Thion musiał być szalony, sądząc, iż uda mu się podbić i podporządkować sobie gnomy. Nie wyglądał jednak na takiego, kiedy spotkałem się z nim osobiście. — Teralind uświadomiła sobie, jak niesamowicie długie było życie Mówcy, i na jej twarzy wykwitł delikatny rumieniec. — Nie zmienia to jednak faktu, że ludzcy osadnicy i bandyci okradają moich poddanych z ziemi i pozbawiają ich życia.

— Jeśli wolno mi coś powiedzieć — przerwał Dunbarth, przechadzając się obok swego krzesła. — Wielu ludzi przybywa do Thorbardinu, aby kupować nasze metale, stąd też wiele słyszeliśmy o kłopotach na równinie. Sądzę, iż nieuczciwie jest mówić, Wasza Wysokość, że jest to tylko kwestia wysiedlania elfów przez ludzi. Z tego co wiem, wielu spośród bandytów to elfy Kagonesti. — Krasnolud wytarł szeroki czubek lewego buta w prawą nogawkę, usuwając szpetną smugę. — Niektórzy bandyci to także półelfy.

Choć stwierdzenie to w najmniejszym stopniu nie zaskoczyło Sithela i Sithasa, jego szczerość wywołała nagłe poruszenie wśród dworzan i służby. Widząc to, Sithas odwrócił się plecami do zgromadzonej ciżby i mruknął powściągliwie:

— Co jest nie tak z tym krasnoludem? Zachowuje się, jakby był adwokatem Ergothu!

— Nie wiń Dunbartha. On wie, jak wielką przewagę zyska jego państwo, jeśli nie dojdzie do porozumienia pomiędzy elfami i ludźmi. Ujawnił te bzdury o półludziach, żeby zmącić wodę. To nic nie znaczy — skomentował mądrze Sithel.

Po tych słowach książę odstąpił na bok, a Mówca po raz kolejny uderzył swą łaską, przywołując zgromadzonych do porządku.

— Nie mylmy spraw najwyższej wagi z gadanina, o bandytach i ludziach półkrwi — rzekł Sithel pojednawczo. — Naprawdę istnieje tylko jedno pytanie: pod czyimi rządami znajdują, się trzy prowincje?

— Kto faktycznie nimi rządzi, czy też, kto rządzi nimi dzięki przyciśniętemu do stopionego wosku sygnetowi? — odparła zajadle Teralind.

— Musimy respektować prawo, pani, albo sami staniemy się bandytami — powiedział Dunbarth. Po tych słowach krasnolud uśmiechnął się, potrząsając kędzierzawą, srebrną brodą. — Wytwornie ubranymi, bogatymi bandytami, ale wciąż bandytami. — Przez salę przetoczyła się kolejna salwa śmiechu. Tym razem Sithel pozwolił, aby wesołość trwała jakiś czas, gdyż rozpraszała obecne w wieży napięcie. — Nie ma wątpliwości, że Mówca Gwiazd już od wieków ma prawo do tej ziemi — ciągnął Dunbarth — ani też, że Ergoth ma pewne prawa tam, gdzie chodzi o los jego poddanych. Słysząc to, Sithas uniósł brwi. — Poddanych? — spytał natychmiast. — Czy zatem mieszkańcy owych prowincji są poddanymi cesarza Ergothu?

— Cóż, oczywiście, że tak właśnie jest — przyznała Teralind. Ulvissen pochylił się, aby zamienić z nią słowo, jednak kobieta zbyła go machnięciem dłoni. Wyglądała na zakłopotaną, gdy poniewczasie zdała sobie sprawę, że zaprzeczyła swemu wcześniejszemu stwierdzeniu, jakoby bandyci nie byli Ergothianami. — Chcę powiedzieć, że...

Ulvissen delikatnie dotknął jej ramienia, na co Teralind odwróciła się i warknęła:

— Odsuń się, panie! Nie przerywaj mi! — Seneszal natychmiast uczynił krok do tyłu i prostując się, stanął na baczność.

