Elfy ze wszystkich zakątków królestwa przybywały do Silvanostu na doroczne Dni Rozpraw. Był to czas, gdy Mówca Gwiazd rozsądzał dysputy, wysłuchiwał arystokratów i kapłanów, a także starał się rozwiązać nękające jego poddanych problemy.
Na schodach prowadzących do Świątyni E’li zbudowano podniesienie. Stał na nim wysoki, wyściełany poduszkami tron, na którym zasiadał Sithel. Nad tronem lśnił biały baldachim chroniący władcę przed słońcem. Mówca miał stąd widok na cały plac. Za jego plecami stał Sithas, uważnie obserwując i słuchając. Porządku strzegli wojownicy gwardii królewskiej, podczas gdy kolejni interesanci w spokoju czekali, by móc stanąć przed obliczem władcy. Dni Rozpraw dostarczały czasem rozrywki, czasem irytowały, ale zawsze trwały zbyt długo. Sithel przysłuchiwał się właśnie sprawie, w której dwóch rybaków sprzeczało się o wielkiego karpia, który w tym samym czasie złapał się na ich wędki. Złowili go wiele tygodni temu i zdążył już dawno zgnić, a rybacy nadal kłócili się, do kogo należy.
Wysłuchawszy obu stron, Sithel ogłosił wyrok.
— Ogłaszam, że ryba warta była dwie srebrne monety. Ponieważ obaj byliście jej właścicielami, każdy z was zapłaci drugiemu jedną srebrną monetę, za to, że pozwolił, aby ryba się zepsuła.
Wpatrujący się w mówcę rybacy z pewnością odwołaliby się od takiego wyroku, ale Sithel uprzedził ich skargi.
— Tak nakazano, niech więc tak się stanie! Asystujący w czasie Dni Rozpraw skryba uderzył w dzwon, sygnalizując koniec rozprawy. Rybacy pokłonili się władcy, po czym wycofali się.
Sithel powstał. Królewscy gwardziści wyprężyli się na baczność.
— Zrobię sobie krótką przerwę — ogłosił Mówca. — Podczas mojej nieobecności osądy wydawać będzie mój syn Sithas.
Książę spojrzał na ojca z wyraźnym zaskoczeniem. Zapytał szeptem:
— Jesteś pewny, ojcze?
— Dlaczego nie? Niech to będzie przedsmak twoich przyszłych obowiązków.
Mówca wycofał się na tyły podniesienia, obserwując, jak Sithas zasiada na tronie.
— Następna sprawa — dźwięcznym głosem oznajmił książę.
Sithel przeszedł schylony przez klapę w płóciennej zasłonie. Zobaczył za nią swoją żonę, która czekała na niego przy niewielkim stoliku, uginającym się pod ciężarem jedzenia i napojów. Białe jak śnieg płótno otaczało podniesienie z trzech stron. Tylna część pozostawała otwarta, wychodząc na świątynię. Nad głowami Mówcy i jego żony wznosiły się majestatyczne fasady, kanelowane kolumny oraz mur zbudowane z ciemnobłękitnych, delikatnie zaróżowionych i zielonych niczym trawa kamieni. Nad miastem przetaczała się fala południowego gorąca, ale pod zadaszonym namiotem wyczuwało się delikatne ruchy powietrza.
Nirakina wstała od stołu i odprawiła stojącego obok chłopca. Nalała mężowi wysoki puchar nektaru. Sithel wziął ze złotej misy kilka soczystych winogron, po czym odebrał kielich z rak Nirakiny.
— Jak sobie radzi? — spytała królowa, wskazując ku podniesieniu.
— Całkiem dobrze. Musi przywyknąć do podejmowania decyzji. — Sithel zanurzył usta w bursztynowym płynie — Czy ty i Hermathya nie miałyście brać dziś udziału w premierze epickiej pieśni Elidana?
Hermathya tłumaczyła się złym samopoczuciem, wiec występ przełożono na jutro.
— Co jej dolega? — Mówca odchylił się na wysokim krześle.
Nirakina spochmurniała.
— Wolałaby odwiedzić targowisko, niż pozostać w pałacu. Ona jest dumna i uparta, Sithelu.
— Z całą pewnością wie jednak, jak zwrócić na siebie uwagę — zachichotał Mówca, — Słyszałem, że gdy idzie ulicą, podążają za nią prawdziwe tłumy.
Nirakina skinęła głową.
