2 Później tej samej nocy

Sithel z wściekłością przemierzał korytarze Pałacu Quinari. Na jego widok służba i dworzanie cofali się z lękiem; tak wielki był gniew, który malował się na jego twarzy. Zgromadzenie zakończyło się szczęśliwie, jednak Mówca Gwiazd nie mógł zapomnieć zniewagi, jakiej dopuścił się jego syn.

Korytarz kończył się wejściem do głównej wieży. Sithel zbliżył się do potężnych, wykutych w brązie drzwi, które oddzielały królewskie komnaty od reszty zamku. Drzwi były wysokie na osiemnaście stóp, inkrustowane srebrnymi runami, które kapłani obłożyli zaklęciami ochronnymi Nikt, kto nie był potomkiem samego Silvanosa, nie był w stanie ich otworzyć. Sithel uderzył masywne skrzydła dłońmi i drzwi z delikatnym drżeniem otworzyły się do wewnątrz.

— Gdzie on jest? Gdzie jest Kith-Kanan? — Mówca zażądał odpowiedzi, stając w lekkim rozkroku i opierając na biodrach zaciśnięte pięści. — Oduczę tego młodzieńca okrywania nas hańbą przed publicznym zgromadzeniem.

Obecna w komnacie Nirakina przysiadła na niskiej pozłacanej kanapie. Tuż nad nią pochylał się Sithas, który podawał matce kielich słodkiego nektaru. Kiedy Sithel wszedł do pokoju, młodzieniec wyprostował się, jednakże żadne z nich ani słowa.

— A więc? — naciskał Sithel. Nirakina spojrzała na niego znad kielicha. Jej wielkie bursztynowe oczy były pełne smutku.

— Nie ma go w pałacu — odparła cicho. — Służba szukała go, ale nie udało im się go odnaleźć.

Sithel wszedł głębiej do komnaty. Odgłos jego ciężkich kroków ginął pośród zaściełających podłogę grubych, miękkich dywanów, a bogato zdobione gobeliny pokrywające zimne, kamienne ściany tłumiły jego ostre słowa. — Służba! Ha! Oni nic nie wiedzą. Kith-Kanan ma więcej kryjówek, niż ja liczę sobie lat.

— Odszedł — rzekł Sithas.

— Skąd to wiesz? — spytał ojciec, przenosząc spojrzenie na starszego syna.

— Nie wyczuwam jego obecności w pałacu — spokojnie odparł książę.

Rodzice wiedzieli doskonale, jak silna była więź łącząca braci.

Sithel nalał sobie kielich nektaru, chcąc opanować złość. Chwilę później pociągnął potężny łyk napoju. — Jest coś jeszcze — rzekł Sithas ściszonym głosem. — Gryf Arcuballis... zniknął z królewskiej stajni. Sithel kilkoma łykami opróżnił kielich.

— Uciekł, prawda? Cóż, wróci. Jest mądrym chłopcem, ale nigdy nie wyruszał w świat sam. Nie przetrwa tygodnia bez służby, dam dworu i opiekunów.

— Boję się — rzekła Nirakina. — Nigdy nie widziałam go tak zmartwionego. Dlaczego nic nie wiedzieliśmy o Kith-Kananie i tej dziewczynie? — Ujęła w rękę dłoń Sithela. — Skąd mamy wiedzieć, że ona będzie dla ciebie dobrą żoną, po tym jak się zachowała?

— Być może jest ona nieodpowiednia — odparł Sithas, patrząc na ojca. — Gdyby faktycznie tak było, może zaślubiny zostałyby odwołane. Wówczas ona i Kith-Kanan ...

— Nie wycofam słowa danego Shenbarrusowi tylko dlatego, iże jego córka jest nierozsądna. — warknął Sithel, przerywając rozważania syna — Pomysł także o samej Hermathyi, Czy powinniśmy zepsuć jej reputację tylko po to, by ukoić zranionego twojego brata? Wkrótce oboje pomną o tym nonsensie. Po policzkach Nirakiny potoczyły się łzy. — Czy mu przebaczysz? Czy pozwolisz mu wrócić?

— Nie ode mnie to zależy — odparł Mówca. Czuł, jak jego gniew ustępuje miejsca zwykłej ojcowskiej trosce. — Zapamiętaj jednak moje słowa — on wróci.