Sithas wymienił z ojcem ukradkowe spojrzenie, podczas gdy w sali dały się słyszeć pomruki niezadowolenia. Rozumiejąc wagę swej wypowiedzi, Teralind powiodła dookoła nerwowym wzrokiem. Chwilę później starała się ocalić sytuację słowami:

— Na całym Ansalonie nie ma mężczyzny, kobiety czy też ludzkiego dziecka, które nie byłoby posłuszne woli jego Cesarskiej Mości. Sithel nie zabierał głosu aż do chwili, gdy w hali zapadłą absolutna cisza. W końcu rzekł wyważonym, spokojnym tonem:

— Czy macie zamiar zaanektować nasze ziemie? Teralind, marszcząc brew, opadła na oparcie krzesła, Siedzący u jej boku pretor Ulwen poruszył się nieznacznie. Mężczyzna delikatnie pochylił się do przodu i zaczął drżeć. Jego kruchym ciałem wstrząsały dreszcze, na co Ulvissen pospiesznie stanął u jego boku. Seneszal pstryknął palcami ku kręcącej się u potężnych drzwi grupie ludzi.

— Wasza Wysokość, szlachetni ambasadorzy, wybaczcie, proszę, pretor ma atak — ogłosił zaniepokojony. — Musimy was opuścić.

Dunbarth uprzejmie rozłożył ręce. Sithel podniósł się z tronu.

— Masz nasza zgodę nu opuszczenie wieży — rzekł. — Czy mam przysłać do komnat pretora jednego z naszych uzdrowicieli?

Teralind podniosła głowę w iście królewski sposób. Mamy własnego medyka, zatem dziękuję, szlachetny Mówco.

Bagażowi chwycili umocowane do krzesła Ulwena poręcze i podnieśli go w górę. Tuż za krzesłem starca zgromadziła się delegacja Ergothu. Kiedy ludzie opuścili salę, Dunbarth pokłonił się i wyprowadził z wieży towarzyszących mu krasnoludów. Sithel nakazał sługom opuścić salę, tak że w końcu w wieży pozostali tylko on i Sithas.

— Dyplomacja jest taka męcząca — rzekł ze znużeniem Mówca. Podniósł się z tronu, składając na nim swe srebrne berło. — Podaj mi ramię, Sith. Chyba muszę chwilę odpocząć.


Tamanier Ambrodel szedł pałacowymi korytarzami u boku lady Nirakiny. Chwilę temu opuścili siedzibę Gildii Kamieniarzy, gdzie żona Mówcy przeglądała plany nowego targowiska. Było to pełne spokoju miejsce, jednakże jego położenie i przeznaczenie przygnębiało Nirakinę.

— Nie tak to ma wyglądać — zwróciła się do Tamaniera. — jesteśmy pierworodnymi tego świata, ulubieńcami bogów. W takiej sytuacji powinniśmy dzielić się naszą łaską z innymi rasami, a nie patrzeć na nie z pogardą, jakby były czymś gorszym.

Tamanier skinął głową.

— Całym sercem zgadzam się z tobą, pani. Kiedy żyłem w głuszy, widziałem przedstawicieli wielu ras — Silvanesti, Kagonesti, ludzi, krasnoludy, gnomów, kenderów — i nikomu nie żyło się lepiej od swego sąsiada, jeśli sam na to nie zapracował. Ziemia nie dba o to, czy orze ją człowiek, czy też elf. Na każdą farmę deszcz spada w jednakowy sposób.

Dotarli do drzwi prywatnych komnat Nirakiny. Zanim odszedł, Tamanier poinformował kobietę:

— Tak jak prosiłaś, pani, poszedłem spotkać się z Miritelisiną.

— Czy ma się dobrze? — spytała z przejęciem elfka. — Kapłanka w tym wieku i obdarzona taką wiedzą nie powinna być zamknięta w pospolitym lochu.

— Ma się dobrze — odrzekł Tamanier — choć wciąż nie okazuje skruchy. Nie przyznaje się również do popełnionej zbrodni.

— Nie wierzę, iż popełniła jakąkolwiek zbrodnię — żarliwie odparła Nirakina. — Miritelisiną kierowało współczucie. Jedyne, czego chciała, to ostrzec uchodźców o zamiarze ich wysiedlenia. Jestem pewna, że nie miała pojęcia, iż wzniecą oni zamieszki.

Tamanier pokłonił się nisko.

