15 Dzień Trzech Księżyców, rok Jastrzębia

Ambasador Thorbardinu przybył do Silvanostu w Dzień Trzech Księżyców, w czasie pomiędzy jesienną równonocą a zimowym przesileniem. Imię krasnoluda brzmiało Dunbarth, jednak dla większości znanych mu osób był on po prostu Ironthumbem. W latach młodości Dunbarth był mistrzem zapasów. Teraz, w podeszłym wieku, siał się szanowanym i najbardziej rozsądnym spośród doradców króla Thorbardinu. Dunbarth przybył do stolicy elfów z niewielką świtą: swym sekretarzem, czterema skrybami, czterema konnymi kurierami, skrzynką pełną pocztowych gołębi, szesnastoma krasnoludzkimi wojownikami i osobistym strażnikiem. Ambasador podróżował w wysokim, zamkniętym powozie, całkowicie wykonanym z metalu. Nawet jeśli cienkie mosiężne, żelazne i brązowe płyty wykute byty z mistrzowską precyzją krasnoludzkiej rasy, powóz wciąż zdawał się niesamowicie ciężki. Osiem koni ciągnęło ową żelazną konstrukcję, w środku której — oprócz Dunbartha — podróżowali jego pomocnicy. Jadąca za powozem eskorta wojowników dosiadała mocnej budowy krótkonogich koni, które choć nie sprawiały wrażenia zadziwiająco szybkich, obdarzone były wyjątkową wytrzymałością Krasnoludzką drużyna została powitana na zachodnim brzegu Thon-Thalasu przez Sithasa i dwunastu wojowników silvanestyjskiej gwardii honorowej.

— Witam cię, lordzie Dunbarth! — rzekł serdecznie Sithas.

Ambasador stanął na jednym ze stopni, które znajdowały się tuż pod drzwiami powozu. Pozostając tam, zdawał się na tyle wysoki, by wymienić z Sithasem serdeczny uścisk. Tym samym uniknął krępującej sytuacji, kiedy to dużo wyższy elf musiałby się pochylić, aby powitać królewskiego gościa.

— Życie i zdrowie niech będą z tobą, synu Mówcy — zagrzmiał Dunbarth. Jego nogawkę i tunika wykonane były z brązowego płótna i skóry, jednak oprócz nich krasnolud odziany był w krótką, purpurową pelerynę i jasnobrązowy kapelusz z niezwykle szerokim rondem. Zza zawiązanej wokół kapelusza wstążki sterczało krótkie piórko, odpowiadające kolorem szerokiemu, jasnoniebieskiemu pasowi ambasadora. Strój Dunbartha stanowił uderzający kontrast w porównaniu z elegancką prostotą szaty i sandałów Sithasa. Książę uśmiechnął się.

— Zorganizowaliśmy dla twej drużyny transport — Machnięciem dłoni wskazał zacumowane na brzegu rzeki dwie potężne barki.

— Czy zechcesz podróżować w moim towarzystwie, synu Sithela? — dostojnym głosem spytał krasnolud.

— Będę zaszczycony.

Chwilę później ambasador na powrót zniknął we wnętrzu powozu. Widząc to. Sithas uchwycił się metalowej balustrady i wszedł do środka żelaznej konstrukcji. Sklepienie powozu było na tyle wysokie, że książę mógł stać w nim swobodnie wyprostowany. Mimo to Dunbarth nakazał swemu sekretarzowi — śniademu, młodemu krasnoludowi — ustąpić miejsca królewskiemu gościowi i Sithas przycupnął na jednym z siedzeń. Tuż za powozem ustawili się eskortujący Sithasa gwardziści, powiewając przywiązanymi do pozłacanych włóczni chorągiewkami.

— Zadziwiająca rzecz, ten powóz — rzekł uprzejmie książę. — Czy w całości zrobiony jest z metalu?

— W rzeczy samej, szlachetny książę. Nie ma tu nawet śladu drewna czy tkaniny!

Sithas dotknął ozdabiających boczne okienka srebrnych zasłon. Krasnoludy najwyraźniej wykonały je z metalu tak szlachetnego, iż w dotyku przypominał materiał.

