21 Silvanost, rok Barana

Przez miesiąc ambasadorowie spotykali się z Mówcą Gwiazd, jednak nic się nie zmieniło. Nic, z wyjątkiem tego, ze Sithel zachorował. W kolejnych tygodniach jego zdrowie pogarszało się, a meczące konferencje osłabiły władcę do tego stopnia, że rankiem dwudziestego dziewiątego dnia nie był w stanie podnieść się z łóżka. Choroby byty u Sithela tak wielką rzadkością, że w pałacu wybuchła niemal panika. Służący przemykali korytarzami, rozmawiając pól szeptem, Nirakina wezwała Sithasa i Hermathyę do prywatnych komnat Mówcy. Jej głos był tak poważny, iż Sithas spodziewał się zastać ojca na łożu śmierci.

Stojąc teraz w nogach masywnego łoża, książę zdał sobie sprawę, jak blady i przygnębiony był Sithel. Nirakina usiadła u boku chorego męża, przykładając do jego czoła wilgotną szmatkę. Hermathya trzymała się z daleka, najwyraźniej czując się niezręcznie w obecności chorego.

— Pozwól mi wezwać uzdrowiciela — nalegała Nirakina.

— To nie jest to konieczne — odparł cierpko Sithel. — Po prostu potrzebuję odpoczynku.

— Masz gorączkę!

— Wcale nie! A nawet gdybym miał, czy uważasz, że chcę, aby wszyscy wiedzieli, iż Mówca Gwiazd jest tak słaby, że aby wydobrzeć, potrzebuje uzdrowiciela? Jak według ciebie zostałoby to odebrane przez nasz lud? Albo przez zagranicznych emisariuszy? — Słowa te kompletnie pozbawiły Mówcę tchu, sprawiając, że z ciężkim oddechem i bladą twarzą opadł na kremowe poduszki.

— Skoro mówimy o ambasadorach, cóż mam im powiedzieć? — spytał Sithas. — Jeśli nie będziesz w stanie wziąć udziału w dzisiejszej konferencji...

— Powiedz im, aby ochłonęli — mruknął Sithel. — Ten pokrętny krasnolud i kłótliwa, ludzka kobieta. — Po tych słowach Mówca zamilkł.

— Nie można tak mówić, mężu — rzekła życzliwie Nirakina. Nie ma potrzeby, abyś leżał chory, dobrze o tym wiesz. Poczułbyś się dużo lepiej, gdyby zajął się tobą któryś z uzdrowicieli.

— Dziękuję bardzo, uzdrowię się sam.

— Może się stać, że będziesz leżał tu tygodniami, rozgorączkowany i w złym humorze...

— Nie mam złego humoru! — krzyknął Sithel. Słysząc to, Nirakina zerwała się z łoża, pytając Sithasa:

— Kogo możemy sprowadzić? Kto jest najlepszym uzdrowicielem w Silvanoście?

Stojąca przy dalekiej ścianie Hermathya wypowiedziała jedno słowo:

— Miritelisina.

— Wykluczone — odparł pospiesznie Sithas, mierząc żonę pełnym wyrzutu spojrzeniem. — Jak zapewne wiesz, pani. Miritelisina jest w więzieniu.

— Bzdury! — odparła Nirakina. — Jeśli Mówca chce najlepszego uzdrowiciela, może nakazać ją uwolnić. — Ani ojciec, ani syn nie wykazali jednak zainteresowania propozycją Nirakiny. — Miritelisina jest wysoką kapłanką Quenesti Pah. Nikt inny w Silvanoście nie może dorównać jej uzdrowicielskim zdolnościom — zaapelowała do Sithasa. — Spędziła w więzieniu już przeszło sześć miesięcy. Czyż nie jest to wystarczająca kara za chwilowy brak rozwagi?

Sithel dostał głośnego, przejmującego napadu kaszlu, który niemal zgiął go w pół.

— To stara gorączka deltowa — sapnął. — Znana jest z tego, że nawraca.

— Gorączka deltowa? — spytał Sithas.

