18 W lesie, rok Barana (2215 PC)

Zmiany w Strażniczce Lasu postępowały. Palce rąk i stóp Anayi, a w końcu także jej łokcie, przybrały barwę jasnej zieleni. Kagonesti nie czuła bólu i nie miała problemów z poruszaniem, choć zdawało się, że z każdym dniem traci swą wrażliwość. Jej niegdyś dobry słuch stawał się coraz bardziej przytępiony. Wzrok Anayi utracił gdzieś swą osobliwą bystrość. Jej lekki chód i płynne mchy były teraz powolne i niezdarne. Z początku zmiany te drażniły kobietę, jednak stopniowo jej nastrój się poprawiał. Jak mówiła: „Rzeczy, które opowiedziała jej Pani Lasu w czasie długiego pobytu z dala od Kith-Kanana, zaczynały teraz nabierać głębszego sensu". Zmiany te — jak wierzyła Anaya — były ceną, jaką płaciła za swój związek z Kith-Kananem. Podczas gdy mogła lamentować nad utratą swej nadprzyrodzonej zręczności i niezwykłych wręcz łowieckich umiejętności, nowe życie czyniło ją niebywale szczęśliwą.

Zima była długa i — z chwilą, gdy Anaya utraciła kontrolę nad lasem — bardzo ciężka. Oboje z Kith-Kananem polowali niemal każdego dnia, kiedy tylko nie sypał śnieg. Były dni, kiedy powracali do domu ze zwierzyną: królikami, bażantami, czasem nawet z jeleniem, choć znacznie częściej jadali zebrane przez Mackeliego orzechy i jagody.

W miarę jak tracili na wadze i zaciskali pasa, ich rozmowy także stały się rzadkością. W dni, kiedy zawodzący wicher hulał na dworze, a zaspy były lak wysokie, że z trudem udawało się otworzyć drzwi, wszyscy troje siedzieli we wnętrzu drzewa, pogrążeni we własnych myślach. Mijały kolejne dni, podczas których nikt nie zamienił nawet Mackeli także się zmieniał, choć jego transformację łatwo można było zrozumieć. Chłopiec osiągnął wiek w życiu młodego elfa, kiedy fizyczne niedoskonałości dzieciństwa ustępowały miejsca psychice dojrzałego mężczyzny. W porównaniu do długowieczności elfów zmiany te następowały w zadziwiająco szybkim tempie. Nawet w okresie, gdy jedzenia było jak na lekarstwo. Mackeli stawał się coraz wyższy, silniejszy, niespokojny, a często także nieprzyjemny. Niecierpliwość chłopca była tak ogromna, iż Kith-Kanan zabronił mu towarzyszyć w trakcie polowań, gdyż bezustanne wiercenie się chłopca płoszyło i tak rzadką już zwierzynę.

W czasie gdy jego żona i przyjaciel doświadczali zewnętrznych, niemalże namacalnych zmian, Kith-Kanan również dorastał, zmieniając się wewnętrznie. Odkąd przybył do lasu, odmienił się jego dotychczasowy system wartości; teraz natomiast całkowicie zmieniało się jego podejście do życia. Odkąd sięgał pamięcią, odgrywał rolę księcia, a ponieważ to jego brat Sithas był prawowitym następcą tronu, nie ciążyły na nim żadne obowiązki. Szkolenia — zarówno te wojskowe, jak i łowieckie — traktował wyłącznie jako hobby. Uczył Arcuballisa przeróżnych sztuczek i ćwiczył podniebne manewry. Tak oto upływały kolejne dni.

Teraz jednak było inaczej. Mógł poruszać się po lesie cicho niczym zjawa. Nie musiał polegać na zbieractwie Mackeliego czy łowieckich umiejętnościach Anayi. Prawdę powiedziawszy, coraz częściej zdarzało się, że to właśnie oni polegali na nim. To było dobre życie — zdecydował, błogosławiąc dzień, w którym ojciec odebrał mu Hermathyę. Choć zależało mu na niej, Hermathya była znacznie lepszą partią dla jego bliźniaczego brata, oboje byli wszak luk bardzo poprawni, ułożeni, obowiązkowi i posłuszni. Wraz z przebaczeniem nadeszło jednak poczucie straty. Kith-Kanan zaczął tęsknić za rodziną. Mimo to wiedział , że jego życie należało do lasu, nie do miasta.