— Po co budować coś w ten sposób? — spytał. — Czyż drewno nie byłoby lżejsze?

Dunbarth oparł ręce na potężnym, okrągłym brzuchu.

— Oczywiście, że byłoby lżejsze. Jednak jest to oficjalny powóz ambasadorów Thorbardinu, którzy podróżują poza granicami kraju, tak więc został wykonany po to, by zaprezentować umiejętności mojego ludu w obróbce metalu — odparł z dumą krasnolud.

Przy wtórze wrzasków i trzasku biczów ciężki powóz wjechał na pokład barki. Wkrótce konie zostały odwiązane, ustawione wzdłuż karocy i zarówno powóz, jak i eskortująca go drużyna zajęli miejsca na pokładzie.

— Chciałbym zobaczyć elfy, które wiosłując, będą przeprawiać się przez rzekę!

— Nie mamy potrzeb, aby tak okrutnie traktować naszych obywateli — odparł gładko Sithas.

— Jednak proszę patrzeć, jeśli to uszczęśliwi waszą lordowską mość.

Dunbarth oparł łokieć o krawędź okna i spojrzał w kierunku sterburty. Mistrz barki, stary elf z żółtymi włosami i mahoniową skórą, wspiął się na drewniany reling i przyłożył do ust mosiężną trąbkę. Z wnętrza instrumentu wydobyła się pojedyncza nuta, która stopniowo zniżała się do głębokiego pomruku.

Pośrodku rzekł pojawił się na chwilę okrągły, zielony garb, który następnie zniknął pod powierzchnią wody. Tuż za nim na powierzchni pojawiły się potężne zmarszczki — tak wielkie, że gdy dotarły do brzegu rzeki, zalały wodą przywiązany do kamiennego słupka rząd smukłych łódek. Ogromna barka zakołysała się na falach.

Po chwili nad powierzchnią wody wyrósł kolejny garb; tym razem jednak zdawał się podnosić coraz wyżej. W niedługim czasie garb zmienił się w zieloną i lśniącą, zbudowaną z setek kanciastych płyt kopułę. Z przodu kopuły pojawiło się czoło masywnej, zielonej głowy. Ogromne, pomarańczowe oko z pionową, czarną źrenicą rozmiaru dorosłego krasnoluda zdawało się oceniać nieruchomą barkę. Na końcu trójkątnej głowy dwa wielkie niczym beczki nozdrza wzbiły w powietrze kłęby pary.

— Toż to potwór! — ryknął Dunbarth. — Na Reorksa! — W panice próbował dobyć miecza, zapominając, ze nie ma go przy sobie.

— Nie, mój panie — rzekł uspokajająco Sithas. — Może jest to i potwór, jednak oswojony. Oto nasz zaprzęg do dalekiego brzegu.

Stojący na pokładzie barki krasnoludzcy wojownicy muskali palcami rękojeści swych ciężkich toporów, mrucząc coś między sobą. Wyhodowany przez elfów gigantyczny żółw podpłynął do tępego dziobu barki, nękając cierpliwie, aż jej mistrz wraz z dwoma pomocnikami przejdą po ogromnej skorupie i przy wiążą I iny do grubego, mosiężnego łańcucha, którym opasana była skorupa stworzenia. Jedna z tylnych łap żółwia delikatnie uderzyła w barkę, ścinając z nóg wyraźnie zdenerwowanych krasnoludzkich żołnierzy. Żelazne koła powozu z głośnym skrzypnięciem stoczyły się kilka cali do tyłu.

— Cóż za stworzenie! — wykrzyknął zafascynowany Dunbarth. — Czy potwory te żyją wolno w odmętach tej rzeki, książę Sithasie?

— Nie, mój panie. Na rozkaz mego dziadka, Mówcy Silvanosa, kapłani Błękitnego Feniksa użyli swej magii, by wyhodować rasę gigantycznych żółwi, które odtąd służą nam jako konie pociągowe. Oczywiście są niesamowicie silne i — jak to żółwie — długowieczne. — Sithas ponownie zajął miejsce na sprężystej, metalowej ławeczce.