— Dziedzictwo zmarnowanej młodości — odparł słabo Mówca. Gdy usiadł w łożu, Nirakina podała mu filiżankę chłodnej wody. — Kiedy byłem młody, polowałem u ujścia Thon-Thalasu. To wówczas złapałem gorączkę deltową.

Nirakina spojrzała na Sithasa.

— To było przeszło dwieście lat przed twoim urodzeniem — rzekła uspokajająco. — Już wcześniej miewał łagodne ataki.

— Ojcze, poślij po kapłankę — zdecydował poważnym tonem Sithas. Słysząc te słowa. Mówca uniósł pytająco brwi. — Negocjacje z krasnoludami i ludźmi muszą toczyć się dalej i tylko silny, zdrowy Mówca może dopilnować, aby sprawiedliwości stało się zadość.

— Sithas ma rację — zgodziła się Nirakina. Przytknęła swą małą dłoń do rozpalonego policzka Sithela. — Poślij po Miritelisinę.

Mówca westchnął, a z jego krtani wyrwał się suchy, szeleszczący świst. — Dobrze więc — rzekł szeptem. — Niech i tak będzie.


Później, tego samego ranka, dało się słyszeć pukanie do drzwi. Nirakina nakazała przybyszowi wejść i w prowadzących do komnaty drzwiach pojawił się przygnębiony Tamanier Ambrodel.

— Wielki Mówco, rozmawiałem z Miritelisiną — powiedział.

— A zatem, gdzie ona jest? — spytał szorstko Sithas.

— Ona... ona odmówiła przyjścia, mój książę.

— Co takiego? — rzekł Sithas.

— Co? — zawtórowała mu Nirakina.

— Nie przybędzie do Waszej Wysokości, podobnie jak nie przyjmie darowania jej kary — odparł Tamanier, potrząsając głową.

— Czy ona oszalała? — Sithas zażądał wyjaśnienia.

— Nie, panie. Miritelisina głęboko wierzy, iż jej cierpienie zwróci uwagę wszystkich na trudną sytuację, w jakiej znajdują się uchodźcy.

Pomimo słabości Mówca wybuchnął łagodnym śmiechem.

— Cóż za charakter! — rzekł. Zdawało się, że śmiech przerodzi się w gwałtowny atak kaszlu, tak więc Sithel się uspokoił.

— To wymuszenie — odparł ze złością Sithas. — Ta kobieta chce dyktować własne warunki!

— Daj spokój, synu. Tamanier zostawił drzwi do jej celi otwarte. Powiedzcie strażom, aby nie przynosili jej ani jedzenia, ani wody. Wyjdzie, kiedy zgłodnieje.

— A co zrobisz, jeśli nie wyjdzie? — spytała oszołomiona Nirakina.

— Przeżyję — odparł Mówca. — Teraz wyjdźcie wszyscy. Chcę odpocząć.

Słysząc to, Tamanier natychmiast powrócił do swoich obowiązków, podczas gdy Sithas i Nirakina opuścili komnatę, co chwila oglądając się na Mówcę. Księcia zdumiało, jak mały i słaby zdawał się Sithel w swym wielkim łożu.

Kiedy wszyscy wyszli, Sithel podźwignął się i usiadł w łożu. Dudniło mu w głowie, jednak po chwili walenie ustało. Mówca opuścił nogi na podłogę, rozkoszując się dotykiem chłodnego marmuru. Chwilę później wstał i ostrożnie skierował się w stronę okna. Tuż pod nim rozciągał się widok na cały Silvanost. Jakże kochał to miejsce! Nie miasto, które było niczym więcej, jak tylko skupiskiem budynków, ale ludzi, rytm każdego dnia, który sprawiał, że miejsce to tętniło życiem.

Burza, która poprzedniego dnia dobiegła końca, pozostawiła po sobie przesiąknięte chłodem, krystalicznie czyste powietrze. Wiszące wysoko na niebie, koronkowe chmury rozciągały się od horyzontu aż do połowy nieba, przywodząc na mysi delikatne palce, które za wszelką cenę pragną dosięgnąć miejsca zamieszkiwanego przez bogów.

