Sithas gnał konno przez ulicę handlową, mijając stojące po obu stronach siedziby gildii. Nienawykły do konnej jazdy niezdarnie ściągał wodze. Spostrzegł członków rozmaitych gildii, którzy z przerażeniem obserwowali unoszący się znad targowiska dym.
— Czy przechodziła tedy królewska gwardia? — zawołał do nich.
Załamujący ręce starszy mistrz, na którego piersi widniał herb Gildii Jubilerów, odpowiedział:
— Tak, Wasza Wysokość. Przechodzili tędy jakiś czas temu. Obawiam się, że chaos się pogłębia...
— Widzieliście moją markę, łady Nirakinę? Mistrz gildii chwilę szarpał smukłymi palcami pasmo swych ciemnych włosów, po czym z niewypowiedzianą rozpaczą potrząsnął głową. Sithas parsknął poirytowany i skierował konia ku bijącej w niebo kolumnie dymu.
— Wracajcie do domów! — zawołał pogardliwie. — Zaryglujcie drzwi i okna.
— Czy mieszańcy dotrą tutaj? — drżącym głosem spytał inny członek gildii.
— Nie wiem, ale lepiej przygotujcie się do obrony. — Sithas uderzył piętami boki konia i rumak pogalopował w dół ulicy.
Położoną tuż za siedzibami gildii pierwszą przecznicę dzielnicy plebejuszy zaścielały połamane wózki straganiarskie, przewrócone lektyki i porzucone naprędce wozy. Sithas z trudem przedzierał się przez gruzowisko, mijając po drodze stojących na ulicy mieszczan. Większość była oniemiała z przerażenia, a inni gorzko płakali, nienawykli do przemocy tak blisko ich domów. Na widok Sithasa z ich ust wyrwały się okrzyki radości. Książę zatrzymał konia po raz kolejny spytał, czy ktokolwiek widział lady Nirakinę.
— Odkąd przeszli tedy żołnierze, nie widzieliśmy nikogo — odparł jeden z handlarzy. — Kompletnie nikogo.
Podziękował im i nakazał opuścić ulicę. Elfy szybko zniknęły we wnętrzach swych domów. Książę pozostał zupełnie sam.
Biedniejsi mieszkańcy Silvanostu mieszkali w wieżach, tak samo jak bogatsi obywatele. Ich domy rzadko jednak przekraczały wysokość czterech czy pięciu kondygnacji. Niemniej każdy z nich otoczony był niewielkim ogrodem, miniaturą wspaniałego parku otaczającego Wieżę Gwiazd. Wszystkie czułe pielęgnowane ogrody były teraz pełne śmieci i porzuconych, rozbitych przedmiotów. Powietrze wypełniał gryzący zapach dymu. Sithas spiął konia i ruszył w sam środek ogarniającego Silvanost szaleństwa.
Dwie przecznice dalej dostrzegł pierwszych uczestników zamieszek. Ludzka kobieta i elfka Kagonesti rozbijały ceramiczne dzbany o chodnik. Kiedy skończyły się im dzbany, podeszły do porzuconego na ulicy wózka i uzupełniły swoje zapasy.
— Dość tego! — rozkazał Sithas. Ciemnoskóra elfka spojrzała na następcę tronu i uciekła z krzykiem. Jej ludzka towarzyszka cisnęła w Sithasa dzbanem. Naczynie roztrzaskało się tuż przed końskimi kopytami, zasypując zwierzę gradem odłamków. Następnie kobieta otrzepała dłonie i ze spokojem odeszła.
Rumak cofnął się i wierzgnął, tak więc przez kilka kolejnych chwil książę starał się uspokoić przerażone zwierzę, Kiedy w końcu odzyskał kontrolę nad spłoszonym wierzchowcem, ruszył dalej.
Uliczka kończyła się gwałtownym skrętem w prawo. Im głębiej książę zapuszczał się w miasto, tym bardziej wyraźne stawały sic odgłosy walk. Słysząc je, Sithas wyciągnął miecz.
Ulice przed nim wypełniał tłum walczących — Silvanesti, Kagonesti, ludzi, kenderów i krasnoludów. Oddział uzbrojonej w piki gwardii królewskiej starał się odepchnąć do tyłu oszalały tłum. Sithas podjechał do oficera wydającego rozkazy nielicznej, dwudziestoosobowej grupie żołnierzy.
— Kapitanie! Gdzie wasz dowódca? — krzyknął, starając się przekrzyczeć panującą dookoła wrzawę.
— Wasza Wysokość! — zasalutował pospiesznie żołnierz w którego żyłach płynęła krew Kagonesti. — Lord Kencathedrus jest na targowisku, gdzie ściga grupę przestępców.
Siedzący na grzbiecie konia Sithas mógł spojrzeć ponad oszalałym morzem ludzi.
— Czy wszyscy oni są buntownikami? — spytał z niedowierzaniem.
— Nie, panie. Większość z nich to kupcy i handlarze, którzy starają się umknąć przed podpalającymi sklepy przestępcami — odparł kapitan.
Dlaczego więc ich powstrzymujecie?
— Rozkazy lorda Kencathedrusa, panie. Nie chciał, aby cudzoziemcy wdarli się w głąb miasta.
Na pytanie, czy widział lady Nirakinę, żołnierz pokręcił przecząco głową. Sithas spytał następnie, czy istnieje inna, okrężna droga do rzeki.
— Trzymajcie ich z daleka! — warknął kapitan do swych żołnierzy. — Zepchnijcie ich! Użyjcie drzewców! — Cofnął się i stanąwszy obok Sithasa, powiedział: — Tak, panie, możesz ominąć ulicę i Aleją Białych Róż dotrzeć nad samą wodę.
Sithas pochwalił kapitana i zawrócił konia. W ślad za nim posypały się kamienie i odłamki tłuczonych naczyń. Kapitan i jego żołnierze nie mieli się czego obawiać, ich ciała chroniły bowiem solidne zbroje. W przeciwieństwie do nich ani Sithas, ani jego rumak nie byli opancerzeni, tak więc galopując, spiesznie opuścili ulicę.