Mistrz barki po raz kolejny zadął w róg i potężny gad ruszył w kierunku oddalonego o milę brzegu wyspy Fallan. Uczepione jego skorupy liny napięły się i barka drgnęła. Chwilę później Sithas usłyszał głośny brzęk, który powiedział mu, że oto krasnoludzcy wojownicy znowu stracili grunt pod nogami. Na myśl o tym książę ledwo powstrzymał się od uśmiechu.

— Czy kiedykolwiek przedtem byłeś już w Silvanoście, lordzie Dunbarth? — spytał z szacunkiem.

— Nie, nie miałem jeszcze tej przyjemności. Mój wuj, Dundevin Stonefoot, przybył tu niegdyś w imieniu naszego króla.

— Pamiętam — rzekł Sithas. — Byłem wówczas małym chłopcem. To było pięćdziesiąt lat temu.

Kiedy dotarli na środek rzeki, barka zaczęła gwałtownie wznosić się i opadać. Nasilający się wiatr kołysał nią na boki, jednak ogromny żółw nie zwracał na to najmniejszej uwagi, ze spokojem zmierzając do celu. Przewożąca ważący kilka ton metalowy powóz, krasnoludy, Dunbartha, Sithasa i nieliczny oddział, w którego asyście przybył książę, barka podskakiwała na wodzie niczym korek.

Wraz ze wzmagającym się wiatrem niebo zasnuły grube, szare chmury, które nieprzerwanym potokiem płynęli na północ Sithas przyglądał się im nieufnie, jako że zima zazwyczaj była w Silvanoście okresem porywistych burz. Liczne wichury, które często trwały całymi dniami, nadciągały znad Oceanu Courrain i przetaczały się przez królestwo elfów. Wichry i deszcze zamykały mieszkańców we wnętrzach domów, podczas gdy słońce pojawiało się zaledwie raz na dwa lub trzy tygodnie. Podczas gdy wiejskie okolice Silvanostu cierpiały podczas kolejnych zim, stolicę chroniły utkane przez kapłanów E’li czary. Ich zaklęcia przeganiały szalejącą pogodę ku zachodnim górom, jednak wygłaszanie magicznych formuł podczas każdej kolejnej burzy było dla kapłanów ciężka, próbą.

Dunbarth — jak przystało na ambasadora — ze spokojem przyjmował niewygody podróży, choć jego młody sekretarz nie wydawał się specjalnie szczęśliwy. Krasnolud przyciskał do piersi swą księgę, podczas gdy kolor jego twarzy zmieniał się ze śniadego w blady, aż w końcu sial się lekko zielonkawy.

— Obecny tutaj Drollo nie znosi wody — wyjaśnił z rozbawieniem w oczach Dunbarth. — Nawet w czasie kąpieli zamyka oczy!

— Mój panie! — zaprotestował sekretarz.

— Nie obawiaj się, mistrzu Drollo — rzekł Sithas. — Trzeba by znacznie silniejszego wichru, aby przewrócić łódź tych rozmiarów.

Mistrz barki zatrąbił na swym rogu kolejny rozkaz i żółw posłusznie obrócił barkę. Strażnicy lorda Dunbartha. Dodzwaniając zbroją, odbijali się od jednego nadburcia do drugiego, a krasnolud/kir konie rżały i dreptały po barce, podczas gdy pokład bezustannie usuwał się im spod nóg. Potężny żółw uderzył skorupą o dziób promu i pchnął go w kierunku doków. Czekające na brzegu elfy ściągnęły barkę długimi kijami. Z krótkim, solidnym uderzeniem barka przybiła do brzegu rzeki.