Nagle ciałem Sithela wstrząsnęły dreszcze. Białe chmury i lśniące wieżyczki zatańczyły mu przed oczami. Szukając oparcia. Mówca pochwycił w dłonie ciężkie zasłony, jednak siły opuściły jego ramiona i miękki materiał wyśliznął się spomiędzy palców. Ugiąwszy kolana, władca Silvanesti osunął się na podłogę. Dokoła nie było nikogo, kto mógłby zauważyć jego upadek, tak więc Sithel leżał nieruchomo na marmurowej posadzce, ogrzewany pojedynczym snopem słonecznego światła.

Sithas przemierzał pałacowe korytarze, szukając Hermathyi. Zauważył, iż jego żona nie została u boku Mówcy, tak bardzo obawiała się przedziwnej choroby. Intuicja nakazała mu wejść po prowadzących do wieży schodach, gdzie mieściła się jego kawalerska komnata. Ku swemu zdziwieniu książę zauważył, że ktoś zapalił jego ofiarną świecę, kładąc na stojącym przy łożu stoliku świeżą czerwoną różę, poświęconą Matheri. Nie miał pojęcia, któż mógłby to uczynić, wszak Hermathya nie miała powodu, by tu przychodzić.

Widok róży i świecy poniekąd uspokoił jego strapiony umysł i Sithas uklęknąwszy przy stoliku, rozpoczął medytację. Modlił się do Matheri o zdrowie dla swego ojca, a także o większą wyrozumiałość w rozmowach z Hermathyą.

Czas mijał. Ile go upłynęło, Sithas nie wiedział. W pewnej chwili komnatę wypełniło ciche stukanie, jednak książę nie zwrócił na nie uwagi. Kiedy dźwięk stał się bardziej donośny, Sithas podniósł głowę i rozejrzał się dokoła, poszukując źródła hałasu. Jego uwagę zwrócił rzadko używany miecz, bliźniacze ostrze broni Kith-Kanana, wiszące na wbitym w ścianę kołku. Miecz wibrował delikatnie we wnętrzu swej oprawnej w mosiądz pochwy, czyniąc tym samym irytujący hałas.

Sithas poniósł się z klęczek i podszedł do broni. Ze zdumieniem spojrzał na żelazną klingę, która drżała niczym przemoczony pies. Chwilę później drżała dłoń, starając się pochwycić rozedrganą rękojeść i uspokoić drżenie, jednak wdarło się ono do jego ramienia, wypełniając sobą całe ciało i sprawiając, że ręka księcia zaczęła niepokojąco mrowić. Sithas ujął rękojeść w obie dłonie...

Nagle następca tronu poczuł naglą, wyraźną obecność swego bliźniaczego brata, Potężną wściekłość, nieopisane cierpienie, przeszywający ból serca, śmiertelny cios.

Jego uszy przeszył donośny trzask i wibracje ustały. Lekko oszołomiony Sithas wyciągnął ostrze z pochwy. Lśniąca klinga pękła zaledwie pięć cali nad rękojeścią.

Strach ogarnął księcia. Strach o brata. Nie wiedział, jak to było możliwe, jednak trzymając w dłoniach kikut miecza, był pewien, że Kith-Kananowi groziło potworne niebezpieczeństwo; może nawet śmierć. Musiał komuś o tym powiedzieć — ojcu, matce. Nie zastanawiając się, wybiegł przez prowadzące do komnaty ciemne, dębowe drzwi, zostawiając je szeroko otwarte. Tuż za nimi dostrzegł postać skrytą w cieniu wiszącego nad drzwiami, kamiennego łuku.

— Twój miecz jest złamany — rzekł uspokajająco tajemniczy mężczyzna. — Nie obawiaj się, szlachetny książę. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić.

Nieznajomy wszedł w krąg bladego światła, które dawała wciąż płonące na stole świeca. Odziany był w szatę koloru nieokreślonej szarości, z zarzuconym na głowę kapturem. Otaczające go powietrze pulsowało aurą władzy i Sithas wyczuwał je niczym żar z pobliskiego ognia, który rozlewał się leniwie po jego twarzy.

