Dni zdawały się puste. Każdego ranka Kith-Kanan siedział obok młodego dębu. Drzewko było wysoki i smukłe, a jego splecione gałęzie strzelały ku niebu. Wkrótce — podobnie jak w innych drzewach — pojawiły się na nim pierwsze pąki liści. Te jednak zdawały się symbolem: przesłaniem, iż oto, po raz kolejny, las wypełniał się szalonym i pełnym radości życiem. Nawet polana wybuchła eksplozją dzikich kwiatów i bujnych, zielonych roślin. Prowadząca do sadzawki ścieżka w przeciągu jednego dnia pokryła się soczystą trawą i kołyszącymi się na wietrze ostami.
— Nigdy wcześniej nie było tu takiej wiosny — krzyczał Mackeli. — Wszystko zdaje się rosnąć w oczach! — Chłopiec odzyskał dobry nastrój dużo szybciej niż Kith-Kanan. Łatwo pogodził się z myślą, że przemiana Anayi była z góry przesądzona i teraz za wszelką cenę starał się rozweselić przyjaciela.
Tego pięknego dnia obaj siedzieli na jednej z niższych gałęzi potężnego dębu. Dyndające nogi Mackeliego ruszały się w przód i w tył, podczas gdy chłopak, spoglądając na polanę, przeżuwał słodkie źdźbło trawy.
— To tak, jakbyśmy byli oblężeni — dodał. W ciągu niecałego tygodnia trawa urosła na wysokość talii. Otaczająca drzewo naga ziemia, wydeptana codzienną krzątaniną, stopniowo kurczyła się i porastała roślinnością. — Łowy powinny być udane — zachwycał się Mackeli. Jego nowo odkryty apetyt na mięso był wręcz nieopisany. Chłopiec jadł dwukrotnie więcej niż Kith-Kanan i nieustannie rósł w siłę. Odkąd Arcuballis udoskonalił swe umiejętności w przynoszeniu zwierzyny, obaj mężczyźni byli dobrze odżywieni.
Jednak wraz z eksplozją kwitnących drzew i roślin nadeszła prawdziwa plaga owadów. Nie byli to jednak Czarni Pełzacze Anayi, a roje pszczół, much i motyli. W tych dniach powietrze było ich pełne. Aby powstrzymać natrętne pszczoły przed zadomowieniem się we wnętrzu drzewa, Kith-Kanan i Mackeli musieli bezustannie utrzymywał płonący na palenisku ogień.
Arcuballis raz dziennie powracał do domu z upolowanym dzikiem czy jeleniem, zatem niewiele pozostało im do roboty. Mackeli po raz kolejny zaczął wypytywać o Silvanost, z nadzieją, iż dzięki temu odwróci uwagę Kith-Kanana od smutku i rozpaczy. Rozmawiali więc o mieszkańcach miasta, ich strojach, zwyczajach, pracy i wielu innych rzeczach. Powoli Kith-Kanan zaczaj dzielić się z Mackelim swoimi wspomnieniami i, o dziwo, poczuł niewypowiedzianą tęsknotę za domem.
— A co z... — Mackeli zagryzł dolną wargę. — Co z dziewczętami?
Kith-Kanan uśmiechnął się łagodnie.
— Tak, są tam również dziewczęta.
— Jakie one są?
— Silvanestyjskie panny znane są ze swego wdzięku i urody — odparł książę bez zbytniej przesady. — Większość z nich jest życzliwa, delikatna i bardzo inteligentna: znane są również i takie, które potrafią jeździć konno i wiedzą, jak używać miecza. Te jednak należą do rzadkości. Są płomiennowłose, jasnowłose o włosach jasnych niczym piasek, widziałem również takie, których włosy były czarne jak niebo nocą.
Mackeli przyciągnął nogi i przykucnął na piętach.
— Chciałbym je poznać! Wszystkie!
— Nie wątpię, Keli — rzekł z powagą Kith-Kanan. — Jednak nie mogę cię tam zabrać.
Mackeli znał opowieść o ucieczce Kith-Kanana z Silvanostu.
— Za każdym razem, gdy Ny się na mnie gniewała, czekałem kilka dni, a później szedłem do niej i mówiłem, że jest mi przykro — podpowiedział chłopiec. — Nie możesz powiedzieć swemu ojcu, że jest ci przykro?