Chwilę później opuszczono rampę i żołnierze Thorbardinu zbili się w gromadę, by wspólnie wymaszerować na suchy ląd. Po pełnej niedogodności podróży krasnoludy wyglądały dość niechlujnie. Przytroczone do ich hełmów pióropusze zostały połamane, peleryny były brudne od licznych upadków do pokładowego ścieku, zbroje nosiły ślady zadrapań, jednak szesnastu wojowników z niebywałą wręcz godnością zarzuciło na ramiona swe wojenne topory i zeszło po rampie na stały ląd. Konie zostały ponownie przywiązane do powozu i przy wtórze biczy pociągnęły karocę ku rampie.

W miarę jak przemierzali ulice Silvanostu, zaczął siąpić deszcz. Uchylając zasłony, Dunbarth wyjrzał przez okno na osławioną stolicę elfów. Białe wieże lśniły nawet na tle ponurego, szarego nieba. Szczyty dwóch najwyższych budynków — Wieży Gwiazd i Pałacu Quinari — spowijały gęste, skłębione chmury. Rozdziawiwszy usta niczym zadziwione dziecko, Dunbarth podziwiał misternej roboty magicznie ukształtowane ogrody, pełną wdzięku architekturę i niemalże muzyczną harmonię zaklętą w widokach Silvanostu. W końcu jednak zaciągnął zasłony, chroniąc się przed kolejnymi falami deszczu, i skierował swą uwagę na Sithasa.

— Wiadomo mi, że jesteś następcą Mówcy Gwiazd, jednak dlaczego tobie właśnie przypadła rola powitania mnie, szlachetny Sithasie? — spytał dyplomatycznie. — Czyż nie jest w zwyczaju, aby to młodszy syn przyjmował zagranicznych ambasadorów’?

— W Silvanoście nie ma młodszego syna — odparł cicho Sithas.

Dunbarth wygładził szarą brodę. — Wybacz, książę, ale powiedziano mi, że Mówca ma dwóch synów.

Sithas poprawił fałdy zmoczonej deszczem szaty.

— Mam bliźniaczego brata; zaledwie kilka minut młodszego ode mnie. Ma na imię Kith-Kanan. — Wymówienie na głos imienia brata było dla Sithasa dziwną rzeczą. Choć myśli o bliźniaku rzadko opuszczały jego umysł, minęło już wiele czasu, odkąd zmuszony był wymówić jego imię. Teraz w myślach powtórzył jej jeszcze raz: Kith-Kanan.

— ... bliźnięta są doprawdy niezwykle rzadko spotykane wśród elfów — rzekł Dunbarth. Sithas z trudem skupił się na rozmowie. — Wśród ludzi nie wydają się natomiast rzadkością. — Dunbarth spuścił wzrok. — Gdzie zatem jest twój brat, synu Mówcy? — spytał z powagą.

— Popadł w niełaskę. — Twarz Dunbartha wyrażała jedynie pełne uprzejmości skupienie. Sithas wziął głęboki oddech. — Czy dobrze znasz ludzi? — spytał, chcąc zmienić temat rozmowy.

— Jako emisariusz odbyłem kilka podróży na dwór Ergothu. Wielokrotnie rozmawiałem tam z ludźmi na temat kursów walutowych obowiązujących przy sprzedaży surowego żelaza, miedzi, cyny... ale to stara historia. — Dunbarth pochylił się w kierunku Sithasa. — Mądrą osobą jest ten, kto dwukrotnie słucha tego, co mówią mu ludzie — rzekł, zniżając głos. — Ich dwulicowość nie zna granic.

— Zapamiętam twe słowa — odparł Sithas.

Z chwilą gdy powóz dotarł do pałacu, burza rozpętała się na dobre. Nie towarzyszyły jej jednak błyskawice czy grzmoty piorunów, a tylko wirujący, zawodzący wicher rozlewał ponad miastem kolejne fale rzęsistego deszczu. Powóz zatrzymał się nieopodal północnego portyku, który dawał schronienie przed wiatrem i deszczem. Tam w strugach wody czekała już cała armia służących, gotowa, by pomóc ambasadorowi Thorbardinu uporać się z jego bagażami. Lord Dunbarth zszedł z żelaznych schodków, powiewając na wietrze szkarłatną peleryną. Chwilę później uchylił swojego ekstrawaganckiego kapelusza przed stłoczoną gromadą służby.