Tymczasem w Anayi zaszła kolejna , bardziej naturalna zmiana, Kagonesti była w ciąży. Oznajmiła o tym Kith-Kananowi, gdy pewnej nocy wpatrując się w ogień. W pierwszej chwili wiadomość ta kompletnie go poraziła, jednak chwilę później zdumienie przerodziło się w ogromną, przepełniającą jego serce radość. Kith-Kanan przytulił swą żonę z taką siłą, że Anaya piszcząc, zaczęła protestować. Myśl o tym, że rośnie w niej nowe życie, do którego powstania on sam się przyczynił, sprawiła, że Anaya stała się jeszcze droższa jego sercu. Jakże bardzo owa myśl wzbogaciła życie ich obojga. Kith-Kanan zasypywał elfkę pocałunkami i deklaracjami swej miłości do chwili, gdy gotujący się do snu Mackeli nie nakazał im przestać.

Niedługo później nadszedł dzień, w którym zaczęły topnieć pierwsze, wiszące na gałęziach dębu sople. Zza skłębionych chmur wyjrzało słońce i w ciągu tygodnia roztopiło cały zalegający wokół drzewa lód. Śnieg zniknął z polany, chowając się wśród otaczających ją cieni.

W końcu oni także opuścili wnętrze drzewa, mrużąc oczy w oślepiającym blasku słońca. Mogłoby się wydawać, że był to pierwszy, słoneczny dzień, którego doświadczyli w swym życiu. Anaya poruszała się sztywno, rozmasowując ramiona i uda. Do tego czasu dłonie i stopy elfki całe były już zielone.

Kith-Kanan stał pośrodku polany i zamknąwszy oczy, wystawiał twarz ku słońcu. Mackeli, który był już niemal tak wysoki jak książę, hasał dookoła niczym młody jelonek, choć patrząc na niego, ciężko było przyznać, że poruszał się równie wdzięcznie jak zwierzę.

— Nigdy dotąd nie było tu takiej zimy — stwierdziła Anaya, patrząc na leżącą u podstawy drzew cienką warstwę śniegu.

— Jeśli pogoda się utrzyma, sezon łowiecki będzie dobry — pewnym głosem zauważył Kith-Kanan. — Wszystkie hibernujące zwierzęta już niebawem wyjdą do lasu.

— Wolni! Ha, ha, wolni! — radował się Mackeli. Chwycił dłonie Anayi i próbował zawirować z nią w kółko, jednak elfka stanowczo sprzeciwiła się takiemu zachowaniu i krzywiąc twarz, uwolniła swe dłonie z uścisku chłopca.

— Nic ci nie jest? — spytał zmartwiony Kith-Kanan.

— Jestem sztywna i obolała — skarżyła się Kagonesti. Przestała masować ramiona i wyprostowała się niczym struna. — Wygonię ze swych kości chłód, nie przejmuj się.

Radość czerpana z pierwszego dnia wiosny przygasła i cała trójka powróciła do wnętrza uczcić ##ów wyjątkowy dzień, Kith-Kanan pokroił ostatni jeleni udziec. Już wcześniej zaczął uczyć Arcuballisa polować na zwierzynę i przynosić ją do domu. Gryf zdolny był pokonywać znacznie większe odległości i z każdą kolejną wyprawą doskonalił swe umiejętności. Jego ostatnim łupem padł jeleń, którego mięso kroił właśnie Kith-Kanan.

Teraz książę wyprowadził Arcuballisa ze skórzanego namiotu i gwizdami oraz słowami zachęty wysłał stworzenie na kolejna, łowiecką wyprawę. Kiedy Arcuballis zniknął z oczu, Kith-Kanan, używając mokrego drewna, z trudem rozpalił ognisko. Odkroił z twardego, wędzonego udźca pokaźny kawał mięsa. W czasie gdy dziczyzna piekła się na ogniu, Mackeli wyszedł z dębu, niosąc w dłoniach swą własną strawę: marantę, orzechy, suszone borówki i dziki ryż. Chłopiec spojrzał na zbrązowiałą zawartość swego koszyka, po czym przeniósł wzrok na pieczeń i kapiący do ognia, skwierczący tłuszcz. Chwilę później przykucnął u boku Kith-Kanana, który ze spokojem obracał wystrugany z patyka rożen.