Po tych słowach Mówca spojrzał na Sithasa, oczekując od niego wsparcia, jednak ten milczał. W przeciwieństwie do swego ojca nie był pewien powrotu Kith-Kanana.


Gryf szybował niemal bezszelestnie, ledwie muskając pałacowy dach swymi przedziwnymi łapami z delikatnym, głuchym brzękiem. Kith-Kanan zsunął się z grzbietu Arcuballisa. Pogłaskał kark swego wierzchowca i szepnął do ucha kilka słów otuchy.

— Bądź grzeczny. Zostań tu.

W odpowiedzi gryf posłusznie przygiął łapy i położył się.

Kith-Kanan przez moment skradał się wzdłuż dachu. Kiedy spadł na niego potężny, czarny cień wieży prowadząca do pałacu klatka schodowa utonęła w mroku. Odziany w swą ciemną, pikowana tunikę i ciężkie nogawice, książę wtopił się w panujące dookoła ciemności. Ostrożnie minął schody, gdzie nawet o tak późnej porze krzątała sic służba. Nie chciał, aby go zauważono. Przylgnął do podstawy wieży. Wysoko ponad jego głową wąskie okna lśniły delikatnym żółtawym blaskiem lampionów. Kith-Kanan rozwinął zawieszoną u boku cienką jedwabną linę. Do pasa przytroczony miał żelazny hak. Przywiązał do niego linę, oderwał się od kamiennej ściany i zaczął kołysać nią ponad głową. Chwilę później z wyuczoną łatwością pozwolił, by śmignęła ona do góry. Rozkołysany hak sięgnął trzeciego poziomu okien i zaczepił o kamienny parapet. Po próbnym pociągnięciu za linę Kith-Kanan zaczął mozolną wspinaczkę, odpychając się nogami od grubych, kamiennych ścian wieży.

Jego komnata znajdowała się na trzecim poziomie okien, a dokładnie rzecz biorąc, na szóstym piętrze. Kiedy już dotarł do wąskiej półki, o którą zaczepiony był żelazny hak, Kith-Kanan oparł się o chłodną, kamienną ścianę, próbując złapać oddech. Dookoła niego rozciągał się widok na pogrążone we śnie miasto Silvanost. Białe wieżyczki świątyń, pałace szlachty, wznoszący się ponad miastem monumentalny, kryształowy grobowiec Silvanosa — wszystko to skąpane było w świetle dwóch księżyców Krynnu. Oświetlone okna lśniły niczym klejnoty: żółte topazy i białe diamenty, Kith-Kanan otworzył okno ostrzem niewielkiego sztyletu i pokonując parapety zszedł wprost do swego łoża. Chłodne światło księżyców czyniło jego komnatę bladą i dziwnie obcą. Jak wszystkie pokoje na tym poziomie wieży, także komnata Kith-Kanana miała kształt trójkąta, przypominając tym samym gigantyczny kawałek ciasta. Znajdowały się tu rozmaite skarby z czasów jego chłopięctwa, łowieckie trofea, kolekcja lśniących, bezwartościowych kamyczków, zwoje opisujące heroiczne czyny Silvanosa i Balifa. Z wszystkim tym już wkrótce będzie musiał się pożegnać i być może już nigdy nie zobaczy ani też nie dotknie żadnej z tych rzeczy.

Najpierw książę podszedł do stojącej we wnęce masywnej dębowej szafy. Spod napierśnika wyjął zwiotczały, płócienny worek, który zaledwie chwilę temu zakupił od jednego z pływających po rzece rybaków. Płótno miało osobliwy, mocny zapach ryb, jednak Kith-Kanan nie miał czasu na subtelności. Wyciągnął z szafy tylko kilka rzeczy — usztywnioną skórzaną tunikę, parę ciężkich butów do jazdy konnej i najcieplejsze nogawice. Następnie podszedł do stojącej w nogach łoża skrzyni.

— Niedbale wrzucił do worka kilka zapasowych ubrań Na samym dnie skrzyni odnalazł coś, czego odnaleźć wcale nie chciał. Owinięty w kawałek płótna, leżał tam klejnot gwiazd, który Kith-Kanan zakupił dla Hermathyi W przytłumionym świetle kamień mienił się niezliczoną gamą kolorów.

Młodzieniec powoli podniósł klejnot. W pierwszej chwili chciał go zmiażdżyć pod podeszwą buta, jednak nie mógł zmusić się do zniszczenia czegoś tak pięknego. Nie wiedząc, dlaczego to robi, wrzucił klejnot do sakwy.