— Rzuca im monety i klejnoty wystarczająco często, by uwielbiali ją do szaleństwa. Pochyliła się i położyła dłoń na ręce, którą Sithel wciąż obejmował puchar.
— Sithelu, czy dokonaliśmy właściwego wyboru? Tak wiele nieszczęść wydarzyło się z powodu tej dziewczyny. Czy myślisz, że wszystko będzie dobrze? Sithel ujął w ręce dłoń żony.
— Kino, nie sądzę, aby z popisów Hermathyi wynikły jakiekolwiek kłopoty. Teraz upaja się uznaniem, ale znudzi się nim. Kiedy zrozumie, jak puste i ulotne jest uwielbienie tłumów. Ona i Sithas powinni mieć dzieci. To by ją pohamowało; dało coś innego, na czym mogłaby się skupić.
Nirakina spróbowała się uśmiechnąć, nie mogła jednak nie zauważyć, jak bardzo Mówca unikał wszelkich rozmów o Kith-Kananie. Jej mąż był uparty i niełatwo mu było zapomnieć o złości i rozczarowaniu.
Nad placem dało się słyszeć podniesione głosy. Sithel zjadł ostatnią garść winogron, — Zobaczmy, co tak niepokoi lud — rzekł.
Przeszedł przez zasłonę i podszedł do krawędzi podniesienia. Stojący dotąd w równych rzędach tłum rozstąpił się, tworząc na środku placu wąskie przejście. Tam, pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy, stało dwudziestu, może nawet trzydziestu nowo przybyłych. Wszyscy byli ranni. Niektórych niesiono na noszach, ciała innych owinięte były przesiąkniętymi krwią bandażami. Powoli i z wysiłkiem ranni, wśród których były też kobiety, zbliżyli się do stóp podestu. Strzegący go gwardziści natychmiast ruszyli, by ich zatrzymać, jednak Sithel pozwolił, by ranni podeszli bliżej.
— Kim jesteście? — spytał.
— Wielki Mówco — rzekł stojący na czele grupy mężczyzna. Jego twarz była opalona, a ciało umięśnione od pracy na świeżym powietrzu. Włosy elfa miały barwę dojrzałej kukurydzy, były potargane i pokryte sadzą, a prawe ramię okrywał brudny bandaż. — Wielki Mówco, jesteśmy wszystkim, co pozostało po wiosce Trokali. Przebyliśmy prawie dwieście mil, aby opowiedzieć ci o naszej niedoli.
— Co się siało?
— Byliśmy spokojną wioską. Wielki Mówco. Doglądaliśmy naszych drzew i handlowaliśmy ze wszystkimi, którzy przybywali na odbywający się na placu targ. Jednak pewnej nocy, w ostatniej kwarcie Lunitari, w Trokali pojawiła się banda zbójców. Podpalili nasze domy, poucinali gałęzie naszych drzew owocowych, wymordowali nasze kobiety i dzieci. — Tu głos elfa załamał się. Mężczyzna przerwał na chwilę, by zapanować nad emocjami, po czym ciągnął dalej: — Nie jesteśmy wojownikami. Wielki Mówco, ale próbowaliśmy bronić tego, co nasze. Mieliśmy kije i motyki przeciwko mieczom i strzałom. — Ci tutaj — machnął ręką ku stojącej za jego plecami grupie elfów — są wszystkim, co pozostało po osadzie liczącej dwustu mieszkańców.
Sithas zszedł po świątynnych schodach i stanął twarz w twarz z wysokim elfem z Trokali.
— Jakie jest twoje imię? — zażądał odpowiedzi.
— Tamanier Ambrodel.
— Kim byli ci złoczyńcy, Tamanierze? Elf ze smutkiem potrząsnął głową.
— Nie wiem, panie.
— Byli ludźmi! — zawołała elfka z okropnie poparzoną twarzą. Przecisnęła się przez tłum i syknęła: — Widziałam ich! To byli ludzie. Widziałam na ich twarzach zarost!
— Nie wszyscy byli ludźmi — ostro przerwał jej Tamanier i uniósł swą poranioną rękę. — Ten, który mnie okaleczył, należał do Kagonesti.
— Kagonesti i ludzie w tej samej bandzie? — zdumiał się Sithas. Przez plac przetoczyła się fala szeptów i pomruków. Książę odwrócił się i spojrzał na ojca.