— Mógłbym trochę dostać? — spytał niepewnie. Kith-Kanan spojrzał na niego zaskoczony. — Niesamowicie ładnie pachnie. Tylko mały kawałek — nalegał.

Książę odkroił cienki płat pieczonego mięsa, nadział go na sztylet i wrzucił do kosza. Chłopak chciwie pochwycił zdobycz palcami i natychmiast wyrzucił z powrotem. Mięso było zbyt gorące. Widząc to, Kith-Kanan podał mu zaostrzoną gałązkę! Mackeli nabiwszy dziczyznę na patyk, podniósł ją do ust.

Kiedy przeżuwał pierwszy kęs, na jego twarzy pojawił się wyraz całkowitej koncentracji.

— Smakuje ci? — spytał Kith-Kanan. — Cóż, jest inne. — Chwilę później mięso zniknęło.

— Mogę jeszcze trochę? — Książę zaśmiał się serdecznie i ukroił większy kawałek.

Anaya wyszła z drzewa, ciągnąc za sobą grube futra i układając się na słońcu. Czerwone i żółte linie, którymi ozdobiła twarz, podkreślały i tak już zadziwiającą zieleń jej oczu. Kagonesti spojrzała na kucających przy ogniu mężczyzn i dopiero wówczas zauważyła skubany przez Mackeliego kawałek mięsa. Natychmiast podbiegła do chłopca i wytrąciła dziczyznę z jego dłoni.

— Nie wolno ci jeść mięsa! — fuknęła.

— Tak? A któż mi tego zabrania? ty? — odparł wyzywająco Mackeli.

— Tak!

Kith-Kanan wstał, by ich rozdzielić, jednak zarówno Mackeli, jak i Anaya odepchnęli go do tyłu. Zaskoczony książę runął na mokrą ziemię.

— Nie ty zabiłeś to zwierzę. Keli, tak więc nie masz prawa go jeść! — krzyknęła z wściekłością Anaya.

— Ty także go nie zabiłaś? Zrobił to Kith! — odciął się chłopiec.

— To co innego Kith jest łowcą, ty jesteś tylko chłopcem. Trzymaj się swoich orzechów i jagód — „Chłopiec" na którego krzyczała Anaya, był teraz wyższy od niej o głowę.

— Czy ty kompletnie straciłaś wzrok? — kłócił się Mackeli. — Nic nie jest już takie jak kiedyś. Duchy lasu odwróciły się od Ciebie. Straciłaś swą zwinność, wyostrzone zmysły i me jesteś już tak ostrożna. Stałaś się zielona! Ja natomiast urosłem i stałem się silniejszy. Potrafię strzelać z łuku! Ty... — bełkotał w złości Mackeli — to ty nie pasujesz już do lasu!

Ukryte pośród kolorowych wzorów oczy Anayi otwarły się ze zdumienia. Kobieta zacisnęła dłonie w pieści i z rozmachem uderzyła chłopca w twarz. Porażony siłą jej ciosu, Mackeli runął nu ziemię. Wówczas Kith-Kanan zdał sobie sprawę, że sprawy zaszły już stanowczo za daleko.

— Przestańcie oboje! warknął. Anaya przyskoczyła do Mackeliego, gotowa, by uderzyć go po raz kolejny, jednak Kith-Kanan odepchnął ją do tyłu. Kagonesti zesztywniała i przez krótką chwilę książę myślał, że jego także uderzy. Złość jednak opuściła elfkę i Anaya odsunęła się na bok. Kith-Kanan pomógł Mackeliemu stanąć na nogi. Z nosa chłopca ściekała cieniutka strużka krwi.

— Wiem, że zbyt długo gnieździliśmy się razem, nie ma jednak powodu do bijatyk — rzekł surowo. — Ny, Mackeli zbliża się ku dorosłemu życiu; nie możesz go powstrzymywać. — Odwrócił się ku chłopcu, który rękawem wycierał krwawiący nos. — Ty natomiast nie masz prawa mówić jej takich rzeczy. Nawet sama Pani Lasu nie powiedziała, że Anaya już tu nie pasuje. Zważaj więc na słowa, Keli. Jeśli chcesz być wojownikiem, musisz nauczyć się panować nad sobą.

Nagle za plecami usłyszeli oklaski.