— Nie żywię do świątobliwej pani żadnej urazy. Pragnę jednak powiedzieć, iż nie okaże ona skruchy nawet za cenę własnej wolności. Miritelisina wierzy, że pozostając w więzieniu, stanie się inspiracją dla innych, którzy zechcą pomóc uchodźcom. Nirakina uścisnęła ramię dworzanina. — A co ty o tym myślisz. Tam? Po czyjej jesteś stronie?

— Czy naprawdę musisz pytać? Jeszcze chwilę temu byłem jednym z tych biednych nieszczęśników — bez domu, bez środków do życia, pogardzanym przez wszystkich dookoła. Oni zasługują na ochronę Mówcy.

— Zobaczymy, co da się zrobić, aby tak się słało — odparła ciepło Nirakina.

Po tych słowach zniknęła za drzwiami swych komnat, podczas gdy Tamanier lekkim krokiem ruszył w głąb pałacu. Z pomocą walczącej w ich sprawie żony Mówcy już wkrótce uchodźcy poczują łaskę Sithela. Kto wie, być może Miritelisina także zostanie uwolniona i na nowo podejmie swe działania na rzecz biednych i pokrzywdzonych.

Tamanier opuścił centralną wieżę pałacu i szedł przetykanym balkonami, pustym korytarzem wschodniego skrzydła, gdy nagle usłyszał głosy. Obce głosy. Wystarczająco długo żył miedzy ludźmi, by rozpoznać ich mowę.

— ...grać w te głupie gierki? — narzekał pełen emocji, kobiecy głos.

— Tak długo, jak to będzie konieczne. Taka jest wola Jego Cesarskiej Mości — odparł stanowczy, męski głos. — Robię to dla mego ojca! Mam nadzieję, że to docenia!

— Spłaca przecież twoje hazardowe długi, prawda? — rzekł oschłe mężczyzna.

Tamanier wiedział, że nie powinien podsłuchiwać, jednak rozmowa intrygowała go coraz bardziej. Stał nieruchomo. Ludzie ukrywali się na dolnym korytarzu, wiec ich głosy z łatwością docierały do uszu elfa poprzez środkowe atrium.

— Nie ufam temu Dunbarthowi — stwierdziła kobieta. — Zmienia poglądy niczym chorągiewka.

— Nie stoi po niczyjej stronie, poza swoją własną. Póki co, Thorbardin nie jest gotowy do wojny, tak więc krasnolud próbuje skłócić nas z elfami. Jest podstępny, jednak potrafię przejrzeć jego gierki.

— Denerwuje mnie. Podobnie książę Sithas. To jego spojrzenie! Mówią, że elfy mają dar jasnowidzenia. — Głos kobiety stał się bardziej donośny. — Chyba nie sądzisz, że czyta w moich myślach, prawda?

— Uspokój się — odparł mężczyzna. — Nie sądzę, aby potrafił to robić. Ale jeśli nie daje ci to spokoju, porozmawiam z naszym przyjacielem. Po tych słowach na znajdującym się po przeciwnej stronie atrium balkonie dały się słyszeć kroki. Gotów na to, te jego obecność już za chwilę zostanie odkryta, Ta — manier naprężył mięśnie. Kobieta i mężczyzna zakończyli swą sekretną rozmowę.

Pośród popołudniowych cieni, w odległym końcu balkonu, elf dostrzegł młodego kapłana Błękitnego Feniksa, Kamina Oluvai. Jego obecność była dla Tamaniera ogromnym zaskoczeniem. Co kapłan robił w tym miejscu? Niezauważony przez nikogo, mężczyzna wycofał się spod poręczy balkonu. Ludzie, których słyszał, to z pewnością lady Teralind i Ulvissen. Co oznaczała jednak ich przedziwna rozmowa?

Dworskie intrygi były mu obce. Kim naprawdę była Teralind? Co ukrywała? Kim był „przyjaciel", o którym wspomniał Ulvissen? Czy mógł to być zdrajca, o którym mówił przy kolacji Mówca Sithel?

Tamanier oddalił się w pośpiechu. Musiał komuś o tym opowiedzieć, a niedaleko znajdowała się komnata Sithasa. Już po chwili dworzanin poczuł w sercu ulgę; z pewnością książę będzie wiedział, co robić.

Загрузка...