Aleja Białych Róż była wąska i z obu stron okolona wysokimi kamiennymi murami. Była to najuboższa część Silvanostu, gdzie wieżyczkowe domy należały do najniższych w mieście. Wysokie na dwa, trzy piętra, przywodziły na myśl przysadziste, kamienne bębny, w niczym nie przypominając wysokich, lśniących iglic w centralnej części miasta.
Gdy Sithas wjechał w aleję, nie było na niej nikogo. Siedząc na koniu, książę niemal ocierał się kolanami o boki kamiennych ścian. W biegnącym środkiem alejki rynsztoku leniwie płynęła wąska strużka brudnej wody. W odległym końcu uliczki Sithas dostrzegł przemykające ukradkiem niewielkie grupki buntowników. Niektórych ścigali gwardziści. Gdy książę wyjechał z wąskiej alejki, na jego drodze pojawiło się czterech elfów. Uzbrojeni w kamienie i kije uważnie wpatrywali się w jeźdźca i jego konia.
Sithas wyciągnął przed siebie obnażony miecz.
Odłóżcie to. Wracajcie do domów! — rzekł surowo.
— Jesteśmy wolnymi elfami! Nikt nie będzie nam rozkazywał! Już raz wygnano nas z naszych domów i nie pozwolimy, by to się powtórzyło! — wrzasnął jeden z elfów.
— Mylicie się — odparł Sithas, obracając konia tak, by nikt nie mógł stanąć za jego plecami. — Nikt was stąd nie wygania. Mówca Gwiazd poczynił plany na budowę miasta na zachodnim brzegu Thon-Thalasu...
— Nie to mówiła święta pani — krzyknął kolejny buntownik.
— Jaka święta pani?
— Kapłanka Quenesti Pah. Ona powiedziała nam prawdę!
A więc za zamieszki odpowiedzialna była Miritelisina! Sithas zawrzał z gniewu. Zakręcił mieczem ponad głową.
— Wracajcie do domów! — ryknął. — Wracajcie, inaczej zajmą się wami żołnierze!
Ktoś cisnął w niego kamieniem, który z brzękiem odbił się od hartowanego ostrza. Jeden z umazanych sadzą elfów spróbował pochwycić uzdę konia, ale książę uderzył go w głowę płazem miecza. Napastnik runął na ziemię, podczas gdy pozostali rzucili się do ucieczki, szukając gorzej uzbrojonego przeciwnika.
W dalszej wędrówce przez panujący w Silvanoście chaos Sithas został kilkakrotnie uderzony przez ciskane w jego stronę kije i odłamki. Brodaty mężczyzna, którego książę wziął za człowieka, zamachnął się na niego swym toporem. Tym razem Sithas nie uderzył płazem, lecz ciął buntownika ostrzem miecza. Mężczyzna runął na ziemię, rozdarty od ramienia aż po serce. Dopiero wówczas książę zauważył jego spiczaste uszy i bladą, silvanestyjską karnację. Oto na ziemi, tuż przed nim, leżał półczłowiek — pierwszy, jakiego Sithas kiedykolwiek widział. W sercu następcy tronu współczucie zmieszało się z odrazą.
Nieco oszołomiony, Sithas dotarł w końcu nad brzeg rzeki. W jej zazwyczaj spokojnych wodach pływały teraz ciała zabitych, potęgując tylko dezorientację księcia. Szok minął w chwili, gdy Sithas dostrzegł ciało kobiety odzianej w złotą suknię. Taką suknię miała jego matka.
Książę runął do płytkiej wody. Z mieczem w dłoni, rozchlapując wodę, rzucił się ku ciału. To była Nirakina. Jego matka nie żyła! Ze łzami spływającym po bladych policzkach Sithas wyciągnął ciało kobiety na płyciznę. Kiedy w końcu zdołał je obrócić, z niewypowiedzianą ulgą zauważył, że nie była to Lady Nirakina. Ta kobieta była mu zupełnie obca.
Zwolnił uścisk z ciała kobiety, które natychmiast zabrał leniwy prąd Thon-Thalasu. Sithas stał bez ruchu, krztusząc się od dymu i wpatrując się w otaczający go koszmar. Czyżby bogowie opuścili tego dnia Silvanesti? — Sithasie... Sithasie.... Na dźwięk swego imienia książę odwrócił się gwałtownie i podążając za głosem, wybiegł z wody. Wzdłuż rzeki ciągnął się rząd niskich, przypominających wieżyczki domów. Najwyższy z nich, czteropiętrowy budynek ze stożkowatym dachem i wysokimi, smukłymi oknami, znajdował się na prawo od niego. W jednym z najwyżej położonych okien powiewało białe płótno.
— Sithasie... — Książę z ulgą uświadomił sobie, że wzywający go głos należał do jego matki.
Natychmiast dosiadł konia i przymusił zwierze do galopu. Powietrze wypełniały wrzaski i odgłosy walk. Po drugiej stronie niskiego kamiennego muru grupka buntowników próbowała wyważyć drzwi do budynku. Sithas pognał konia w kierunku muru, zmuszając zwierzę do przeskoczenia ponad przeszkodą. Kiedy tylko bezpiecznie wylądowali po drugiej stronie, książę, wywijając w powietrzu mieczem, rzucił wyzwanie buntownikom. Koń i jeździec rzucili się w sam środek oszalałej bandy. Mężczyźni porzucili ławę, której używali jako taranu, i rozbiegli się na wszystkie strony.
Jedno z wychodzących na ulicę okien otworzyło się i stojąca w nim Nirakina zawołała do syna: — Sithasie! Bogom dzięki, że przybyłeś! Drzwi budynku, które omal nie zostały roztrzaskane przez buntowników, otworzyły sic od wewnątrz, Ukazał się w nieb znajomo wyglądający elf, ściskający w dłoni złamaną nogę stołową.
— Znam cię — rzekł Sithas, zeskakując z konia. Elf opuścił swoją broń.
— Tamanier Ambrodel. Do usług. Wasza Wysokość — rzekł ściszonym głosem. — Lady Nirakina jest bezpieczna.
Widząc schodzącą po schodach matkę, Sithas rzucił się ku niej z otwartymi ramionami.