— Dobrze powiedziane! — wykrzyknął czyjś głos. Kith-Kanan, Anaya i Mackeli obrócili się natychmiast. Wokół wydrążonego dębu stała grupa uzbrojonych w miecze i kusze mężczyzn. Tuż przy drzwiach stał odziany w eleganckie, choć zupełnie niepraktyczne szkarłaty półczłowiek zwany Voltornem. Sądząc po jego wyglądzie, mieszaniec miał się nadzwyczaj dobrze.

— Ty! — syknęła Anaya.

— Stójcie spokojnie — ostrzegł ich Voltorno. — Nie chciałbym was zabijać po tak wzruszającym przedstawieniu. Doprawdy było ono godne najprzedniejszego teatru w Daltigoth. — Skinął głową i towarzyszący mu ludzie ostrożnie otoczyli całą trójkę szerokim wachlarzem.

— A wiec jednak przeżyłeś — rzekł zwięzłe Kith-Kanan. — Wielka szkoda.

— Tak — zapewnił ze spokojem półczłowiek. — Mieliśmy na statku doskonałego uzdrowiciela. Wróciliśmy do Ergothu, gdzie powiadomiłem odpowiednie władze o twej bezczelnej ingerencji w naszą misję. Zlecono mi wiec powrócić i rozprawić się z tobą.

Voltorno odrzucił do tyłu sięgającą bioder pelerynę, odsłaniając przy tym pięknej roboty rękojeść. Chwilę później podszedł do Anayi, mierząc Kagonesti badawczym wzrokiem.

— Jest trochę dzika, nieprawdaż? — z podłym uśmiechem zwrócił się do Kith-Kanana. Następnie odwrócił się w stronę Mackeliego. — Czyżby to był nasz mały, dziki chłopiec? Trochę urosłeś, prawda? — Mackeli stał bez ruchu, opuściwszy ręce, jednak jego oddech stał się ciężki. Voltorno pchnął go delikatnie odzianą w rękawica dłonią. To ty mnie zraniłeś — rzekł, uśmiechając się przyjaźnie. — Jestem ci za to coś dłużny, — Po raz kolejny pchnął Mackeliego. Widząc to, Kith-Kanan zamierzał rzucić się na mężczyznę. Ten jednak jak gdyby potrafił czytać w jego myślach — rzekł do swych ludzi: Jeśli którekolwiek z nich się poruszy, zabijcie oboje.

Półczłowiek chwycił pozłacaną rękojeść miecza i wyciągnął z pochwy lśniące, smukłe ostrze. Trzymając dłoń na klindze, zatrzymał ostrze zaledwie kilka cali od piersi Mackeliego. Nie odrywając wzroku od rękojeści miecza, chłopiec instynktownie zaczął się cofać. Podeszwy jego butów deptały z chrzęstem ostatnie, zmarznięte grudki śniegu, aż do chwili, gdy plecy chłopca odbiły się od pnia jednego z otaczających polanę drzew.

— Dokąd teraz pójdziesz? — spytał Voltorno z błyskiem w szarych oczach.

Podczas gdy uwaga kuszników skupiła się na półczłowieku. Kith-Kanan wyciągnął swój sztylet. Książę zdawał sobie sprawę, te w odległości około ośmiu stóp za jego plecami znajduje się tylko jeden mężczyzna. Delikatnie trącił łokciem Anaye. Kagonesti nie spojrzała w jego stronę, jednak odwzajemniła kuksańca.

W tej samej chwili Kith-Kanan odwrócił się i cisnął w kusznika sztyletem. Solidnej roboty elfie żelazo przebiło skórzaną kamizelkę człowieka. Mężczyzna w milczeniu runął na ziemię. Martwy. Widząc to, Kith-Kanan rzucił się na lewo, podczas gdy Anaya śmignęła na prawo. Zaskoczeni ludzie zaczęli coś pokrzykiwać, po czym w powietrzu świsnęły pierwsze bełty. Ci spośród mężczyzn, którzy stali po lewej stronie polany, mierzyli w Anayę. Reszta, stojąca po prawej, strzelała do Kith-Kanana. Jednak jedyną rzeczą, jaką udało im się trafiać, byli oni sami.