Z wieszaka przy drzwiach wziął trzy rzeczy: krótki, mocno wygięty łuk, wypełniony strzałami kołczan i swoją ulubioną włócznię na dziki. Wisząca u jego boku pochwa była teraz pusta. Jego wykuty przez kapłanów Kiri-Jolitha miecz pozostał w Wieży Gwiazd.

Książę wrzucił strzały i nienaciągnięty łuk do worka, który przywiązał następnie do włóczni. Wszystko to przerzucił przez ramię i ruszył ku drzwiom.

Rygiel odsunął się z cichym szmerem i Kith-Kanan bezgłośnie otworzył drzwi. Naprzeciw jego komnaty znajdowała się sypialnia Sithasa.

Spod zamkniętych drzwi sączył się delikatny strumień światła. Kith-Kanan położył tobołek na ziemi i wyciągnął dłoń w kierunku klamki. Drzwi do komnaty Sithasa otworzyły się bezgłośnie. Wewnątrz, odziany w białe szaty, książęcy bliźniak klęczał przed niewielkim stoliczkiem, na którym leżała pojedyncza cięta róża.. Na gzymsie kominka płonęła samotna świeca.

Sithas podniósł wzrok.

— Wejdź, Kith — rzekł łagodnie. — Oczekiwałem twojego przybycia. — Podniósł się z podłogi. W blasku świecy jego oczy wyglądały pusto, a on sam zdawał się wymizerowany. Kiedy powróciłeś, poczułem twoją obecność. Proszę, usiądź.

— Nie zostanę — rzekł gorzko Kith-Kanan.

— Nie musisz odchodzić, Kith. Błagaj ojca o wybaczenie. On ci przebaczy.

Kith-Kanan rozłożył ręce.

— Nie mogę, Sith. Nawet gdyby mi wybaczył, nie miałoby to znaczenia. Nie mogę tu dłużej zostać.

— Z powodu Hermathyi? — spytał Sithas. Kith-Kanan skinął głową. — Nie kocham jej, Kith, ale to ona została wybrana. Muszę ją poślubić.

— A co ze mną? Czy w ogóle nie obchodzi cię, co czuję? Twarz Sithasa zdradzała szczere zmartwienie. — Go jednak miałem zrobić? — Powiedzieć im, że jej nie poślubisz. Odmówić ożenku z Hermathyą!

Sithas westchnął.

— Byłaby to wielka zniewaga dla Klanu Oakleaf, dla naszego ojca i samej Hermathyi. Została wybrana ponieważ będzie najlepszą zoną dla przyszłego Mówcy. Kith-Kanan przeciągnął dłonią przed rozgorączkowanymi oczach.

— To wszystko wydaję się jakimś koszmarnym snem. Nie mogę uwierzyć, że Thya zgodziła się na to wszystko.

— W takim razie idź na górę i sam ja zapytaj. Śpi w pokoju tuz nad twoją komnatą — beznamiętnie odparł Sithas. Kith-Kanan odwrócił się szykując się do wyjścia.

— Zaczekaj! — zwrócił się do niego Sithas. — Dokąd pójdziesz?

— Daleko stąd – odparł wyzywającym tonem Kith-Kanan.

Sithas zerwał się na równe nogi.

— Jak daleko zajdziesz sam? Wyrzekasz się swego dziedzictwa, Kith! Odrzucasz je niczym ogryzek jabłka!

Kith-Kanan stał bez ruchu w otwartych drzwiach. — Robię jedyną honorową rzecz; jaką mogę uczynić. Czy myślisz, te mógłbym żyć tu dalej, wiedząc, że Hermathya jest twoją żoną? Czy sądzisz, że mógłbym znieść jej widok każdego dnia i nazywać ją „siostrą"? Wiem, że okryłem hańbą ojca i samego siebie. Mogę żyć zhańbiony, ale nie mogę żyć obok Hermathyi, nie kochając jej!

Po tych słowach wyszedł na korytarz, pochylając się, by podnieść swój tobołek. Dopiero wówczas Sithas uniósł wieko stojącej w nogach jego łoża skrzyni z ciemnej, gładkiej dębiny.

— Kith, zaczekaj. — Odwrócił się do brata i wyciągnął ku niemu wąski miecz. — Ojciec był na ciebie tak wściekły, że zamierzał go połamać. Przekonałem go jednak, by pozwolił mi go zatrzymać.