— Byliśmy oblężeni wyjaśniła. Jej włosy barwy miodu były w kompletnym nieładzie, a na jej twarzy znać było czarne smugi sadzy. — Tamanier ocalił mi życie.
Walczył z buntownikami i strzegł wejścia do budynku.
— Myślałem, że zginęłaś — powiedział Sithas, ujmując twarz matki w swe podrapane, brudne dłonie. — Znalazłem w rzece ciało kobiety. Była odziana w twoje szaty
Nirakina wyjaśniła naprędce, że w chwili, gdy wybuchły zamieszki, rozdawała uchodźcom swoje stare ubrania. Oboje z Tamanierem znaleźli się w samym centrum buntu.
Jedynym powodem, dla którego udało się im bezpiecznie uciec, był fakt, że większość uchodźców znała żonę Mówcy i starała się ją ochronić.
— Jak to się wszystko zaczęło? — zapytał Sithas. — Słyszałem coś o Miritelisinie.
— Obawiam się, że to jej wina — odezwał się milczący dotąd Tamanier. — Widziałem, jak stała na wozie, oświadczając, te Mówca i wysocy kapłani zamierzają odesłać uchodźców na drugi brzeg rzeki. Ludzie najwyraźniej zaczęli się obawiać, że zostaną wygnani przez swych własnych władców z ostatniego schronienia, jakie im pozostało, i skazani na śmierć w dziczy. Rozpoczęli więc zamieszki, chcąc powstrzymać kolejne wygnanie.
Zacisnąwszy dłonie w pięści, Sithas ogłosił: — To zdrada! Miritelisina musi zostać pociągnięta do odpowiedzialności.
— Nie kazała im wszczynać zamieszek — odparta łagodnie jego matka — Jako kapłanka troszczy się o ubogich i to oni najbardziej na tym ucierpieli.
Sithas nie był w nastroju do rozmów. Zamiast tego odwrócił się do Tamaniera i wyciągnął ku niemu swą smukłą dłoń. Patrząc na księcia szeroko otwartymi oczami, elf uścisnął podaną mu rękę.
— Zostaniesz nagrodzony — rzekł z wdzięcznością Sithas.
— Dziękuję, Wasza Wysokość. — Tamanier objął wzrokiem opuszczoną ulicę. — Może uda się nam zabrać lady Nirakinę do domu.
Panujący na ulicach zgiełk ucichł. Żołnierze Kencathedrusa zagonili buntowników w jedno miejsce, otaczając ich ciasnym kordonem. Kiedy udało się w końcu opanować tłum, do dzielnicy targowej dotarły oddziały straży, której zadaniem było ugasić pożar. Było już jednak zbyt późno — połowa targowiska zdążyła do tej pory przemienić się w dymiące zgliszcza.
Sprawiedliwość wymierzona przez Sithela jego zbuntowanym poddanym była szybka i surowa. Wszyscy uczestnicy zamieszek zostali osądzeni i skazani. Tych, w których żyłach płynęła krew Silvanesti lub Kagonesti, ogłoszono niewolnikami i nakazano im odbudować to, co zniszczyli. Ludzie i buntownicy innych ras zostali wygnani z miasta i pod groźbą śmierci pozbawieni prawa powrotu. Tym spośród kupców, którzy przyłączyli się do zamieszek, odebrano majątki. Oni także zostali dożywotnio wygnani z Silvanostu.
Miritelisinę doprowadzono przed oblicze Mówcy. Na sali prócz Sithela obecni byli także Sithas, Nirakina, Tamanier Ambrodel oraz wszyscy wysocy kapłani Silvanostu.
Kapłanka nie chciała przemawiać; nie przedstawiła żadnej obrony. Pomimo szacunku dla jej szlachetnej osoby Sithel ogłosił kobietę winną mniejszej zdrady. Choć miał powody, by oskarżyć ją o zdradę stanu, za co karą była śmierć, Sithel nie chciał być wobec Miritelisiny aż tak surowy.
Wysoka kapłanka Quenesti Pah została wysłana do więzienia w podziemiach Pałacu Quinari. Jej cela była czysta i przestronna, choć ciemna. Miejsce to obłożono wszelkiego rodzaju czarami zabezpieczającymi, tak by uwięziona kapłanka nie była w stanie uciec za pomocą magii ani dzięki niej komunikować się ze światem zewnętrznym. Choć dla wielu spośród zgromadzonych wyrok ten zdawał się sprawiedliwy, tylko nieliczni uważali go za dobre rozwiązanie, albowiem od czasów burzliwych dni za panowania Silvanosa i Balifa żadna z wysoko postawionych osób nie została zesłana do więzienia.
— Czy naprawdę uważacie, że to słuszne trzymać ją w więzieniu? — spytała Nirakina swego męża i syna, kiedy zostali już sami.
— Zaskakujesz mnie — zmęczonym głosem odparł Sithel. — Ty jedna spośród wszystkich, których życie wisiało na włosku, nie powinnaś mieć żadnych skrupułów co do wyroku.
Twarz Nirakiny była pełna smutku. — Jestem pewna, że nie chciała wyrządzić szkody. Jej jedyną troską było dobro uchodźców.
— Być może nie chciała rozpocząć zamieszek — odparł ze zrozumieniem Sithas — jednak nie jestem przekonany co do tego, czy naprawdę nie chciała wyrządzić żadnych szkód. Zwracając się do tłumu, Miritelisina starała się unieważnić wydany przez Mówcę dekret To samo w sobie jest już zdradą.
— Biedacy — mruknęła Nirakina.
Po tych słowach udała się na spoczynek, podczas gdy Sithel wraz z synem pozostali w sali obrad.
— Twoja matka ma dobre serce, Sith. Całe to cierpienie bardzo ją dotknęło. Potrzebuje teraz odpoczynku. — Sithas ponuro pokiwał głową, na co Mówca dodał: — Wysyłam na zachód oddział pięćdziesięciu żołnierzy pod wodzą kapitana Coryamisa. Mają spróbować pojmać kilku spośród bandytów, którzy terroryzowali osadników, i sprowadzić ich żywcem do Silvanostu. Być może wówczas dowiemy się, kto naprawdę stoi za tymi atakami. — Sithel przeciągnął się i ziewnął. — Jeszcze dziś wieczorem Coryamis opuści Silvanost. W przeciągu kolejnego miesiąca powinniśmy się czegoś dowiedzieć.