Niemalże połowa grupy zginęła, raniona przez własnych towarzyszy. Kith-Kanan przypadł do błotnistej ziemi i zgrabnym ruchem przeturlał się w kierunku mężczyzny, którego zabił sztyletem. W zderzeniu z ziemią kusza człowieka wystrzeliła. Kith-Kanan wyciągnął z kołczanu pojedynczy beli i spróbował odbezpieczyć broń.

Anaya także rzuciła się na ziemię, wyciągając swój krzemienny nóż. Była teraz dobre dziesięć jardów zarówno od Mackeliego, jak i od kuszników, którzy przeładowywali broń. Mackeli zareagował na całe zamieszanie, starając się pochwycić miecz Voltorna, jednak półczłowiek był zbyt szybki. W ułamku sekundy mężczyzna zmienił uchwyt na rękojeści miecza i pchnął ostrzem w stronę chłopca. Mackeli uchylił się przed ciosem i klinga z brzękiem uderzyła w pień drzewa.

— Brać ich! Zabić ich! — wrzasnął Voltorno.

Umykając pomiędzy drzewami, Mackeli kierował się ku obrzeżom polany. Wszędzie dookoła niego powietrze przecinały kolejne bełty.

Po drugiej stronie polany Anaya pełzła po wilgotnej ziemi. Podczas gdy kusznicy całą swą uwagę skupili na Mackelim. Kagonesti zerwała się na równe nogi, rzucając się na plecy najbliższego wroga. Jej ruchy nie były tak zwinne jak kiedyś, jednak lśniący w jej dłoni krzemienny nóż był równie śmiertelny co zawsze. Jeden z ranionych bełtem ludzi zdołał usiąść na ziemi i wycelował kuszę w plecy elfki. Na szczęście Kith-Kanan jako pierwszy zdołał użyć swej broni.

Mackeli zbiegł do lasu. Kilku spośród ocalałych mężczyzn ruszyło jego śladem, jednak Voltorno przywołał ich z powrotem.

Anayi także udało się zniknąć w głębi lasu. Kagonesti odbiegła zaledwie kilkanaście jardów od polany, po czym ponownie przypadła do ziemi. W przeciągu kilku sekund zniknęła pod grubą warstwą opadłych liści, po których chwilą później przebiegło dwóch ludzi Voltorna.

Kith-Kanan spróbował jeszcze raz odbezpieczyć kusze. Broń była jednak zbyt sztywna, by można jej było używać, siedząc na ziemi. Zanim zdołał ponownie naciągnąć cięciwę na orzech, Voltorno wyciągnął w jego kierunku trzydzieści cali najprzedniejszego żelaza z Ergothu.

— Odłóż to — nakazał mężczyzna. Widząc wahanie na twarzy elfa, półczłowiek przycisnął miecz do szczęki Kith-Kanana. Odkładając kuszę, książę poczuł spływającą mu po szyi strużkę krwi.

— Twoi przyjaciele pokazali właśnie swą prawdziwą naturę — rzekł z pogardą Voltorno. — Uciekli, zostawiając cię samego.

— To dobrze — odparł Kith-Kanan. — Przynajmniej oni będą bezpieczni.

— Być może. Jednak ty, przyjacielu, w ogóle nie jesteś bezpieczny.

Dokoła nich zgromadziła się ósemka ocalałych ludzi. Voltorno skinął ku nim głową i mężczyźni posłusznie podnieśli Kith-Kanana, kopiąc go i bijąc. Chwilę później zawlekli go na odległy koniec polany, z którego przybyli i w którym porzucili swe rzeczy. Voltorno przyniósł parę kajdan, którymi na sam koniec skuł stopy i dłonie Kith-Kanana.


Anaya oddaliła się od polany, sunąc pod osłoną z liści niczym wąż. Niegdyś dokonałaby tego, nie poruszając nawet jednym listkiem. Teraz zdawało jej się, że czyni równie wiele hałasu co gromada ludzi. Na szczęście Voltorno i jego ludzie byli zajęci czymś na odległym krańcu polany. Kiedy była już wystarczająco daleko, gołymi rękami odgarnęła liście i wyczołgała się na powierzchnię. Ziemia była wilgotna i Anaya zadrżała. Chciała natychmiast powrócić uwolnić Kith-Kanana, jednak wiedziała, że po raz kolejny nie oszuka już ludzi. Nie sama. Będzie musiała zaczekać, aż zrobi się ciemno. Tuż za nią po prawej stronie trzasnęła złamana gałązka. Kagonesti strzepnęła z nóg przyklejone do skóry licie i obróciła się w kierunku, z którego dobiegł dźwięk. Pięć jardów od niej przytulony do drzewa stał Mackeli.