Kith-Kanan wyciągnął z dłoni brata smukłe, kunsztowne ostrze. Chwilę później miecz wślizgnął się do pochwy, niczym chowana w rękawiczce dłoń. Natychmiast też Kith-Kanan poczuł się silniejszy. Odzyskał wszak jakąś część siebie samego.

— Dziękuję, Sith. Po tych słowach bracia jednocześnie padli sobie w objęcia, z czułością poklepując się po ramionach.! — Niech bogowie będą z tobą, bracie — rzekł Sithas głosem pełnym ciepła.

— Będą, jeśli ich o to poprosisz — odparł cierpko Kith-Kanan. — Ciebie słuchają.

Przeciął korytarz, kierując się ku swej komnacie i gotując się do wyjścia przez okno. Sithas podszedł do drzwi. — Czy kiedykolwiek jeszcze cię zobaczę? — spytał. Kith-Kanan spojrzał na dwa jasne księżyce.

— Tak długo, jak Solinari i Lunitari tkwiły będą na tym samym niebie, znów się zobaczymy, bracie. — Następnie bez słowa wyszedł przez okno i zniknął.

Sithas powrócił do skąpo umeblowanego pokoju i zamknął za sobą drzwi. Kiedy ponownie uklęknął przed maleńką kapliczką Matheri, wyszeptał:

— Dwie połówki tej samej monety; dwie gałęzie tego samego drzewa. — Zamknął oczy. — Matheri, miej go w swej opiece.

Stojąc na parapecie, Kith-Kanan zwinął linę. „Pokój tuż nad twoją komnatą" — powiedział Sithas. Dobrze więc. Za pierwszym razem lina poszybowała zbyt nisko i przywiązany do niej hak — drapiąc kamień — runął w kierunku Kith-Kanana. Młodzieniec płynnym ruchem odskoczył w bok, unikając uderzenia, jednak omal nie stracił równowagi na wąskiej półce. Spadający hak uderzył z brzękiem o ścianę w dole. Książę zaklął bezgłośnie i ostrożnie zaczął wciągać linę z powrotem.

Wieża Quinari, jak większość elfickich wież, stopniowo zwężała się ku górze. Dlatego też parapety na kolejnych poziomach stawały się coraz węższe. Kith-Kanan potrzebował czterech prób, by w końcu szczęśliwie zaczepić hak na siódmej kondygnacji. Kiedy to uczynił, zawisł przez chwilę w chłodnym nocnym powietrzu drżąc pod ciężarem tobołka i włóczni. Następnie z uporem zaczął piąć się do góry. Okno nad jego komnatą pogrążone było w ciemności. Młodzieniec ostrożnie położył zawiniątko na zewnętrznym parapecie i sztyletem zaczął mocować się z okienną zasuwą.

Delikatną ołowiane ramy niemal natychmiast ustąpiły pod naporem krótkiego ostrza i Kith-Kanan pchnął kryształowe szyby do środka.

Od razu wiedział, że była w pokoju. Korzenny zapach, który zawsze jej towarzyszył, wypełniał teraz komnatę delikatną wonią. Przez chwilę wsłuchiwał się w krótki, urwany oddech. Hermathya spała.

Młodzieniec pewnym — krokiem podszedł do jej łoża wyciągnął rękę i poczuł pod palcami miękki ogień jej włosów. Szeptem wymówił jej imię. — To ja, kochana.

— Kith! Proszę, nie rób mi krzywdy!'

Jej słowa były dla niego zupełnym zaskoczeniem i Kith-Kanan podniósł się z klęczek.

— Nigdy, przenigdy bym cię nie skrzywdził, Thyo.

— Ale, myślałam ... Byłeś taki zły... Myślałam, że przyszedłeś tu, by mnie zabić!

— Nie — odparł szeptem — Przybyłem, by wziąć cię ze sobą.

Hermathya usiadła na łóżku. Sączący się przez otwarte okno blask Solinari oblewał srebrzystym snopem światła jej twarz i szyję. Skryty w cieniu Kith-Kanan po raz kolejny poczuł przeszywający ból którego już raz doświadczył z jej powodu.

— Iść z tobą? — odparła zdumiona Hermathya — iść dokąd?

— Czy to ważne?

Dziewczyna odgarnęła z twarzy długie włosy. — A co z Sithasem?