Po skończonej rozmowie obaj udali się do swych komnat. Sithel przez chwilę obserwował syna, jak ten opuszcza schody, nie kierując się jednak do pokoi, które dzielił z Hermathyą.
— Dokąd idziesz, Sith? — zapytał zmieszany. Sithas wyglądał na wysoce zakłopotanego pytaniem ojca.
— Do moich starych komnat, ojcze. Hermathya i ja.,, my nie sypiamy w tym samym łożu — odparł sztywno. Sithel ze zdziwieniem uniósł jasne brwi.
— Nie pozyskasz jej, śpiąc osobno — poradził.
— Potrzebuję czasu do namysłu — odparł Sithas. Po tych słowach z szorstkim „dobranoc" udał się do swych komnat. Sithel odczekał, aż kroki syna zupełnie ucichną na kamiennych schodach, po czym westchnął. Sithas i Hermathya pozostawali w separacji i z jakiegoś powodu niepokoiło go to bardziej niż wysłanie Miritelisiny do więzienia. Znał swego syna, ale znał także swoją synową. Oboje byli zbyt dumni, zbyt nieugięci. Jakikolwiek rozłam w ich małżeństwie mógł tylko pogorszyć sytuację w przyszłości Nie wróżyło to niczego dobrego. Ród Silvanosa wymagał stabilizacji i potomstwa, które mogło zapewnić mu ciągłość. Będzie musiał coś z tym zrobić.
Potężne ziewnięcie zawładnęło ciałem Mówcy. Póki co, czekało na niego własne łoże, własna żona i sen.
W czasie tygodni, które nastąpiły po zamieszkach na targowisku, ulice Silvanostu przemierzał regularny patrol królewskiej straży. Późną nocą penetrujący ulice miasta czteroosobowy oddział natknął się na leżące na prowadzących do Świątyni Quenesti Pah schodach ciało. Dwóch spośród żołnierzy natychmiast podbiegło do leżącego i odwróciło go twarzą do góry. Ich zdziwienie było tym większe, że dobrze znali martwego elfa. Był nim Nortifinthas, jeden z ich towarzyszy, który wraz z czterdziestoma dziewięcioma innymi żołnierzami został wysłany na zachodnie prowincje. Przez ponad dwa tygodnie piećdziesięcioosobowy oddział nie przysłał do Silvanostu żadnych wieści.
Strażnicy podnieśli ciało martwego kompana i pospieszyli do Pałacu Quinari. Po drodze dołączali do nich koleni napotkani żołnierze. Zanim grupa dotarta do głównego wejścia, W jej szeregach znajdowało się już przeszło trzydziestu mężczyzn.
W odpowiedzi na energiczne walenie do drzwi w wejściu ukazał się Stankathan — pałacowy majordomus. Mężczyzna stanął w progu, podnosząc do góry skwierczącą lampę naftową.
— Kto tam? — spytał zaspanym głosem. Oficer, który znalazł ciało Nortifinthasa, wytłumaczył wagę sytuacji. Stankathan uważnie przyjrzał się niesionemu na ramionach żołnierzy ciału i pobladł.
— Sprowadzę księcia Sithasa — zdecydował.
Chwilę później spiesznym krokiem oddalił się ku kawalerskim komnatom następcy tronu. Drzwi do pokoju Sithasa były otwarte i stając w nich, Stankathan zauważył, że książę usnął, złożywszy głowę na stole. Nie mówiąc nic, stary elf pokręcił głową. Wszyscy dookoła wiedzieli, że książę Sithas i jego żona żyli w separacji. Świadomość ta wciąż jednak martwiła starego sługę.
— Wasza Wysokość? — rzekł, dotykając delikatnie pleców Sithasa, — Wasza Wysokość, proszę się zbudzić; wydarzyła się... pewna rzecz.
Sithas gwałtownie podniósł głowę. — Co? O co chodzi?
— Nocny patrol znalazł na ulicy martwego wojownika. Najwyraźniej jest to jeden z żołnierzy, których Mówca wysłał kilka tygodni temu na zachód.
Zdezorientowany nagłą pobudką, Sithas odepchnął krzesło i zerwał się na równe nogi.
— Jak to możliwe? — spytał. Odetchnął głęboko, by oczyścić zaspany umysł i poprawiwszy szatę, oznajmił; — Natychmiast spotkam się z tymi żołnierzami.
Majordomus zaprowadził księcia do głównego wejścia, gdzie Sithas ze spokojem wysłuchał opowieści oficera straży o tym, jak znaleziono ciało.
— Pokażcie mi go — nakazał Sithas.
Żołnierze delikatnie złożyli zwłoki Nortifinthasa na schodach. Na ciele wojownika widać było liczne zadane nożem i pałką — rany, które wystarczyły, by pozbawić go życia.
Sithas spojrzał na otaczające go pełne troski, posępne twarze.
— Zabierzcie ciało do piwnicy i połóżcie je tam. Być może jutro uczeni kapłani będą w stanie odkryć, co tak naprawdę się wydarzyło — rzekł opanowanym głosem.
Czterech strażników dźwignęło ciało martwego wojownika na ramiona i ruszyło w górę schodów. Stankathan wskazał im drogę do pałacowych piwnic. Po jakimś czasie, gdy majordomus i żołnierze powrócili, Sithas nakazał strażnikom oddalić się. Do służącego rzekł jednak:
— Kiedy rankiem Mówca się zbudzi, natychmiast opowiedz mu, co się wydarzyło, i przyślij po mnie.
— Tak też się stanie. Wasza Wysokość.
Ranek nastał chłodny, z kłębiących się na północy szarymi chmurami. Sithas i Sithel stali po przeciwnych stronach stołu, na którym złożono ciało Nortifinthasa. Wszystkich pozostałych wyproszono z piwnicy. Sithel pochylił się nad ciałem żołnierza, by drobiazgowo przyjrzeć się jego ubraniom. Dotykał palcami każdego szwu, zaglądał w każdą kieszeń, obejrzał nawet włosy zmarłego. W końcu Sithas nie mógł się już powstrzymać.