— Kim jesteś? — powtórzył z rozwagą książę. Nieznajomy podniósł do góry smukły, różowy palec i odrzucił do tyłu kaptur. Ukryta pod miękkim, szarym materiałem twarz zdawała się okrągła i dobroduszna. Mężczyzna był prawie łysy, choć boki jego głowy porastały kępki brudnoszarych włosów. Jego uszy były drobne i spiczaste.

— Czy ja cię znam? — spytał Sithas. Młodzieniec uspokoił się trochę, widząc, że nieznajomy przypomina skromnie odzianego kapłana.

— Jakiś czas temu, na królewskiej kolacji, poznałeś elfa z długimi, jasnymi włosami, który przedstawił się jako Kamin Oluvai, drugi kapłan Błękitnego Feniksa. To ja byłem tym kapłanem. — Widząc malujące się na twarzy Sithasa zdumienie, nieznajomy zdawał się zadowolony.

— Jesteś Kaminem Oluvai? Wyglądasz zupełnie inaczej — odparł zaintrygowany książę.

— Proste przebranie. — Elf wzruszył ramionami. — Prawdę powiedziawszy, Kamin Oluvai jest tylko jedną z moich masek. Moje prawdziwe imię brzmi Vedvedsica; do usług Waszej Królewskiej Mości. — Po tych słowach ukłonił się nisko.

Było to północne imię, jakich używali Silvanesti, zamieszkujący regiony w okolicach Istar. Elfy te słynęły z zamiłowania do czarodziejstwa. Sithas z uwagą przyglądał się Kaminowi Oluvai, czy też — jak powiedział nieznajomy — Vedvedsice.

— Jestem bardzo zajęty — rzekł nagle. — Czego zatem chcesz?

— Przyszedłem w odpowiedzi na wezwanie, wielki książę. Przez kilka lat służyłem twemu szlachetnemu ojcu, pomagając mu w pewnych delikatnych i wymagających dyskrecji sprawach. Mówca jest chory, czyż nie?

— Sezonowe przeziębienie — odparł sztywno Sithas. — Mów jaśniej i powiedz mi, czego chcesz, albo zejdź mi z rogi.

— Aby przegnać gorączkę deltową, Mówca potrzebuje uzdrowiciela. — Na wieść, że Vedvedsica zna charakter choroby jego ojca, Sithas nie mógł ukryć swego zdumienia. — Już wcześniej pomagałem Mówcy, lecząc gorączkę. I tym razem mogę to uczynić.

— Nie jesteś kapłanem Quenesti Pan. Komu zatem służysz?

Vedvedsica uśmiechnął się, wchodząc głębiej do niewielkiej komnaty. Widząc to, Sithas odsunął się w tył, najwyraźniej niechętny zbyt bliskiej obecności nieznajomego.

— Wasza Wysokość jest elfem o wielkiej erudycji i mądrości. Znasz, panie, niesprawiedliwości silvanestyjskiego prawa, które zezwala tylko na oddawanie czci...

— Komu służysz? — powtórzył ostro Sithas.

Odziany na szaro elf porzucił swą dotychczasową powściągliwość.

— Moim panem jest Gilean, Szary Wędrowiec.

Sithas cisnął na stół koniec złamanego miecza. Jego obawy ustąpiły. Gilean był bogiem Neutralności, nie Zła. Czczenie go nie było w Silvanoście pochwalane, jednak nie było też zakazane.

— Czy mój ojciec zasięgał u ciebie porady? — spytał pełnym zwątpienia głosem.

— Często. — Twarz Vedvedsicy zdradzała przebiegłość, jak gdyby elf był wtajemniczony w rzeczy, o których istnieniu następca tronu nie miał w ogóle pojęcia.

— Jeśli potrafisz wyleczyć mojego ojca, dlaczego przyszedłeś do mnie? — spytał książę.

— Mówca jest już stary, szlachetny książę. Dziś niedomaga. W przyszłości, kiedy go zabraknie, ty będziesz jego następcą. Chciałbym utrzymywać kontakty z królewską rodziną — rzekł, starannie dobierając słowa.

Wściekłość zalała rumieńcem twarz Sithasa. Książę pochwycił ze stołu połamany miecz i wyciągnął go w kierunku gardła kapłana. Kontakty z królewską rodziną! Vedvedsica nawet nie drgnął, choć odchylił swą okrągłą głowę z dala od ostrza.