— On cię nie kocha — powiedział Kith-Kanan.

— Ja też go nie kocham, ale to on jest teraz moim narzeczonym.

Kith-Kanan nie mógł uwierzyć własnym uszom.

— To znaczy, że chcesz go poślubić?

Młodzieniec cofnął się w stronę okna i usiadł na parapecie. Zdawało mu się, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Chwilę później obmył go chłód nocy i Kith-Kanan głęboko zaczerpnął powietrza.

— Chyba tak nie myślisz? A co z nami? Myślałem, że mnie kochasz!

Hermathya podeszła do miejsca, gdzie sięgało blade światło księżyca.

— Kocham cię, Kith. Bogowie zdecydowali jednak, że mam zostać żoną kolejnego Mówcy Gwiazd. — W jej głosie pobrzmiewała nuta dumy.

— To szaleństwo! — wybuchnął Kith-Kanan. — To mój ojciec zadecydował o tym małżeństwie, nie bogowie!

Wszyscy jesteśmy zaledwie zabawkami w rękach bogów — odparła chłodno. — Kocham cię, Kith, ale nadszedł czas, aby odłożyć na bok psikusy i sekretne schadzki w ogrodzie. Rozmawiałam z naszymi ojcami. Ty i ja spędziliśmy razem piękne chwile, wymarzyliśmy sobie piękne rzeczy. Ale to wszystko, czym były — marzeniami. Czas się zbudzić i pomyśleć o przyszłości. Przyszłości wszystkich Silvanestyjczyków. Jednak wszystkim, o czym Kith-Kanan mógł teraz myśleć, była jego własna przyszłość.

— Nie potrafię bez ciebie żyć. Thyo — odparł łamiącym się głosem.

— Potrafisz. Może jeszcze o tym nie wiesz, ale potrafisz. — Podeszła do niego, łagodny blask księżyca przemienił jej nocną koszulę w delikatna pajęcza sieć. Kith-Kanan przymknął powieki i zacisnął dłonie w pięści.

— Proszę. — szepnęła Hermathya. — Pogódź się z tym, co się wydarzy. Wciąż możemy być sobie bliscy — Jej ciepła dłoń dotknęła chłodnego, suchego policzka Kith-Kanana.

Młodzieniec chwycił jej nadgarstek i odepchnął ją od siebie.

— Nie mogę się na to zgodzić — odparł krótko, stając na parapecie. — Żegnaj więc, lady Hermathyo. Niech życie twe usłane będzie zielenią i złotem.

Ironia tych słów nie pozostała jej obojętna. Były to słowa, jakimi plebejusze żegnali swych panów. Kith-Kanan zarzucił na plecy płócienny worek i zsunął się z kamiennego parapetu. Przez chwilę Hermathya stała bez ruchu, wpatrując się w puste okno. Kiedy nadeszły łzy, nie próbowała ich powstrzymać.

Jego jedynym towarzyszem — był teraz wierny Arcuballis, Kith-Kanan przytroczył worek do siodła i umieścił włócznię w uchwycie przy prawym strzemieniu. Chwilę później wdrapał się na grzbiet gryfa, przypiął się do siodła i zwrócił głowę stworzenia w kierunku wiejącego wiatru.

— Leć! — krzyknął, dotykając piętami muskularnej piersi stworzenia. — Leć!

Arcuballis rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze. Młodzieniec gwizdnął. W odpowiedzi bestia wydała z siebie przeraźliwy wrzask. Kith-Kanan zdecydował, że ostatnią rzeczą jaką mógł uczynić, to powiadomić wszystkich o swym odejściu. Gwizdnął po raz kolejny i jeszcze raz ochrypły wrzask gryfa odbił się echem od białych wieżyczek. Kith-Kanan odwrócił się tak , by lśniący, czerwony księżyc znajdował się po jego prawej stronie i przecinając rzekę Thon-Thalas, ruszył na południowy zachód. Królewski trakt, mglistoszary na tle panujących ciemności, skręcał na północ od miasta i na południe ku wybrzeżu. Kith-Kanan nakłonił gryfa, by ten leciał wyżej i szybciej. Droga, rzeka, a także miasto, które niegdyś był jego domem, zniknęły pozostawione w tyle. Przed nim była wszechobecna ciemność i niekończące się morze drzew , czarnozielonych w mrokach nocy.

Загрузка...