— Co robisz, ojcze?
— Wiem, że kapitan Coryamis nie wysiałby tego wojownika z powrotem bez jakiejkolwiek wiadomości.
— Skąd wiesz, ze go posłano? Mógł przecież zdezerterować.
Sithel wyprostował się.
— Nie on. Nortifinthas był dobrym żołnierzem. Gdyby zdezerterował, nie powróciłby do Silvanostu. — Mówiąc te słowa. Sithel znieruchomiał. Sięgnął po świecę, która była jedynym źródłem światła w piwnicznych mrokach, i przysunął ją do talii wojownika. — Tutaj! — Mówca pospiesznie wepchnął kaganek w dłoń syna i skwapliwie odpiął z ciała wojownika pas z przytroczonym do niego mieczem. Chwilę później pokazał go Sithasowi. — Widzisz?
Sithas, mrużąc oczy, przyjrzał się wewnętrznej stronie pasa. Na pociemniałej skórze faktycznie wyskrobano słowa, jednak zdawały się one przypadkowe i pozbawione — Nie rozumiem — przyznał książę. — Widzę pismo, ale to tylko pozbawione sensu brednie.
Sithel odpiął od pasa pustą pochwę i złożył ją na piersi wojownika. Następnie zwinął pas i wetknął go pod szatę.
— Jest wiele rzeczy, których musisz się jeszcze nauczyć; rzeczy, które zdobywa się wraz z doświadczeniem. Chodź ze mną, a pokażę ci, jak umarli mogą przemawiać do żywych, nie ubywając magii.
Opuścili piwnicę. W zamku na ich powrót czekał już cały tłum dworzan i służących. Widząc to, Sithel niezwłocznie nakazał wszystkim powrócić do swych obowiązków, podczas gdy on sam w towarzystwie syna udał się do Wieży Gwiazd.
— To miejsce jest jak mrowisko — rzekł Sithel, krocząc żwawo Drogą Procesyjną.
— Jak cokolwiek można tu choćby przez chwilę zachować w tajemnicy?
Książę był szczerze zaintrygowany, jednak ukrywał swe zdumienie pod pełną refleksyjności maską, zapożyczoną od kapłanów Matheri. Dopiero gdy zostali zupełnie sami, zamknięci w audiencyjnej sali wieży, jego ojciec przemówił ponownie.
— Coryamis wysłał tego żołnierza z powrotem, jako kuriera — przyznał Mówca. — Zobaczmy więc, jakież to wieści nam przyniósł.
Szmaragdowy tron Mówcy nie był w całości wykonany z kamienia. Fasetowane klejnoty przeplatały się tu z — wyciosanymi w rzadkim i niezwykle pięknym drewnie — kolumnami. Kolumny te miały rozmaitą długość i grubość, a niektóre spośród nich inkrustowane były złotem i srebrem. Sithas z niemym zdziwieniem przyglądał się ojcu, który — jedna po drugiej — wyciągał drewniane kolumny z prastarego, świętego tronu. Za każdym razem, gdy wyjmował kolejny kawałek drewna, owijał wokół niego skórzany pas. Następnie przez sekundę przyglądał się wyskrobanym w nim zapiskom, odwijał pas i umieszczał drewno z powrotem w tronie. Za piątym razem z ust Sithela wyrwał się triumfalny okrzyk. Mówca w milczeniu odczytał zapisane na drewnianym klocku litery, odwrócił go nieznacznie i zabrał się do odczytywania kolejnego rzędu zapisków. Kiedy skończył, podniósł wzrok na syna, a jego twarz była poszarzała z przerażenia.
— Co się stało, ojcze? — spytał Sithas. W odpowiedzi Mówca podał mu drewniany klocek i owinięty wokół niego pas.
Dopiero teraz książę zrozumiał. Wiadomość została spisana na pasie w chwili, gdy był on owinięty wokół drewna tej samej grubości jak to, które teraz trzymał w dłoniach. Kiedy oderwano od niego pas, litery na powrót stawały się pozbawioną sensu paplaniną. Rozumiejąc to, Sithas był teraz w stanie odczytać wysłaną przez Coryamisa ostatnią wiadomość.
W zapisku było wiele skrótów. Sithas odczytał wiadomość na głos, tylko po to, by upewnić się, że rozumie ją poprawnie.
Wielki Mówco — mówiły litery. — Piszą te słowa, wiedząc, że jutrzejszego dnia mogę zginąć i jest to jedyna szansa, którą mam, aby opowiedzieć o tym, co się wydarzyło. Dwa dni temu zostaliśmy zaatakowani przez bandą ludzi, elfów i mieszańców. Konni schwytali nas w pułapkę pomiędzy pogórzami Gór Khalkist i wodospadami rzeki Keraty. Zostało nas zaledwie piętnastu. Wiadomość tę prześlą wraz z mym najlepszym wojownikiem, Nortifinthasem. Wielki Mówco, ci ludzie i elfy nie są bandytami. To potężna kawaleria. Wiedzieli, gdzie nas zaskoczyć, i znali naszą liczebność, tak więc czuję, te zostaliśmy zdradzeni. W Silvanoście jest zdrajca. Odnajdź go, albo wszystko przepadnie. Ku chwale Silvanesti!
Przez długą chwilę Sithas, milcząc, wpatrywał się w ojca. W końcu wybuchnął.
— To potworne!
— Zdrada w moim własnym mieście. Kto mógłby to być? — spytał Sithel.
— Nie wiem, ale możemy się dowiedzieć. Ważniejszym pytaniem jest, kto opłaca zdrajcę? To z pewnością musi być cesarz Ergothu! — zdecydował książę.
— Tak. — Z pewnością nie było nikogo innego z taką ilością pieniędzy i motywem, by prowadzić równie podstępną i zwodniczą kampanię przeciwko elfiemu narodowi. Sithel spojrzał na syna, który nagle wydał mu się starszy o kilka lat. — Nie chcę wojny, Sithasie. Nie chcę jej. Nie otrzymaliśmy jeszcze odpowiedzi od imperatora i króla Thorbardinu, w której wyrażamy chęć spotkania. Jeśli oba narody zechcą przybyć i porozmawiać, zdobędziemy szansę na pokój.