— To, co mówisz, jest zdradą! — rzekł Sithas lodowatym tonem. — Obrażasz zarówno mnie, jak i moją rodzinę. Dopilnuję, abyś znalazł się w najgłębszych lochach pałacowego więzienia, szary kapłanie!

Vedvedsica spojrzał na rozwścieczoną twarz Sithasa swymi bladymi, szarymi oczami.

— Chciałbyś, aby twój bliźniaczy brat powrócił do domu, prawda? — spytał wymownie kapłan.

Złamane ostrze wciąż tkwiło niebezpiecznie blisko jego gardła, jednak pytanie rozbudziło ciekawość Sithasa i książę zmarszczył brew.

Czarodziej wyczuł jego wahanie.

— Mogę go odnaleźć, szlachetny książę — stwierdził stanowczo. — Mogę ci pomóc.

Sithas wciąż pamiętał potworne uczucie, które ogarnęło go, kiedy pochwycił drżący miecz. Tak wiele bólu i gniewu. Gdziekolwiek znajdował się Kith-Kanan, z całą pewnością miał poważne kłopoty.

— Jak mógłbyś to uczynić? — spytał książę głosem tak cichym, że trudno było go usłyszeć.

— Nadzwyczaj prosto — zauważył kapłan. Jego wzrok powędrował ku pękniętemu ostrzu.

— Nie złamię prawa. Nie będę też wznosił błagań do Gileana — odparł ostro książę.

— Oczywiście, że nie, Wasza Wysokość. Ty sam uczynisz wszystko, co należy zrobić w tej sprawie.

Sithas zażądał wyjaśnień, jednak oczy Vedvedsicy po raz kolejny spoczęły na przystawionym do jego gardła ostrzu.

— Jeśli Wasza Wysokość pozwoli...? Sithas odsunął złamaną klingę od twarzy kapłana. Widząc to, mag przełknął z trudem, po czym ciągnął dalej: — We wszystkich tych, którzy dzielą krew Astarina, istnieje zdolność docierania do ukochanych osób i przywoływania ich, nawet jeśli dzieli nas ogromna odległość.

— Wiem, o czym mówisz — rzekł Sithas. — Jednak Kith-Kananowi został odebrany przywilej Przywołania.

Nie mogę złamać edyktu Mówcy.

— Ach — odparł czarodziej z kpiarskim uśmiechem — Aby uleczyć gorączkę, Mówca potrzebować będzie mych usług. Być może będę w stanie dobić z nim targu.

Sithas powoli stawał się zmęczony bezczelnością swego towarzysza. Dobijanie targów z Mówcą! Jednak... gdyby istniała choćby iskierka nadziei na powrót Kith-Kanana i uzdrowienie ojca...

Vedvedsica milczał, wyczuwając, że najlepiej będzie, jeśli pozwoli, by Sithas sam podjął decyzję.

— Co mam uczynić, by przywołać Kith-Kanana z powrotem do domu? — spytaj w końcu książę.

— Jeśli posiadasz jakiś przedmiot, który jest mocno związany z twym bratem, pomoże ci on skupić na nim twą uwagę. Będzie ogniskiem twych myśli.

Po długiej, pełnej napięcia ciszy Sithas w końcu zwrócił się do kapłana:

— Zabiorę cię do mego ojca — rzekł. Pu tych słowach jeszcze raz podniósł złamany miecz do gardła Vedvedsicy. — Jeśli jednak którakolwiek z rzeczy, które mi powiedziałeś, okaże się kłamstwem, zaprowadzę cię przed Radę Kapłanów, gdzie zostaniesz osądzony jako zwykły szarlatan. Wiesz, co czeka tych, którzy potajemnie parają się magią?

— Vedvedsica beztrosko machnął dłonią. — A zatem dobrze. Chodźmy.

Gdy tylko Sithas otworzył drzwi, kapłan pochwycił go za ramię. Książę spojrzał na dłoń czarodzieja z taką wściekłością, że mag natychmiast pożałował gestu i cofnął rękę.