Sithel wzniósł w górę ręce, podczas gdy asystujący mu skryba musiał aż czterokrotnie uderzyć w dzwon, zanim wzburzony lud w końcu się uspokoił.
— Ta sprawa wymaga dalszego rozpatrzenia — ogłosił Mówca. Mój syn pozostanie tu, by rozstrzygaj spory, podczas gdy ja poprowadzę tych ludzi do Pałacu Quinari, gdzie każdy z nich złoży zeznania.
Sithas pokłonił się ojcu, podczas gdy dwunastu spośród obecnych na placu wojowników utworzyło eskortę, by odprowadzić ocalałych mieszkańców wioski do pałacu. Utykający i chorzy, pokonywali drogę powoli i z wielkim trudem, jednak Tamanier Ambrodel prowadził swych ludzi z wielką godnością.
Sithel i idąca u jego boku Nirakina zeszli po prowadzących do Świątyni E’li schodach. Tuż za nimi ruszyli tłumnie dworzanie, którzy przepychając się, starali dotrzymać kroku Mówcy. Widok idących za nimi mieszkańców Trokali sprawił, że szum na placu wzmógł we ponownie.
Nirakina spojrzała przez ramię na wzburzony tłum.
— Czy sądzisz, ze będą z tego kłopoty? — spytała.
— Kłopoty już są. Teraz musimy zobaczyć, jak można je powstrzymać — odparł zwięźle Sithel.
Weszli na prowadzący do pałacu płac. Stojący przy drzwiach strażnicy natychmiast wezwali pomoc. Z pałacu wylegli służący, którzy zajęli się rannymi. Nirakina pokrótce wyjaśniła służącym, co mają robić, i dopilnowała, aby uchodźcy dostali jedzenie i wodę.
Przez wzgląd na stan Tamaniera Sithel poprowadził rozmówcę tylko do południowego portyku i tam się zatrzymali. Przymknął też oko na protokół, który nakazywał plebejuszom stać w obecności Mówcy, zaproponował elfowi, aby ten usiadł. Wysoki mężczyzna niemalże osunął się na kunsztownie rzeźbione krzesło. Odetchnął z ulgą.
— Opowiedz mi o zbójach — zażądał Sithel.
— Było ich trzydziestu, może czterdziestu. Wasza Wysokość — odparł Tamanier, przełykając z trudem. — Przybyli konno. Wyglądali przerażająco. Lodzie odziani byli w kolczugi i uzbrojeni w długie miecze.
— A Kagonesti?
— Wyglądali na zabiedzonych, byli obdarci i brudni. Zabili nasze żony i dzieci... — Tamanier zakrył twarz rękoma.
— Wiem, że to niezwykle trudne — powiedział łagodnie Sithas. — Jednak muszę wiedzieć. Proszę, mów dalej.
— Tak Wasza Wysokość. — Tamanier opuścił ręce, ale ich drżenie opanował dopiero wówczas, gdy zacisnął je w pięści i złożył na kolanach. Podobnie drżał jego głos.
— Ludzie podpalili nasze domy i przegonili nasze zwierzęta. Oni to również zarzucili liny na nasze drzewa i pościnali ich gałęzie. Nasze sady są zrujnowane, kompletnie zrujnowane.
— Czy jesteś tego pewien? Ludzie zniszczyli drzewa?
— Jestem pewien. Wielki Mówco.
Sithel splótł dłonie za plecami i zaczął przechadzać się wzdłuż chłodnego, przestronnego portyku. Gdy mijał Tamaniera, zauważył na jego szyi cienki złoty naszyjnik.
— Czy to prawdziwe złoto? — spytał niespodziewanie.
Tamanier musnął ozdobę palcami.
— Tak, Wasza Wysokość. To prezent od rodziny mojej żony.
— Rabusie nie odebrali ci go?
Nagle Tamanier zdał sobie sprawę ze słów Sithela. — Nie wiem dlaczego.. Nawet go nie tknęli. Jeśli się nad tym zastanowić, nikt z nas nic został obrabowany. Bandyci spalili nasze domy i okaleczyli drzewa, ale nic nam nie zabrali — Elf podrapał się po brudnym policzku. — Po co więc to wszystko. Wasza Wysokość? Sithel w zamyśleniu uderzył palcami po brodzie. — Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to że nie interesowało ich wasze złoto. Szukali czegoś ważniejszego.