— To również może dać naszemu wrogowi czas, którego z pewnością potrzebuje — odparł Sithas.
Mówca odebrał z dłoni syna pas i drewnianą kolumnę. Następnie umieścił klocek z powrotem w bocznej części tronu, pas natomiast zapiął wokół własnej talii. Zdawało się, że Sithel odzyskał już spokój i troska zniknęła z jego twarzy zastąpiona wyrazem głębokiej determinacji.
— Synu, czynię cię odpowiedzialnym za odnalezienie zdrajcy. Czy jest mężczyzną, czy kobietą, młodym czy starym, nie będzie dla niego litości.
— Odnajdę zdrajcę — przysiągł Sithas.
Każdego wieczoru w pałacu kolacja odbywała się w Sali Balifa. Posiłek był także osobliwym spotkaniem towarzyskim, jako że brali w nim udział wszyscy dworzanie, a także liczni przedstawiciele kapłaństwa i arystokracji. Mówca Sithel wraz z żoną Nirakiną zasiadali u szczytu ogromnego, owalnego stołu. Sithas i Hermathya zajmowali miejscu po lewej stronie Nirakiny, podczas gdy pozostali goście — kierując się hierarchią starszeństwa — zasiadali tuż za nimi Stąd też osobą siedzącą po prawej ręce Sithela był zawsze najmłodszy spośród dworzan. Tym razem miejsce to przypadło w udziale Tamanierowi Ambrodelowi, który w zamian za ocalenie życia lady Nirakiny został obdarowany jednym z pomniejszych tytułów.
Hala była pełna, choć w chwili, gdy Hermathya przybyła w towarzystwie Tamaniera, wszyscy z obecnych wciąż stali. Brakowało też Sithela, a nikt nie mógł zająć miejsca przy stole, dopóki nie uczynił tego sam Mówca. Jeśli chodzi o Sithasa, książę spokojny i niewzruszony stał tuż za swoim krzesłem. Hermathya miała nadzieję, że widząc ją pod rękę z oddanym królewskiej rodzinie Tamanierem, Sithas, zareaguje zazdrością, jednak następca tronu zdawał się nie odrywać wyroku od stojącego na siole złotego talerza.
Sithel wszedł do hali w towarzystwie lady Nirakiny, widząc królewska parę, służący natychmiast odsunęli przeznaczone Mówcy i jego żonie wysokie krzesła i Sithel zajął miejsce przy stole.
— Niech bogowie zapewnią wam zdrowe i długie życie — rzekł cicho. Przestronna hala została zbudowana w ten sposób, aby rozmowa prowadzona po jednej stronie ogromnego stołu mogła być słyszana przez siedzących przy jego odległym końcu. Wypowiadane przed posiłkami tradycyjne pozdrowienie dotarło wiec do uszu wszystkich zgromadzonych.
— Obyś żył długo. Mówco Gwiazd odparli chórem. Sithel usiadł. Chwilę później, przy wtórze szurania i skrzypienia krzeseł, usiedli pozostali goście.
Natychmiast przy stole pojawił się oddział służących, którzy wnieśli do hali potężnych rozmiarów naczynie. Naczynie kołysało się na wspartym o ramiona dwóch elfów długim kiju. Za nimi kolejnych dwóch mężczyzn niosło wykonane z brązu, durszlakowe pudło, z którego emanował stłumiony blask. W środku były kamienie, które przez cały dzień trzymane były w kuchennych paleniskach. Służący postawili pudło na kamiennej płycie, po czym niosący naczynie mężczyźni opuścili na nie kocioł. Teraz wszyscy mieli pewność, że zupa pozostanie gorąca przez cały czas trwania posiłku, który mógł ciągnąć się nawet przez kilka godzin.
Młode elfie panny, odziane w luźne żółte sukienki z delikatnej tkaniny, uwijały się pomiędzy gośćmi, wypełniając ich miski parującą zupą żółwiową. Dla łych, którzy nie skłaniali się ku gorącemu posiłkowi, przygotowano świeże owoce, zebrane rankiem w rozległych sadach na wschodnim brzegu. Elfi chłopcy uginali się pod ciężarem smukłych amfor, wypełnionych po brzegi purpurowym nektarem. Pilnowali oni, aby puchary gości zawsze były pełne.
Kiedy podano już pierwsze danie, Stankathan dał znak służącym, którzy do tej pory stali posłusznie przy prowadzących do hali drzwiach. Mężczyźni otworzyli masywne podwoje, przez które weszła do pomieszczenia trójka muzyków. Podczas gdy rozmowy w Hali Balifa rozpoczęły się na dobre, grajkowie, z których jeden grał na flecie, drugi na lirze, a trzeci na sistrumie, zajęli miejsca w odległym kącie pomieszczenia.
— Słyszałem — zaczął siary Rengaldus, mistrz Gildii Jubilerów — ze niebawem ma odbyć się konferencji z udziałem przedstawicieli Ergothu.
— To stara wiadomość — odparł kapłan zwany Zertinfinasem. Po tych słowach rozpłatał soczystego melona i nałożył sobie na talerz pełen nasion miąższ. Zaproszono również krasnoludów z Thorbardinu.
— Nigdy wcześniej nie widziałam ludzi z bliska — wtrąciła się Hermathya. — Nigdy też z ładnym nie rozmawiałam.
— Niewiele straciłaś, pani odparł Rengaldus. — Ich język jest ordynarny, a ciała zarośnięte.
— Niczym u bestii — zgodził się Zertinfinas. — To wasze zdanie. — Wtrącił Tamanier. Natychmiast zwróciło się ku niemu wiele par oczu, albowiem najmłodszym dworzanom nie przystało zabierać głosu przy królewskim stole. Żyjąc na równinach, poznałem ludzi i wielu spośród nich było dobrych.
— Tak, ale czy ludzie z natury swej nie są zdradzieccy? — spytał mistrz gildii, która zajmowała się wyrobem najprzedniejszych sandałów. — Czy ludzie w ogóle potrafią dotrzymać słowa?