— Hałasujesz — skrytykowała go.

— Jesteś głucha. Zanim stanąłem na tej gałązce, złamałem cztery inne — odparł chłodno.

Spotkali się w połowie drogi. Wrogość poranka zniknęła i oboje padli sobie w ramiona.

— Nigdy wcześniej nie widziałam, abyś tak biegał! — oznajmiła.

Zaskoczyłem nawet samego siebie — przyznał Mackeli. — Bycie bardziej dorosłym ma jednak swoje dobre strony. Spojrzał w dół na siostrę. — Przepraszam za to co powiedziałem — dodał szczerze.

— Powiedziałeś tylko to, o czym sama myślałam tysiące razy — wyznała. Teraz musimy pomyśleć o Kith-Kananie. Możemy zakraść się nocą i uwolnić go...

Mackeli chwycił ją za ramiona i przypadając do ziemi, pociągnął za sobą.

— Ćśś! Nie tak głośno! W tej sprawie musimy być rozważni, Ny. Jeszcze rok temu moglibyśmy podkraść się do łudzi i uwolnić Kitha, jednak teraz oboje jesteśmy zbyt hałaśliwi i powolni. Lepiej się zastanówmy.

Kagonesti zmarszczyła brew.

— Nie muszę się zastanawiać, żeby wiedzieć, że zabiję tego Voltorna.

— Wiem, ale on jest niebezpieczny. Kiedy wcześniej walczył z Kithem, użył magii; do tego jest niezwykle przebiegły i okrutny.

— W takim razie dobrze, co powinniśmy uczynić? Mackeli pospiesznie rozejrzał się dookoła.

— Oto, co myślę...


Kiedy skończył przetrząsać zbudowany w drzewie dom, Voltorno zajął się nadzorowaniem swych ludzi, którzy umieszczali dokoła polany kolejne pułapki. W miejscu gdzie widniała wydeptana w trawie ścieżka, rozrzucili caltropy — niewielkie, najeżone kolcami gwiazdki, wykorzystywane do powstrzymania szarżujących koni. Nie było wątpliwości, że w kontakcie ze skórzanym obuwiem Anayi i Mackeliego owa broń okaże się śmiertelna.

W otaczającej drzewo trawie umieścili piłokształtne, sprężynowe pułapki, jakich ludzie używali niekiedy do chwytania wilków. Naciągnięto utworzone z cienkich strun spusty, których najlżejsze pociągniecie wysyłało w powietrze świszczący bełt.. Nawet w ostatnich promieniach zachodzącego słońca pułapki zdawały się ledwie widoczne. Kith-Kananem wstrząsały dreszcze, gdy przyglądał się tym potwornym przygotowaniom, modląc się w duszy, aby wyczulony na zapach metalu nos Anayi i tym razem jej nie zawiódł.

Nastała noc, a wraz z nią powrócił chłód, który przypomniał najeźdźcom, że lato nie nadejdzie wraz z kolejnym wschodem słońca. Kith-Kanan drżał na zimnie, patrząc z nienawiścią, jak ludzie Voltorna otulają się ciepłymi futrami Anayi.

Chwilę później Voltorno podszedł do księcia, niosąc w dłoniach cynowy talerz potrawki oraz kubek z piwem. Przyglądając się księciu, usiadł naprzeciw niego na zwalonej kłodzie.

— Twoja obecność tutaj odrobinę mnie zaskoczyła — rzekł półczłowiek Upił z cynowego kubka potężny łyk piwa. Pomimo dręczącego go pragnienia Kith-Kanan z odrazą zmarszczył nos: piwo było trunkiem, którego by nie tknął żaden prawdziwy elf. — Kiedy wróciłem do Daltigoth, przeprowadziłem w twej sprawie małe śledztwo. Silvanesti, który żyje w lesie niczym pomalowany dzikus. W komnatach cesarskiego pałacu usłyszałem przedziwną opowieść.