— To nie takie proste — odparł książę.
— Dlaczego?
Kith-Kanan otworzył usta, by wyjaśnić wszystko Mackeliemu, jednak nie wydobył z siebie ani słowa. Właśnie, dlaczego? Z pewnością po tak długim czasie gniew ojca złagodniał. Bogowie wiedzieli, że jego własna złość po utracie Hermathyi osłabła i przeminęła, jak gdyby nigdy i śmiała. Nawet teraz, kiedy wymawiał w myślach jej imię, nie czuł w sobie żadnej namiętności. Jego serce już na zawsze będzie należało do Anayi. Teraz, kiedy zabrakło także i jej, dlaczego nie miałby powrócić do domu?
Doszedł jednak do wniosku, że nie może tego uczynić.
— Mój ojciec jest Mówcą Gwiazd. Wiążą go tradycje, których nie może zlekceważyć. Gdyby był tylko mym ojcem, być może mógłbym powrócić i błagać go o wybaczenie. Jednak otaczają go ludzie, którzy mogą nie zechcieć mojego powrotu.
Mackeli pokiwał głowa ze zrozumieniem.
— Wrogowie.
— Nie moi osobiści wrogowie, ale wszyscy kapłani i mistrzowie gildii, którzy zabiegają o to, aby rzeczy pozostały takimi, jakie były przez wieki. Mój ojciec potrzebuje ich wsparcia, dlatego właśnie oddał Hermathyę Sithasowi. Jestem pewien, ze mój powrót wywołałby w mieście wielki niepokój.
Mackeli wrócił do siedzenia na gałęzi, machając w powietrzu nogami.
— To wszystko wydaje się takie skomplikowane — rzekł. — Moim zdaniem las jest lepszy.
Nawet z rozdartym po śmierci Anayi sercem, rozglądając się po usianej kwiatami, słonecznej polanie, Kith-Kanan musiał przyznać chłopcu rację.
Przywołanie uderzyło w niego z siłą ciosu.
Był Wieczór. Od dyskusji na temat Silvanostu minęły już cztery dni i obaj mężczyźni zajęci byli obdzieraniem ze skóry górskiego łosia. Ani Kith-Kanan, ani Mackeli nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego gryf przebył dwieście mil do Gór Khalkist, by upolować łosia; wiadomo było jednak, że była to najbliższa okolica obfitująca w taką zwierzynę. Niemalże kończyli pracę, kiedy nadeszło Przywołanie.
Kith-Kanan wypuścił z dłoni krzemienny nóż do obdzierania zwierzyny. Chwilę później skoczył na równe nogi, wyciągając ręce, jak gdyby nagle pozbawiono go wzroku.
— Kith! Kith, co się dzieje? — wrzasnął Mackeli. Las zniknął sprzed oczu Kith-Kanana. Zamiast niego młodzieniec ujrzał mglisty obraz ścian, podłogi i wykutego w białym marmurze sklepienia. Poczuł się tak, jak gdyby coś uniosło go ponad własnym ciałem i przeniosło do Silvanostu. Oszołomiony, przyjrzał się własnej ręce i zamiast skórzanej tuniki i stwardniałej dłoni zauważył smukłe, gładkie palce i białą, jedwabną szatę. Widoczny na palcu pierścień należał do Sithasa.
W głowie księcia eksplodowała prawdziwa gama uczuć: niepokoju, smutku, samotności. Oto Sithas wzywał jego imię. W mieście pojawiły się kłopoty. Kłótnie i walki. Na dworze byli jacyś ludzie. Widząc gnające przed oczami obrazy, książę zatoczył się do tyłu — zawołał. Kiedy tylko wypowiedział imię brata. Przywołanie dobiegło końca.
Stojący obok Mackeli szarpał go za poły tuniki. Kith-Kanan jak oszalały wyrwał się z jego uścisku i odepchnął chłopca w tył.
— Co się stało? — spytał przerażony Mackeli. Mój brat. To był mój brat, w Silvanoście... Widziałeś go? Mówił coś?