— Wielki książę, nie mogę, ot tak sobie, przechadzać się pałacowymi korytarzami — rzekł tajemniczo. — Dla kogoś mojego pokroju dyskrecja jest nadzwyczaj ważna.

— Po tych słowach wyjął z szarfy maleńki flakonik i wyciągnął zatyczkę. Niewielka komnata natychmiast wypełniła się gryzącym zapachem. — Jeśli pozwolisz, użyję tej oto maści. Rozgrzana przez skórę, wytwarza mgiełkę niepewności wokół tych, którzy jej używają. Żadna spośród mijających nas osób nie będzie pewna, czy tak naprawdę widzi nas i słyszy.

Sithas poczuł, iż nie ma wyboru. Vedvedsica zebrał smukłym palcem odrobinę czerwonawego olejku i nakreślił na czole Sithasa magiczny znak. Chwilę później powtórzył czynność, rysując ten sam znak na własnym czole. Maść wypełniła skórę księcia uczuciem dziwnego pieczenia i młodzieniec miał przemożną ochotę zetrzeć z siebie cuchnący specyfik, jednak widząc spokój kapłana, powstrzymał się.

— Idź za mną — poradził Vedvedsica, a przynajmniej Sithasowi zdawało się, te usłyszał owe słowa. Dźwięki docierały do jego uszu z daleka, drżąc, jak gdyby kapłan przemawiał do niego z dna studni.

Zeszli po schodach, mijając po drodze trójkę pokojówek. Dziewczęta wydały się Sithasowi przedziwnie niewyraźne, choć schody i ściana za ich plecami były równie rzeczywiste i wyraźne jak zawsze. Oczy pokojówek przemknęły po księciu i jego towarzyszu, jednak ich twarze zdawały się nie rozpoznawać następcy tronu. Mężczyźni pokonywali kolejne schody, podczas gdy mgiełka niepewność; działała dokładnie tak, jak przepowiedział kapłan.

Na przedostatnim piętrze wieży zatrzymali się przed drzwiami, które prowadziły do prywatnych komnat Mówcy. Przed wejściem stali znudzeni służący, którzy kompletnie nie zwrócili uwagi na księcia i towarzyszącego mu kapłana.

— Dziwne — zastanawiał się Sithas, a słowa wylewały się z jego ust niczym krople zimnej wody. Jego własny głos wydał mu się stłumiony. — Dlaczego nie są w środku, razem z Mówcą?

Otworzył drzwi i wpadł do komnaty.

— Ojcze? — zawołał. Przeciął przedpokój wraz z depczącym mu po piętach Vedvedsicą. Rozejrzawszy się dookoła, ujrzał Sithela, którego skulone ciało leżało obok okna, na zimnej, marmurowej posadzce, widząc to, Sithas zaczął wzywać pomocy.

— Nie słyszą cię — rzekł Vedvedsica, który nagle pojawił się u boku księcia. Zrozpaczony książę uklęknął i podniósł ciało ojca. Jakże lekki się wydawał wielki elf, który rządził całym narodem! Kiedy złożył go w łożu, powieki Mówcy zatrzepotały i Sithel otworzył oczy. Na jego twarzy widać było oszołomienie.

— Kith? Czy to ty? — spytał dziwnym, odległym głosem.

— Nie, ojcze, to ja, Sithas — odparł umęczony książę. — Jesteś dobrym chłopcem Kith... choć upartym. Dlaczego obnażyłeś broń w wieży? Wiesz przecież, że to święte miejsce.

Sithas odwrócił się do czekającego za jego plecami Vedvedsicy.

— Zdejmij z nas ten czar! — zażądał wściekłym tonem. Kapłan pokłonił się i zmoczywszy ściereczkę w wodzie, przetarł nią czoło księcia. Mgła natychmiast opuściła zmysły Sithasa. Kilka sekund później w komnacie zmaterializował się sługa Gileana.

Z zawieszonej na ramieniu sakiewki wyciągnął suszone zioła, które skruszył w stojącym przy łożu Mówcy cynowym kielichu. Sithas z niepokojem przyglądał się jego pracy. Następnie kapłan nasączył skruszone liście szkarłatnym nektarem, zmieszał dokładnie wszystkie składniki i wyciągnął kielich w kierunku Sithasa.