— Mój panie, sądzę, że powinniśmy przełożyć grzeczności na później — rzekł Sithas, starając się przekrzyczeć wiatr. — Zdaje się, że deszczowa pora nadeszła w tym roku znacznie wcześniej.

— Jak sobie życzysz, szlachetny książę — ryknął Dunbarth.

Stankathan czekał na przybycie krasnoludzkiego ambasadora i towarzyszącego mu księcia wewnątrz pałacu. Widząc, że przybyli, pokłonił się nisko i rzekł:

— Znakomity panie, jeśli zechcesz pójść ze mną, pokażę ci twoje komnaty.

— Prowadź zatem! — rzekł dostojnym głosem Dunbarth Tuz za jego piecami przemoknięty do suchej nitki Drollo kichnął siarczyście.

Parter północnego skrzydła pałacu był prawdziwą kolekcją dzid sztuki zgromadzonych przez lady Nirakinę. Delikatne i na pozór żywe posągi Morvintasa, barwne arrasy kobiet E’li, ukształtowane czarami rośliny kapłana Jin Falirusa — wszystko to przydawało północnemu skrzydłu nieziemskiego piękna. Podczas gdy ambasador wraz ze swą eskortą przemierzali pałacowe korytarze, służący dyskretnie czyścili za nimi marmurową posadzkę, wycierając pozostawione na niej błoto i wodę.

Dunbarth i jego towarzysze zostali zakwaterowani na trzecim piętrze północnego skrzydła. Przestronne i widne komnaty z najdelikatniejszymi firanami, mozaikowymi podłogami w kolorach złota i morskiej zieleni w niczym nie przypominały królestwa Thorbardinu. Ambasador przystanął na chwilę, by przyjrzeć się zawieszonej nad jego łożem, długiej na dwie stopy rzeźbie gołębia. Kiedy Drollo postawił na łóżku bagaże Dunbartha, skrzydła gołębia zaczęły poruszać się leniwie, wzbudzając tym samym delikatny, przyjemny wietrzyk.

— Na Reorksa! — wykrzyknął sekretarz, podczas gdy Dunbarth wybuchnął serdecznym śmiechem.

— Jeden z pomniejszych czarów — pospiesznie wyjaśnił Stankathan. — Uaktywnia się, gdy cokolwiek lub ktokolwiek spocznie na łożu. Jeśli to przeszkadza waszej lordowskiej mości, natychmiast nakażę to zmienić.

— Nie, nie. To całkiem ciekawe — odparł radośnie Dunbarth.

— Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebował, panie, po prostu zadzwoń dzwonkiem — — rzeki Stankathan.

Po tych słowach elfy wycofały się z komnaty. Na korytarzu, tuż za zamkniętymi drzwiami, Stankathan spytał, kiedy oczekiwano przybycia delegacji ludzi.

— W każdej chwili — odparł Sithas. — Niech służba będzie gotowa.

Majordomus pokłonił się nisko.

— Jak sobie życzysz, panie.


Tej nocy lord Dunbarth jadł cichy, nieformalny posiłek w towarzystwie Mówcy Gwiazd i najbliższych osób, zarówno z kręgu elfów, jak i krasnoludów. Przez dłuższy czas rozmowa nie traktowała o niczym istotnym i zdawało się, że obie strony próbują wyrobić sobie zdanie na temat swego rozmówcy. Lady Nirakina wydawała się szczególnie zainteresowana osobą podstarzałego krasnoluda.

— Czy jesteś żonaty, mój panie? — spytała w pewnej chwili.

— Nie, pani. Nigdy więcej! — zagrzmiał Dunbarth. Chwilę później wzruszył ramionami. — Jestem wdowcem.

— Przykro mi.

— Była dobrą żoną moja Brenthia, choć czasami bywała nieznośna. — Opróżnił szklanicę elfiego nektaru. Natychmiast też u jego boku pojawił się służący, by napełnić naczynie.

— Nieznośna, mój panie? — spytała zaintrygowana Hermathya.