— Rzadko. — Tamanier spojrzał na Sithasa, swego patrona, szukając na jego twarzy oznak niezadowolenia. Syn Mówcy jak zwykle jadł niewiele, skubiąc pojedyncze winogrona z leżącej na talerzu kiści. Zdawało się, że w ogóle nie słyszał wypowiedzi Tamaniera, tak więc młody dworzanin ciągnął dalej: — Ludzie potrafią być niebywale wręcz honorowi. Być może dzieje się tak dlatego, iż wiedzą, że większość z ich pobratymców taka nie jest.
— Są absolutnie dziecinni w swoich nastrojach — stwierdził Zertinfinas. — Jak mogą nie być? Wszak mają zaledwie około siedemdziesięciu lat, by nauczyć się cierpliwości i zdobyć wiedzę.
— Ale są bystrzy — zauważył Rengaldus. Siorbiąc, upił potężny łyk nektaru i satynową chusteczką wytarł brodę.
Jeszcze sto lat temu nie było na świecie człowieka, który potrafiłby ciąć diamenty czy polerować szafiry. Obecnie rzemieślnicy w Daltigoth nauczyli się obróbki klejnotów i odbierają klientów naszym własnym mistrzom! Moi agenci w Baliforze mówią, że obrabiane przez ludzi klejnoty świetnie się lam sprzedają. Głównie dlatego, że są dużo tańsze od naszych rodzimych. Najwyraźniej kupujący mniej dbają o jakość niż o cenę końcową.
— Barbarzyńcy! — mruknął Zertinfinas, pochylając głowę nad filiżanką.
Niebawem podano drugi posiłek: zimną sałatkę z rzecznego pstrąga ze słodkim, ziołowym dodatkiem. Na jej widok wokół stołu dały się słyszeć pomruki zadowolenia. Przyniesiono także jeden z ulubionych przysmaków elfów: oblane miodem bochenki świeżego chleba, które kształtem przypominały miniaturowe piramidy.
— Być może jeden z uczonych kapłanów będzie w stanie mi powiedzieć — zaczęła Hermathya, odkrawając kawałek ciepłego chleba — dlaczego ludzie żyją tak krótko? — Zertinfinas odchrząknął subtelnie, by zabrać głos, jednak odpowiedź na pytanie panny dobiegła z przeciwnej strony stołu.
— Powszechnie uważa się, że ludzie reprezentują rasę pośrednią, dalszą bogom i bliższą zwierzętom. Nasza własna rasa — stworzona jako pierwsza, obdarzona długowiecznością i magicznymi zdolnościami — bliższa jest bogom.
Hermathya delikatnie przechyliła głowę, by lepiej przyjrzeć się swemu rozmówcy.
— Nie znam cię, wielebny. Kim jesteś?
— Wybacz, pani, że się nie przedstawiłem. Jestem Kamin Oluvai, drugi kapłan Błękitnego Feniksa. — Młody elf podniósł się zza stołu i pokłonił Hermathyi. W swej jaskrawoblękitnej szacie, zdobionej symbolami Błękitnego Feniksa, i złotej przepasce wyglądał osobliwie. Jego złote włosy były długie, nawet jak na panujące wśród elfów zwyczaje. Sithas spojrzał powściągliwie na kapłana. Kamin Oluvai nieczęsto brał udział w królewskich kolacjach.
— A więc, co z tymi ludźmi? — uskarżał się głośno Zertinfinas, któremu nektar powoli uderzał do głowy. — Co mamy z nimi zrobić?
— Wierzę, że jest to sprawa, którą musi zająć się sam Mówca — odparł Sithas. Sto pięćdziesiąt par oczu natychmiast zwróciło się ku Sithelowi, który jedząc rybę, z uwagą przysłuchiwał się rozmowom.
— Władza Silvanesti zostanie zachowana — rzekł ze spokojem. — Dlatego też została zwołana konferencja. Książę skinął głową, po czym spytał:
Czy to prawda, Ambrodelu, że w naszych zachodnich prowincjach żyje więcej ludzi niż Silvanesti i Kagonesti?
— Więcej niż Silvanesti. Wasza Wysokość. Trudno jest jednak zgadnąć prawdziwą liczbę Kagonesti. Tak wielu spośród nich zamieszkuje odległe lasy, góry i równiny... — Ludzie rozmnażają się już po osiągnięciu piętnastego roku życia — dodał z pogardą Zertinfinas. — Zazwyczaj mają pięcioro, sześcioro dzieci!
Wokół stołu dało się słyszeć szepty zaskoczenia i niepokoju. Elfi rodzice w czasie swego długiego życia rzadko posiadali więcej niż dwójkę dzieci.
— Czy to prawda? — Nirakina spytała Tamaniera.
— Tak, przynajmniej jeśli chodzi o tych, którzy mieszkają w głuszy. Nie mogę powiedzieć, jak wyglądają ich rodziny w bardziej cywilizowanych częściach Ergothu. Jednak wiele spośród ich dzieci nie dożywa wieku dojrzałego. Ludzka wiedza na temat sztuki uzdrawiania nie jest równa tej, którą posiadają elfy.
Muzycy przesiali grać skoczne melodie i w hali rozbrzmiały pierwsze dźwięki Lamentu Morskiego Elfa. Podano główne danie. Potrawa została przywieziona na potężnym wozie i okazała się prawdziwą rzeźbą smoka, wykonaną ze złocistobrązowego, kruchego ciasta. Smakołyk piął się na wysokość pięciu stóp. Tylne łuski bestii wykonano z liści mięty, podczas gdy oczy i szpony zastąpiono czerwonymi granatami. Jego głowa i postrzępiony ogon pokryte były oblanymi polewą orzechami.
Biesiadnicy powitali danie oklaskami i nawet sam Sithel uśmiechnął się na jego widok.
— Widzicie teraz, przyjaciele, że to kucharz jest panem nas wszystkich — ogłosił, podnosząc się zza stołu.
— Przez wieki to smoki polowały na nas; dziś jednego z nich zjemy na kolację.