Nie używał słów. Kraj jest w niebezpieczeństwie... Kith-Kanan przycisnął dłonie do twarzy. Serce mu waliło — Muszę wrócić. Muszę udać się do Silvanostu. — Po tych słowach odwrócił się i zniknął we wnętrzu dębu. — Zaczekaj! Czy musisz wracać natychmiast?
— Muszę iść. Muszę iść teraz — obstawał przy swoim Kith-Kanan.
— A zatem weź mnie ze sobą!
Kith-Kanan pojawił się w wejściu.
— Co powiedziałeś?
— Zabierz mnie ze sobą — powtórzył z nadzieją Mackeli — Będę twoim służącym. Zrobię wszystko. Będę czyścił twoje buty, przygotowywał posiłki... cokolwiek zechcesz. Nie chcę zostać tu sam, Kith. Chcę zobaczyć miasto, w którym mieszkają tacy jak ja!
Kith-Kanan podszedł do niego, wciąż ściskając w dłoni krzemienny nóż. W zalewającej jego umysł powodzi uczuć zdał sobie sprawę, jak bardzo cieszy go myśl, że Mackeli chciał wyruszyć razem z nim. Chłopiec był mu bliższy niż ktokolwiek inny, z wyjątkiem Anayi i Sithasa. Jeśli faktycznie miał powrócić do Silvanostu i stawić czoło wydarzeniom w mieście, nie chciał utracić takiej przyjaźni i wsparcia, jakie oferował Mackeli.
Poklepując chłopca po ramieniu, oznajmił: — Pojedziesz ze mną, jednak niejako mój służący. Będziesz moim giermkiem i od będziesz szkolenie na wojownika. Jak ci się to podoba?
Mackeli był zbył wstrząśnięty, by cokolwiek powiedzieć. Zamiast tego oplótł Kith-Kanana ramionami i uścisnął go serdecznie.
— Kiedy wyruszamy? — spytał.
Kith-Kanan poczuł, jak Przywołanie szarpie jego ciałem. Teraz, teraz, teraz. Myśli krążyły w jego głowie niczym drugie bicie serca. W jakiś sposób udało mu się oprzeć tej nienasyconej chęci natychmiastowego powrotu. Było późno i przed wyprawą należało poczynić pewne przygotowania
— Jutro rano — zdecydował.
Dzień nadszedł niczym pękająca skorupka jajka. Na początku wszystko zdawało się gładką, niczym niezmąconą nocą, kiedy nagle na wschodzie pojawiła się słoneczna rysa. Wystarczyła ona, by obudzić podekscytowanego Mackeliego, który ochlapał twarz wodą, oznajmiając, że jest gotowy do drogi.
— Czy nie ma niczego, co chciałbyś ze sobą zabrać? — zdziwił się Kith-Kanan.
Mackeli rozejrzał się po wnętrzu drzewa. Krzemienne narzędzia, tykwy, ulepione z gliny kosze — żadna z tych rzeczy nie była warta zachodu. Wciąż potrzebowali jednak jedzenia i wody, tak więc wypełnili dwa wiklinowe kosze mięsem, orzechami, jagodami i bukłakami z wodą, uważając przy tym, aby nie były zbyt ciężkie i nie stanowiły zbytniego obciążenia dla Arcuballisa, Spośród całej trójki tylko gryf wciąż pogrążony był w głębokim śnie. Kiedy Kith-Kanan gwizdnął przez zaciśnięte zęby, Arcuballis wyciągnął spod skrzydła swą orlą głowę i stanął na szponiastych łapach. Gdy Mackeli przywiązywał kosze do siodła.
Kith-Kanan napoił swego skrzydlatego rumaka.
Uczucie naglącej potrzeby gnało ich do przodu. Mackeli bez ustanku paplał o rzeczach, które chciałby zrobić i zobaczyć. Chłopiec zdrapał z twarzy resztki farby, ogłaszając, iż nie chce, aby mieszkańcy miasta wzięli go za dzikusa. Książę po raz ostatni sprawdził uprzęże pod szyją i piersią Arcuballisa, podczas gdy zniecierpliwiony chłopiec wdrapał się na tylne siodełko. Wówczas Kith-Kananem zawładnęło zwątpienie.
— O co chodzi? — spytał Mackeli.