Tamanier spojrzał na Mówcę z wyczekiwaniem, jednak Sithel nie kontynuował tematu. Przywołał dzwonkiem służącego i gdy ten się zjawił się, nakazał mu zająć się Tamanierem.
— Jeszcze porozmawiamy — zapewnił wysokiego elfa. — Na razie z nikim o tym nie rozmawiaj, nawet ze swoją żoną.
Tamanier wstał i chwiejąc się na nogach, przycisnął dłonie do rannego boku.
— Moja żona została zamordowana — odparł chłodno. Sithel patrzył, jak mężczyzna odchodzi. "Oto człowiek honoru", pomyślał. „Dobrze zrobię, zatrzymując Tamaniera Ambrodela w pałacu". Mówca Gwiazd mógł zawsze uczynić z tak honorowego mężczyzny użytek na swym dworze.
Wszedł do pałacu bocznymi drzwiami. Dookoła niego krzątała się służba, nosząc kosze i brudne ręczniki. Będący kapłanami bogini Quenesti Pah uzdrowiciele przybyli już do pałacu, by zająć się rannymi. Sithel rozejrzał się dookoła, bacznym okiem obserwując krzątaninę. Trokali było oddalone o dwieście mil od Silvanostu. Jeszcze nigdy ludzie nie zapuścili się tak daleko, Nigdy też nie atakował wspólnie z Kagonesti...
Mówca Gwiazd z niepokojem pokiwał głową.
Po rozpatrzeniu wszystkich spraw Sithas zakończył rozprawy sądu. Choć z uwagą przysłuchiwał się każdej sprawie, nie mógł oderwać myśli od najazdu na wioskę Trokali. Kiedy powrócił do swych komnat, wszyscy — począwszy od jego matki, a skończywszy na najbardziej uniżonym słudze — rozmawiali o owym barbarzyńskim ataku i nieszczęściach, jakie zwiastował. Hermathya czekała na niego w ich komnacie. Kiedy tylko Sithas przekroczył próg, skoczyła na równe nogi, krzycząc:
— Słyszałeś już o najeździe?
— Tak, słyszałem — odparł książę z wyuczoną nonszalancją, zrzucając z ramion zakurzoną szatę. Napełnił misę chłodną wodą, po czym obmył ręce i twarz.
— Co zamierzasz z tym zrobić? — dopytywała.
— Zrobić? Nie sądzę, abyśmy to my musieli się tym przejmować. Tym problemem zajmie się osobiście sam Mówca.
— Dlaczego sam czegoś nie zrobisz? — zażądała wyjaśnień Hermathya, nerwowo przemierzając komnatę. Szkarłatna szata podkreślała mleczną bladość jej skóry. Kiedy elfka mówiła, w jej oczach pojawiały się iskry.
— Cały naród zjednoczy sic pod wodzą tego, kto ukarze bezczelnych ludzi.
— Tego? Nie Mówcy? — spytał Sithas beznamiętnym tonem.
— Mówca jest stary. — odparła lekceważąco — Starych ludzi dręczą przeróżne lęki.
Sithas rzucił ręcznik, którym wytarł ręce, i chwycił Hermathyę za nadgarstek, po czym brutalnym szarpnięciem przyciągnął ja do siebie. Oczy elfki rozszerzyły się z przerażenia, ale Hermathya nic cofnęła się. Książę spojrzał jej prosto w jej twarz
— To, co mówisz, trąci brakiem lojalności — rzekł lodowato.
— Chyba chcesz, dla narodu tego, co najlepsze, prawda? odparła, opierając się o niego.
— Jeśli te ataki będą sic powtarzać wszyscy osadnicy z zachodu uciekną do miasta, jak uczyniły to elfy z Trokali. Zamieszkujący Ergoth ludzie oosiedlą się na naszych ziemiach, zabierając ze sobą swe rodziny. Czy takie rozwiązanie jest dobre dla Silvanesti?
Twarz Sithasa stężała na tamą myśl o ludziach wdzierających się na terytorium prastarego królestwa elfów.
— Nie — odparł stanowczo.
Hermathya położyła dłoń na ramieniu męża.
— Czy zatem chęć powstrzymania tych ataków może być nielojalna?
— Nie jestem Mówcą Gwiazd!
Oczy Hermathyi zalśniły błękitem wieczornego nieba, kiedy elfka zbliżyła twarz, by pocałować męża.
— Jeszcze nie — szepnęła, a jej słodki, gorący oddech obmył twarz Sithasa. — Jeszcze nie.