Stankathan stał tuż obok ciastowego smoka, trzymając w dłoni opuszczony miecz. Na skinienie jego głowy służący podstawili pod smoczy łeb złotą tacę. Ciosem, który niewątpliwie zaprzeczał jego wiekowi, Stankathan odciął głowę bestii. Z otwartej szyi smoka wyfrunęło stado żywych wróbli, z których każdy miał przywiązaną do nóg srebrną wstęgę. Salę wypełnił zgodny okrzyk podziwu.
— Ufam, że reszta wnętrzności jest dużo lepiej upieczona — zażartował Sithel.
Służący zanieśli Mówcy głowę smoka i używając niewielkich noży, pokroili ją na kawałki. Pod chrupiącą panierką z ciasta głowa bestii nadziewana była delikatnym mięsem, zapiekanymi w całości jabłkami i zeszkloną cebulą. Stankathan zaatakował pozostałą część pieczeni niczym kulinarny aktor, odgrywający scenę, w której waleczny Huma zabija prawdziwego smoka. Korpus pieczeni pełen był przepysznych kiełbasek, nadziewanej papryki i utartych warzyw. Komnatę wypełnił gwar, ponieważ każdy z obecnych wyrażał swój podziw względem dania wieczoru.
Zertinfinas donośnym głosem upomniał się o kolejną porcję nektaru. Usługujący gościom chłopiec, którego amfora zdążyła już opustoszeć, rzucił się ku drzwiom, aby spełnić żądanie kapłana. Kiedy mijał krzesło Sithasa, książę przywołał go do siebie, na co posłuszny chłopiec przyklęknął u jego boku.
— Tak, Wasza Wysokość?
— Świątobliwy wypił już zbyt wiele. Nakaż mistrzowi piwnicy, aby rozcieńczył wino wodą. Pół na pół — nakazał Sithas konfidencjonalnie.
— Jak sobie życzysz, panie.
— Kucharz doprawdy przeszedł samego siebie — zauważyła Hermathya. — Cóż za wyborna uczta.
— Czy jest ku niej jakiś specjalny powód? — spytał Rengaldus.
— Kalendarz nie wskazuje żadnego święta — zauważył Kamin Oluvai. — Chyba że jest to wyjątkowy dzień dla samego Mówcy.
— W rzeczy samej, świątobliwy. Ucztą tą oddajemy honor poległemu bohaterowi — wyjaśnił Sithel.
Zaintrygowana Nirakina odstawiła swój puchar. — Jakiemu bohaterowi, mój mężu?
— Imię jego brzmiało Nortifinthas. Kołysząc głową, Zertinfinas spytał:
— Czy był on towarzyszem Humy, Smoczej Zguby?
— Nie — wtrącił się Kamin Oluvai. — Zasiadał w pierwszym wielkim Synthal-Elish, czyż nie?
— Obaj jesteście w błędzie — odparł Sithel. — Nortifinthas był pospolitym żołnierzem. Kagonesti, który zginął szlachetną śmiercią w służbie temu domowi. — Toczące się przy stole rozmowy ucichły, podczas gdy flecista zakwilił wysoka, partię solową lamentu.
— Tego ranka — ciągnął Mówca — żołnierz ten zwany Nortifinthasem powrócił do miasta z zachodnich prowincji. Był jedynym ocalałym spośród pięćdziesięciu wojowników wysłanych przeze mnie, aby odnaleźli bandytów, którzy ostatnimi czasy niepokoili nasz lud. Wszyscy jego towarzysze zostali zamordowani. Mimo tego, iż sam był poważnie ranny, dzielny Nortifinthas powrócił do Silvanostu z ostatnią depeszą od swego dowódcy. — Sithel rozejrzał się wokół stołu, każdemu zaglądając głęboko w oczy. Siedzący nieruchomo Sithas zacisnął lewą dłoń w pięść. — Jeden z was tutaj zgromadzonych, jeden z was, siedzących przy moim stole i jedzących moje jedzenie, i jest zdrajcą.
Słysząc to obwieszczenie, muzycy przestali grać. Machnięciem dłoni Mówca nakazał im podjąć przerwaną melodię, co uczynili z widocznym zakłopotaniem.
— Widzicie, siła, która zabiła pięćdziesięciu moich wojowników, nie była bandą przypadkowych bandytów, lecz zdyscyplinowanym oddziałem kawalerii, który wiedział, gdzie i kiedy pojawią się moi żołnierze. To nie była bitwa. To była masakra.
— Czy wiesz. Mówco, kim jest zdrajca? — spytała szczerze Hermathya.
— Jeszcze nie; jednak osoba ta zostanie odszukana. Większą cześć dnia spędziłem, tworząc listę tych, którzy mogli znać szlak, którym podążali moi wojownicy. Na tym etapie podejrzewam wszystkich.
Mówca powiódł wzrokiem dookoła potężnego stołu. Dotychczasowa wesołość zniknęła, wszyscy z obecnych spoglądali bez entuzjazmu na ułożone na ich talerzach przysmaki.
Widząc to, Sithel uniósł w górę swój nóż i widelec. — Dokończcie posiłek — rozkazał. Kiedy nikt ze zgromadzonych nie poszedł jego śladem, spytał: — Dlaczego nie jecie? Czyżbyście chcieli, aby tak wykwintny posiłek poszedł na marne?
Sithas jako pierwszy powrócił do jedzenia. Wkrótce dołączyły do niego Nirakina i Hermathya, a następnie pozostali biesiadnicy, jednak panujący w hali nastrój był dużo mniej radosny niż jeszcze chwilę temu.
— Powiem tak — ostentacyjnie dodał Sithel, wycinając z głowy smoka granatowe oko. — Mam przypuszczenia co do osoby zdrajcy.
W tej samej chwili usługujący gościom chłopiec powrócił z amforą pełną rozcieńczonego nektaru. W absolutnej ciszy, która zapadła po jego ostatnich słowach, Mówca rzekł na głos:
— Zertinfinasie! Oto twój nektar!
Kapłan tak gwałtownie poderwał głowę na dźwięk mego imienia, że trzeba go było kilkakrotnie uderzyć w plecy, by nie zakrztusił się kawałkiem ciasta.
Sithas z uwagą obserwował jedzącego ojca. Każdy ruch Mówcy był pełen wdzięku, a na jego twarzy malował się zdecydowany spokój.