— Jest jedna rzecz, którą muszę zrobić. — Po tych słowach Kith-Kanan przeciął ukwieconą polanę, kierując się ku smukłemu drzewku, w które zmieniła się Anaya. Zatrzymawszy się dwa jardy od niego, spojrzał na strzelające ku niebu gałęzie. Wciąż ciężko mu było pogodzić się z myślą, że kobieta, którą kochał, była tutaj, choć pod inną postacią — Część mego serca pozostanie tu z tobą, ukochana. Muszę jednak wrócić; mam nadzieję, że to rozumiesz. — Łzy wezbrały w oczach księcia, kiedy wyciągnął krzemienny nóż. — Wybacz mi — szepnął, wyciągając dłoń i odcinając długi na cztery cale zielony pęd, pokryty obficie jasnozielonymi pąkami. Następnie rozciął twardą, jelenią skórę swej tuniki i umieścił pęd tuż nad sercem.
Po raz ostatni elfi książę spojrzał na młody dąb, a następnie ogarnął wzrokiem polanę, na której byli tacy szczęśliwi.
— Kocham cię, Anayo — rzekł. — Żegnaj. — Odwróciwszy się, szybkim krokiem podszedł do Arcuballisa.
Chwilę później wskoczył na grzbiet swego rumaka i rozsiadł się w siodle. Gwiżdżąc, uderzył boki stworzenia piętami i nakazał mu wzbić się w powietrze. Podczas gdy gryf odbijał się od ziemi, rozrywając pazurami zielone podszycie, w powietrze uniosły się prawdziwe potoki płatków i kwiatowego pyłku. W końcu Arcuballis rozwinął swe potężne skrzydła i z niewiarygodną siłą wzbił się w powietrze. Mackeli krzyknął z radości.
Przez chwilę krążyli nad polaną, z każdym kolejnym okrążeniem nabierając wysokości. Kith-Kanan tęsknym wzrokiem spoglądał w dół, po czym podniósłszy głowę, zatopił wzrok w chmurach i zwrócił głowę Arcuballisa na północny zachód. Na wysokości tysiąca stóp wyrównali lot. Powietrze było ciepłe, a delikatny wiatr unosił Arcuballisa, pozwalając mu pokonywać długie odcinki niemalże bez machnięcia skrzydeł.
Mackeli wychylił się do przodu i krzyknął wprost do ucha Kith-Kanana:
— Jak długo będziemy lecieć, zanim w końcu dotrzemy na miejsce?
— Dzień, może dwa.
Mijali eksplodujący zielenią świat, który na ich oczach zdawał się tryskać życiem. Niższe partie powietrza pełne były ptaków, począwszy od maleńkich jaskółek, aż po ogromne stada dzikich gęsi. Majaczący w dole las stopniowo przerzedził się, ustępując miejsca rozległej równinie, Kiedy słońce sięgnęło zenitu, ujrzeli przed sobą pierwsze oznaki cywilizacji — zbudowaną na okręgu wioskę, otoczoną gęstą ścianą darni. Tuż nad nią unosiła się chmura dymu.
— Czy to miasto? — spytał podekscytowany Mackeli.
— Nie, to tylko osada. Wygląda na to, że została zaatakowana. — Niepokój zmieszany ze strachem sprawił, że serce Kith-Kanana zaczęło walić jak oszalałe, kiedy młodzieniec ściągnął wodze. Wyczuwając wolę swego jeźdźca, Arcuballis przechylił się i stopniowo obniżył lot.
Lecieli teraz przez opary gęstego dymu. Dławiąc się od kaszlu, Kith-Kanan zmusił gryfa, by ten zatoczył koło ponad splądrowaną wioską. W dole panował kompletny bezruch i książę zdołał dostrzec lezące na murze i pomiędzy chatkami ciała poległych.
— To straszne — rzekł ponuro. — Zejdę tam i rozejrzę się po okolicy. Bądź czujny, Keli. Arcuballis wylądował tuż poza zewnętrznym murem, nieopodal jednej z rozlicznych, wydartych w nim dziur i obaj mężczyźni zeskoczyli z grzbietu gryfa. Mackeli ściskał w dłoniach kuszę, którą zabrał jednemu z ludzi Voltorna, podczas gdy Kith-Kanan uzbrojony był w swój długi łuk. U boku księcia wisiała pusta pochwa.