— W rzeczy samej, pani. Pamiętam, jak pewnego razu wtargnęła na Rade Thanów i zbeształa mnie za to, ze piąta, noc z rzędu spóźniam się na kolację. Potrzebowałem lat, aby zapomniano o owej gafie. Kiedy przemawiałem na rudzie. Klan Daewarów drwił ze mnie, mówiąc: „Idź do domu, Ironthumb, Kolacja już czeka". — Zaśmiał się donośnie, a jego głęboki bas odbił się echem od kamiennych ścian niemal pustej Sali Balifa.

— Kim są ci Daewarowie? — spytała Hermathya. — Wydają się nieuprzejmi.

Daewarowie są jednym z potężnych, krasnoludzkich klanów — wyjaśnił gładko Sithel. Mówca szczyci się wiedzą na temat krasnoludów i ich polityki. — Ty sam jesteś z Klanu Hylarów, czyż nie tak właśnie jest, lordzie Dunbarth?

W oczach ambasadora zamigotały radosne iskierki. — Widzę, że Wasza Wysokość zna się na rzeczy. Tak, jestem Hylarem i kuzynem wielu spośród władców Thorbardinu. — Krępą dłonią klepnął w plecy siedzącego po jego prawej stronie sekretarza. — Ten tu Drollo jest pół-Theiwarem, co tłumaczy jego ciemną cerę i przedziwne usposobienie. — Drollo w milczeniu wpatrywał się w zawartość swego talerza.

— Czy często zdarza się, aby krasnoludy poślubiały członków innych klanów? — spytał zaciekawiony Sithas.

— Nie bardzo. A skoro mówimy o takich rzeczach — rzekł Dunbarth leniwie — dotarły do mnie historie, jakoby niektóre spośród elfów poślubiały ludzi.

W sali zapadła grobowa cisza, Sithel odchylił się na swym wysokim krześle i przyłożył do ust smukły palec.

— Niestety jest to prawdą — rzekł zwięźle. — W dzikich obszarach naszych zachodnich prowincji niektórzy spośród Kagonesti związują swój los z ludźmi. Nie ma wątpliwości, te wśród naszej rasy brak jest odpowiednich kandydatów na małżonków. Praktyka ta jest szkodliwa i zakazana przez nasze prawo.

Dunbarth pochylił głowę, jednak nie po to, by zgodzić się ze słowami Mówcy, lecz w uznaniu dla godnej podziwu powściągliwości Sithela. Problem mieszania ras był sprawą niezwykle delikatną, o czym krasnolud doskonałe wiedział. Jego własny lud także był dumny ze swego pochodzenia i żaden z krasnoludów nigdy nie poślubił przedstawiciela innej rasy.

— Wśród uchodźców, którzy ostatnimi czasy przybyli do naszego miasta, poszukując schronienia przed bandytami, spotkałam wiciu półludzi — łagodnym głosem rzekła lady Nirakina — Zdawali się tacy smutni, lecz wielu spośród nich było porządnymi obywatelami, Moim zdaniem nie powinniśmy obwiniać ich za głupotę ich rodziców.

— Jednak nie powinniśmy pochwalać ich istnienia — odparł stanowczym tonem Sithel. — Jak suma przyznajesz, są oni przygnębieni i to czyni ich niebezpiecznymi. Często odpowiedzialni są za akty przemocy i zbrodnie. Nienawidzą Silvanesti, ponieważ jesteśmy czystej krwi, podczas gdy oni poddają się ludzkiej niezdatności i słabowitość.. Przypuszczam, że słyszeliście w Thorbardinie o zamieszkach, z jakimi mieliśmy tu do czynienia ubiegłego lata?

— Chodziły pewne pogłoski o tym zdarzeniu — odparł beztrosko Dunbarth.

— Wszystko to wydarzyło się z powodu brutalnej natury niektórych ludzi i półludzi, których nierozważnie wpuściliśmy na naszą wyspę. Zamieszki zostały stłumione, a wichrzycieli wygnano. — Nirakina westchnęła wymownie. Sithel zignorował zachowanie żony, ciągnąc nieprzerwanie: — Nigdy nie będzie pokoju pomiędzy Silvanesti i ludźmi, jeśli obie strony nie będą trzymać się własnych granic i własnych łóżek.