— Pozwól mu to wypić — rzekł pewnym głosem. — To przywróci jasność jego umysłowi.

Sithas przysunął kielich do ust ojca. Kiedy tylko pierwsze czerwone krople dotknęły Sithelowych warg, i oczy Mówcy odzyskały swój dawny blask i władca zacisnął dłoń na książęcym nadgarstku.

— Co się dzieje, synu? — Spoglądając w głąb komnaty, zauważył czarodzieja. — Dlaczego tu jesteś? Nie posyłałem po ciebie — rzekł surowym tonem.

— Ależ tak. Wielki Mówco. — Vedvedsica zgiął się w głębokim pokłonie. — Kilka godzin temu wezwałeś mnie na pomoc swym rozgorączkowanym umysłem. Tak więc jestem.

— Znasz go, ojcze? — spytał Sithas.

— Zbyt dobrze — Sithel opadł na poduszki, podczas gdy książę odstawił na bok cynowy kielich. — Przepraszam, synu, że musiałeś poznać go w takich okolicznościach. Już wcześniej mogłem cię ostrzec

Sithas zmierzył Vedvedsicę wzrokiem, w którym wdzięczność mieszała się z nieufnością. — Czy jest już uleczony?

— Jeszcze nie; mój książę. Są jeszcze inne mikstury, które będę musiał przygotować. To one wyleczą Mówcę.

— W takim razie, na co czekasz? — rozkazał Sithas. Słysząc słowa księcia, Vedvedsica wzdrygnął się.

— Pozostaje jeszcze kwestia naszej urnowy. Sithel zakasłał.

— Jaką to umowę zawarłeś z tym starym pająkiem? — zażądał odpowiedzi.

— Wyleczy cię z gorączki, jeśli pozwolisz mi przywołać do domu Kith-Kanana — odparł szczerze Sithas.

Sithel uniósł w zdziwieniu swe białe brwi, podczas gdy książę uciekł wzrokiem przed przenikliwym spojrzeniem ojcowskich oczu.

— Przywołać Kitha? — spytał z niedowierzaniem

Mówca. — Vedvedsico, nie jesteś altruistą. Jakież to korzyści będziesz miał dla siebie?

Kapłan po raz kolejny skłonił się przed władcą. Proszę jedynie o to, by następca Mówcy zapłacił mi tyle, ile uważa za stosowne.

Sithel potrząsnął głową.

— Nie widzę powodu, dla którego miałbyś interesować się Kith-Kananem, jednak nie będę się sprzeciwiał odparł z ciężkim westchnieniem, po czym zwrócił się do swego syna. — Ile mu zapłacisz, Sithasie?

Książę po raz kolejny pomyślał o złamanym ostrzu i niewypowiedzianym cierpieniu, które wyczuł od swego bliźniaczego brata.

— Pięćdziesiąt złotych monet — odparł stanowczo.

Oczy Vedvedsicy otworzyły się ze zdumienia. — To nadzwyczaj hojna zapłata, wielki książę.

Ojciec i syn w milczeniu obserwowali, jak kapłan miesza kolejne składniki uzdrawiających mikstur. Kiedy przygotowania dobiegły końca, Vedvedsica wypełnił srebrny kubek błotnistym, zielonym płynem, Ku zaskoczeniu Sithasa kapłan jako pierwszy skosztował wywaru, pociągając z kubka solidny łyk, a na jego twarzy pojawił się wyraz zadowolenia. Chwilę później wyciągnął naczynie ku wyczerpanemu chorobą Mówcy.

— Musisz wypić wszystko — nakazał. Sithas włożył kubek w dłonie Sithela, który podniósłszy się na łokciach, wychylił zawartość kubka w trzech głębokich łykach. Następnie spojrzał wyczekująco na syna, który w odpowiedzi zwrócił się do Vedvedsicy.

— I?

— Efekty działania mikstury są subtelne, ale gwarantowane, wielki książę. Wkrótce Mówca zostanie uleczony z gorączki.