— Widzisz, co zrobili? — rzekł książę, wskazując na widoczne w murze rozdarcia. — Grabieżcy użyli bosków, by przewrócić ścianę.
Przeszli ponad plątaniną wyschniętej darni i wkroczyli na teren wioski. Szarpany wiatrem, gryzący dym kłębił się i wirował. W miejscach, gdzie niegdyś ludzie dyskutowali, sprzeczali się i śmiali, nie było teraz niczego, poza pustymi uliczkami. Tu i ówdzie leżały rozrzucane ubrania i szczątki stoczonych naczyń. Kith-Kanan odwrócił pierwsze, napotkane po drodze ciało — przeszytego mieczem Kagonesti. Sądząc po jego wyglądzie, mógł stwierdzić, że niewiele czasu upłynęło od jego śmierci — dzień, najwyżej dwa. Odwróciwszy mężczyznę z powrotem ku ziemi. Kith-Kanan przystanął i potrząsnął głową. Potworne W czasie Przywołania wyczuł, te w kraju dzieją się dziwne rzeczy. Ale to? To były mord i grabież.
Wszystkie ciała, które znaleźli w splądrowanej osadzie, należały do mężczyzn, zarówno Silvanesti, jak i Kagonesti. Nigdzie nie było jednak śladu kobiet czy dzieci. Zniknęły też wszystkie zwierzęta i niemalże wszystko, co przedstawiało sobą jakąś wartość.
— Kto mógł to zrobić? — spytał z powagą Mackeli.
— Nie wiem. Kimkolwiek byli, nie chcieli zdradzać swej tożsamości. Zauważyłeś, że zabrali ze sobą ciała swych poległych kompanów?
— Skąd to wiesz?
Kith-Kanan wskazał dłonią garstkę poległych osadników.
— Ci ludzie nie położyli się ot tak i umarli. Zginęli, walcząc, a to oznacza, że musieli pociągnąć za sobą kilku spośród swoich wrogów.
W zachodniej części wioski odnaleźli mnóstwo śladów — koni, bydła, a także ludzi. Najeźdźcy zabrali ze sobą swych elfich i zwierzęcych jeńców, wyprowadzając ich na rozległą równinę. Mackeli spytał, co takiego znajdowało się po tamtej stronie.
— Miasto Xak Tsaroth. Nie wątpię, iż rabusie będą próbowali sprzedać swe wojenne łupy na tamtejszych targowiskach — odparł ponuro Kith-Kanan. Młodzieniec spojrzał na horyzont, jak gdyby mógł jeszcze dostrzec bandytów, którzy popełnili ten straszliwy akt przemocy. — Za Xak Tsaroth rozciąga się ojczyzna Kagonesti. To las, niezwykle podobny do tego, który właśnie opuściliśmy.
— Czy twój ojciec włada całą tą ziemią? — spytał zaciekawiony Mackeli.
— Rządzi nią na mocy prawa, jednak prawdziwym władcą tych ziem jest ten, kto dzierży w dłoni miecz.
— Kith-Kanan kopnął wyschniętą ziemię, posyłając w powietrze garść kurzu. — Chodź, Keli. Wynośmy się stąd.
Po tych słowach powlekli się z powrotem do Arcuballisa, idąc wzdłuż zewnętrznego łuku darniowej ściany. Mackeli, powłócząc nogami, szedł w milczeniu ze spuszczoną głową. Widząc to, Kith-Kanan spytał, co go dręczy.
— Świat poza lasem to naprawdę mroczne miejsce — odparł chłopiec. — Ci ludzie zginęli tylko dlatego, że ktoś chciał ich ograbić.
— Nigdy nie mówiłem, że zewnętrzny świat to jedynie marmurowe miasta i piękne dziewczęta — odparł Kith-Kanan, kładąc dłonie na ramionach chłopca. — Nie zniechęcaj się jednak. Takie rzeczy nie dzieją się każdego dnia. Kiedy opowiem o tym ojcu, z pewnością położy koniec temu zbójectwu.
— Co on może zrobić? Mieszka przecież w dalekim mieście.
— Nie lekceważ władzy, jaką posiada Mówca Gwiazd.