Dunbarth potarł czerwony, bulwiasty nos. Palce krasnoluda zdobiły misternej roboty ciężkie pierścienie, które migotały w stłumionym blasku świec.

— Czy to właśnie zamierzasz powiedzieć emisariuszowi Ergothu?

— W rzeczy samej — odparł zajadle Sithel.

— Twoja mądrość jest wielka, Sithelu Podwójnie Błogosławiony. Mój król poradził mi przekazać niemalże te same słowa. Jeśli tak zjednoczeni wystąpimy wobec ludzi, będą musieli przystać na nasze warunki.

Kolacja szybko dobiegła końca. Wzniesiono toast za zdrowie króla Thorbardinu, a także za gościnność Mówcy Gwiazd. Dopiero wówczas lord Dunbarth i Drollo opuścili Salę Balifia.

Sithas ruszył ku drzwiom, kiedy tylko te zamknęły się za ambasadorem.

— Ten stary lis! Próbował zawrzeć z tobą sojusz jeszcze przed przybyciem ludzi! Najwyraźniej chce uknuć spisek!

Sithel umoczył dłoń w trzymanej przez służącego, wypełnionej wodą różaną srebrnej misie.

— Mój synu. Dunbarth jest mistrzem w swoim fachu. Gdyby zachowywał się inaczej, pomyślałbym, że król Voldrin musi być głupcem, skoro przysyła go do Silvanostu.

— Cala ta sytuacja wydaje mi się niezwykle pogmatwana — rzekła z wyrzutem lady Nirakina. — Dlaczego wszyscy nie powiecie sobie prawdy i nie zaczniecie od niej?

Słysząc jej słowa. Sithel uczynił niezwykłą rzecz. Wybuchnął gromkim śmiechem.

— Dyplomaci mówiący prawdę! Moja droga Kino, gwiazdy spadłyby z nieba, a bogowie zemdleliby z przerażenia, gdyby dyplomaci zaczęli mówić prawdę.


Później tej samej nocy dało słyszeć pukanie do drzwi Sithasa. Do komnaty księcia wpadł przemoczony do suchej nitki żołnierz i kłaniając się nisko, rzekł dźwięcznym głosem:

— Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, Wasza Wysokość, jednak przynoszę słowo od emisariusza Ergothu!

— Tak? — spytał nerwowo Sithas. Tyle ostatnio mówiło się o zdradzie, że książę przypuszczał, iż coś złego przytrafiło się ludziom.

— Wasza Wysokość, ambasador i jego drużyna czekają na brzegu rzeki. Emisariusz życzy sobie spotkać się z kimś z królewskiej rodziny.

— Kim jest ten człowiek? — spytał Sithas.

— Twierdzi, że nazywa się Ulwen i jest pierwszym pretorem cesarza Ergothu — odparł żołnierz.

— Pierwszy pretor, tak? Czy burza się pogarsza? — wypytywał Sithas.

— Jest fatalnie. Wasza Wysokość. Moja łódź niemalże zatonęła, kiedy przepływałem Thon-Thalas.

— Mimo to Ulwen nalega, abym spotkał się z nim natychmiast?

Żołnierz pokiwał głową.

— Wybacz mi, panie, że to mówię, jednak jest on niezwykle arogancki, nawet jak na człowieka.

— Powinienem wyruszać — odparł Sithas. — To mój obowiązek. Powitałem lorda Dunbartha, tak wiec należy również powitać pretora Ulwena.

Książę opuścił komnatę w towarzystwie żołnierza; wcześniej jednak przesłał wiadomość kapłanom E’li, prosząc ich, by dzięki swym czarom odegnali burzę. Niezwykłe było, że tak silne opady pojawiały się na wyspie przed nadejściem zimy. Zdawało się, że konferencja będzie wystarczająco ciężka bez dodatkowej groźby ze strony wichru i wody.

Загрузка...