Faktycznie czoło Sithela stało się chłodniejsze w dotyku, a sam władca odetchnął głęboko i usiadł prosto w swym wielkim łożu. Na jego blade policzki powrócił delikatny rumieniec. Vedvedsica pokłonił się uroczyście.

— Zostaw nas, czarodzieju — nakazał zwięźle Sithel. — Później będziesz mógł odebrać swą zapłatę.

— Jak rozkażesz, Mówco — rzekł mag, po raz kolejny gnąc się w pokłonach. Po tych słowach wyciągnął maleńką buteleczkę maści i jak uprzednio przygotował się do nasmarowania nią swego czoła.

— Najpierw opuść komnatę, kapłanie — zgryźliwie rozkazał Sithas, unosząc w górę swą smukłą dłoń.

Wychodząc, Vedvedsica miał na twarz szeroki uśmiech.


Kiedy Sithas opuszczał ojca, ten wyglądał znacznie lepiej niż w ciągu ostatniego miesiąca. Dopiero wówczas książę postanowił przekazać wieść o jego uzdrowieniu. Ani słowem nie wspominał jednak o Vedvedsice. Mówiono zatem, iż powrót do zdrowia był naturalny i odczytywano go jako znak przychylności bogów.

W końcu Sithas zszedł po schodach wieży, kierując się do komnaty Kith-Kanana. Odkąd jego brat opuścił w niełasce Silvanost, nikt nie wchodził do jego pokoju, w którym wszystko pokryte było teraz grubą warstwą kurzu. Ile czasu upłynęło już od tej chwili? Dwa lata?

Komnata pełna była osobistych rzeczy Kith-Kanana. Był tam jego srebrny grzebień. Drugi spośród jego ulubionych łuków; teraz wypaczony i spękany od wypełniającego komnatę suchego powietrza. W szafie wisiały dworskie ubrania. Sithas po kolei dotykał każdego z nich, starając się skupić myśli na bliźniaku. Wszystkim, co czuł, były stare wspomnienia. Niektóre przyjemne, inne pełne smutku. Nagle ogarnęło go dziwne uczucie. Czuł, jak gdyby poruszał się w tę i z powrotem, choć jego ciało nawet nie drgnęło. Poczuł w nosie drażniący dym ogniska, podczas gdy uszy księcia wypełnił szelest wiejącego w lesie wiatru. Sithas spojrzał w dół na swe dłonie. Były zbrązowiałe od słońca i stwardniałe od pracy i walki. Te ręce nie należały do niego, należały do Kith-Kanana. Wówczas książę, wiedział już, że za wszelką cenę musi skontaktować się ze swym bliźniakiem. Kiedy jednak otworzył usta, by przemówić, coś ścisnęło jego gardło. Ciężko mu było wypowiedzieć choćby jedno słowo. Zamiast tego Sithas skupił się wiec na tworzeniu słów w swym umyśle.

Wróć do domu — przemówił do brata w swych myślach. Wróć do domu, Kith. Wróć do domu. Chwile później zmusił swe usta do mówienia. — Kith! — krzyknął.

Wraz z wykrzyczanym imieniem bliźniaka, uczucie zniknęło tak nagle, jak nagle się pojawiło. Chwiejnym krokiem zdezorientowany Sithas zatoczył się do tyłu i usiadł na starym łożu Kith-Kanana. Dookoła zawirowały drobinki kurzu. Promienie słońca, które z chwilą jego przybycia zalewały sobą cały pokój, cofnęły się tuż pod parapet. Minęło kilka godzin.

Poruszeniem głowy Sithas oczyścił umysł z przedziwnej dezorientacji, a następnie ruszył do drzwi. Z pewnością nawiązał jakiś kontakt z Kith-Kananem; czy było to jednak legendarne Przywołanie — tego nie wiedział. Było już późno i musiał sprawdzić, jak miewa się jego ojciec.

Sithas opuścił komnatę Kith-Kanana w takim pośpiechu, że nie zamknął do końca drzwi Kiedy pokonywał schody prowadzące na wyższe piętro pałacowej wieży, nie zauważył, jak drzwi do pokoju bliźniaka otwierają się powoli i zastygają bez ruchu.

Загрузка...