Był zmierzch kolejnego dnia, kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze białe szczyty miejskich wieżyczek. Arcuballis wyczuł zbliżający Się koniec podróży i bez zachęty ze strony Kith-Kanana przyspieszył lotu. Widoczna w dole ziemia gnała teraz z zadziwiającą prędkością. Szeroka wstęga Thon-Thalasu, odbijająca głęboki akwamaryn wiecznego nieba, pojawiła się, zbliżyła i rozbłysła pod ugiętymi łapami gryfa.
— Witajcie! Witajcie tam w dole! — krzyczał Mackeli do widocznych na wodzie wioślarzy i rybaków, jednak Kith-Kanan uciszył szybko chłopca.
— Być może nie czeka mnie tu najcieplejsze powitanie — ostrzegł. — Nie ma potrzeby ogłaszać naszego powrotu, rozumiesz?
Skarcony Mackeli zamilknął z wyraźną niechęcią — Kith-Kanan poczuł zwątpienie i trwogę. Jak zostanie przyjęty? Czy ojciec był w stanie wybaczyć mu zniewagę, której się dopuścił? Jedyną rzeczą, co do której był przekonany, to fakt, że nie był już tym samym elfem, który dawno temu opuścił Silvanost. Tak wiele rzeczy wydarzyło się w jego życiu i książę z niecierpliwością oczekiwał chwili, kiedy będzie mógł o wszystkim opowiedzieć swemu bratu.
Chwilę później, na zachodnim brzegu rzeki, dostrzegł pierwsze oznaki osadnictwa. Patrząc na układ budynków, mogłoby się zdawać, że — tuż naprzeciw pomostów i doków — ktoś buduje na rzece nowe miasto. Kiedy dotarli do południowej części Silvanostu. Kith-Kanan zauważył, iż rozległa część targowiska zmieniła się w zwęgloną ruinę. Widok ten zaniepokoił młodzieńca, jako że — jeśli miasto zostało zaatakowane — to nie jego ojciec i brat mogli oczekiwać powrotu księcia. Widząc jednak, że pozostała część miasta zdawała się nietknięta. Kith-Kanan nieznacznie się uspokoił.
Jeśli chodziło o Mackeliego, chłopiec wychylił się na bok i z nieukrywanym zachwytem wpatrywał się w majaczące w dole widoki. Miasto lśniło w ostatnich promieniach słońca. Marmurowe budynki, zielone ogrody i mieniące się sadzawki — wszystko to jawiło się przed jego oczami. Ponad szczytami pomysłowo przystrzyżonych drzew wznosiło się tysiąc wieżyczek, z których każda zdawała się wychowanemu w lesie chłopcu cudem. Najlepszy widok prezentowała jednak — górująca ponad wszystkim — Wieża Gwiazd. Kith-Kanan okrążył potężny pinakiel, z ukłuciem w sercu przypominając sobie dzień, kiedy czynił to po raz ostami. Dni były nieistotne w porównaniu z długowiecznym życiem elfów, jednak oddzielająca te dwie chwile przepaść zdawała się równa tysiącu lat.
Arcuballis był gotowy na powrót do domu. Reagując na niezwykle delikatne ściągnięcie wodzy, stworzenie oddaliło się od wieży i ruszyło w stronę wieńczącego Pałac Quinari dachu. Płaskie zadaszenie ozdabiał rząd płonących pochodni, których płomienie drżały nieustannie na delikatnym wietrze. Ostatnie promienie dogasającego słońca barwiły różaną wieżę pałacu głęboką czerwienią.
W miarę jak coraz gwałtowniej opadali ku ziemi, Mackeli objął Kith-Kanana w pasie. Nieopodal rzędu płonących pochodni stała samotna, odziana w białe szaty postać.
Gryf podniósł głowę i gwałtownie załopotał skrzydłami. Prędkość, z jaką gnał do tej pory, osłabła, aż wreszcie orle szpony dotknęły pałacowego dachu. Z chwilą gdy znalazł oparcie dla swych tylnych łap, skrzydlaty rumak złożył swe skrzydła.
Stojąca kilkanaście jardów dalej biała postać wyciągnęła ze stojaka jedną z pochodni i ruszyła w kierunku gryfa. Mackeli wstrzymał oddech.
— Bracie — rzekł Kith-Kanan, zeskakując z siodła. Sithas uniósł pochodnię do góry.
— Wiedziałem, że wrócisz. Czekałem tu każdej nocy, odkąd cię przywołałem — odparł ciepło bliźniak.
— Jak dobrze cię widzieć! — Bracia padli sobie w ramiona. Widząc to. Mackeli przełożył nogę ponad siodłem i ślizgając się po zadzie Arcuballisa, zszedł na dach. Sithas i Kith-Kanan wyswobodzili się z, wzajemnych objęć i stojąc naprzeciw siebie, serdecznie poklepywali się po ramionach.
— Wyglądasz jak obdarty rabuś! — wykrzyknął Sithas. — Skąd wziąłeś te ubrania?
— To długa historia — odparł Kith-Kanan. Młodzieniec uśmiechał się tak szeroko, że bolały go mięśnie twarzy, jednak twarz Sithasa wyrażała dokładnie to samo. — A ty? Kiedy przestałeś być kapłanem i zostałeś księciem? — wykrzyknął Kith-Kanan, poklepując brata po plecach. Sithas nie przestawał się uśmiechać.
— Cóż, odkąd odszedłeś, wiele się wydarzyło. Ja... — przerwał, widząc Mackeliego, który wyszedł właśnie zza pleców bliźniaka.
— To mój dobry przyjaciel i towarzysz — Mackeli — wyjaśnił Kith-Kanan. — Keli, oto mój brat. — Sithas.
— Witaj — rzekł beztrosko Mackeli.
— Nie — zbeształ go Kith-Kanan. — Pokłoń się tak, jak ci mówiłem.
Mackeli złożył niezgrabny pokłon, niemalże gnąc się wpół.
— Wybacz, Kith! Chciałem powiedzieć, witam, książę Sithasie — rzekł prostodusznie.
Sithas uśmiechnął się do chłopca.
— Masz mnóstwo czasu, by nauczyć się dworskich manier — rzekł. — Teraz założę się, że obaj marzycie o gorącej kąpieli i porządnej kolacji.
— Ach! Mając to wszystko, mógłbym umrzeć szczęśliwy — odparł Kith-Kanan, kładąc dłoń na sercu. Śmiejąc się, wraz z Sithasem ruszył w kierunku schodów. Krok , za nimi dreptał Mackeli. Nagle Kith-Kanan zatrzymał się.
— A ojciec? — spytał z niepokojem. — Czy on wie, że mnie przywołałeś?
— Tak — odparł Sithas. — Był chory przez kilka dni i spytałem go o zgodę na Przywołanie. Zgodził się. Wyleczył go jeden z uzdrowicieli i teraz ma się dobrze. Mamy też na dworze ambasadorów z Ergothu i Thorbardinu, tak więc widzisz, jak wiele się tu dzieje. Pójdziemy do niego i matki, kiedy tylko doprowadzicie się do porządku.
Ambasadorowie? Gdzie oni są? — spytał Kith-Kanan. — I... Sith, co stało się z targowiskiem? Wygląda, jak gdyby ktoś je splądrował.
— Opowiem ci o wszystkim.
Kiedy bliźniacy dotarli do schodów. Kith-Kanan spojrzał — do tyłu. Na ciemniejącym niebie widać było pierwsze gwiazdy. Znużony Arcuballis przycupnął na dachu, szykując się do snu. Książę przeniósł wzrok z upstrzonego gwiazdami nieba na pobliski gmach Wieży Gwiazd. Nieświadomy tego, co robi, podniósł dłoń do gałązki dębu, którą odciął z drzewa Anayi, i wyciągnął ją z ukrycia. Gałązka zmieniła się. W miejscach, gdzie jeszcze niedawno były ściśnięte, twarde pąki, widniały teraz idealne, zielone listki. Pomimo tego, że została ścięta przeszło trzy dni temu, wciąż była soczyście zielona i zdawała się rosnąć.
— Cóż to takiego? — spytał zaciekawiony Sithas. Kith-Kanan odetchnął głęboko i wymienił z Mackelim porozumiewawcze spojrzenie.
— Oto najciekawsza część mojej historii, bracie. — Mówiąc to, delikatnie wsunął pęd na swoje miejsce, tuż nad sercem.