— Nie wierzę to — odparł Kith-Kanan, patrząc na rozpalony nieopodal potężnego dębu ogień. — Nie wierzę, aby ktokolwiek z ludzi wpuścił cię do pałacu cesarza. Nawet ludzcy władcy wiedzą, że lepiej nie wpuszczać do twych domostw ulicznych śmieci.

Wykrzywiwszy wściekle twarz, Voltorno chlusnął łyżką gorącej potrawki na — i tak już umęczoną — twarz Kith-Kanana. Elfi książę wydał stłumiony okrzyk i pomimo iż jego ręce krępowały kajdany, zdołał wytrzeć parzącą ciecz o ramię swej tuniki.

— Nie przerywaj odparł ze złością Voltorno. — już mówiłem, usłyszałem przedziwną opowieść. Zdaje się, że książę Silvanesti, brat obecnego następcy tronu, opuścił miasto w niełasce. Wyciągnął oręż w osławionej Wieży Gwiazd czy też dopuścił się podobnego nonsensu. — Voltorno wybuchnął śmiechem. — Zdaje się też, że ojciec księcia oddał rękę ukochanej jego bratu — dodał.

— Niezwykle smutna historia — odparł Kith-Kanan, starając się za wszelką cenę ukryć swe emocje. Ramiona bolały go od ciągłego pochylania. Chwilę później, podzwaniając łańcuchami, spróbował przestawić stopy.

— Jest niczym epicka opowieść — przyznał Voltorno, leniwie mieszając potrawkę. — I pomyślałem sobie: jakąż to cenną zdobyczą byłby ów książę. Wyobraź sobie, jak wielki okup zapłaciłaby jego rodzina!

Kith-Kanan potrząsnął głową.

— Grubo się mylisz, sądząc, że możesz przedstawić mnie jako księcia — rzekł. — Jestem Silvanestyjczykiem, tak — wojownikiem, którego dokuczliwa żona wygnała do lasu w poszukiwaniu ciszy i spokoju.

Voltorno wybuchnął serdecznym śmiechem.

— Ach, tak? I tak nic nie wskórasz, mój królewski przyjacielu — odparł. — Widziałem portrety królewskiej rodziny Silvanesti. To ty jesteś owym zbłąkanym synem.

Ciszę nocy rozdarł przeszywający wrzask. Ludzie natychmiast sięgnęli po broń, podczas gdy Voltorno zerwał się, by uspokoić swych towarzyszy.

— Miejcie oczy otwarte — ostrzegł. — To może być podstęp, którym chcą nas zmylić.

Powietrze przeszyła płonąca żagiew, która wirując, sypała iskrami i dogasającym żarem. Lecąc, potrąciła jedną ze strun, która sprawiła, że ukryta w ciemności kusza wystrzeliła z głuchym mlaśnięciem.

— Ałaaa! — Od strony mrocznych drzew dało się słyszeć potworne zawodzenie. Przerażeni ludzie zaczęli szeptać między sobą.

Z przeciwnej strony lasu nadleciała kolejna, płonąca żagiew. Tuż za nią, z odległości zaledwie kilku jardów, pojawiła się trzecia. Czwarta spadła na polanę z jeszcze innego miejsca.

— Są wszędzie dookoła! — ryknął jeden z ludzi.

— Cisza! — rzekł Voltorno.

Ostrożnie omijając podstępne caltropy, mężczyzna wyszedł na główną ścieżkę. Zbita w ciasną gromadę drużyna boczyła się wokół Voltorna, spoglądając lękliwie w stronę ognia. Przywiązany do drzew a i skuty kajdanami

Kith-Kanan uśmiechnął się ponuro.

Na dalekim końcu ścieżki pojawiła się samotna postać ściskająca w dłoni płonącą gałąź. Voltorno wyciągnął miecz. Postać zatrzymała się w miejscu, gdzie leżały pierwsze, rozrzucone caltropy, około cztery jardy od półczłowieka.. W świetle pochodni Voltorno ujrzał twarz Anayi. Jej twarz i dłonie pomalowane były na czarno. Pojedynczy pas czerwieni przecinał pionowo jej czoło, biegnąc wzdłuż nosa kobiety, jej brody i kończąc się u podstawy szyi.

Voltorno odwrócił się do swych ludzi.

— Widzicie! To tylko dziewczyna — triumfował. Tym razem odwrócił się twarzą do Anayi. — Gdzie chłopiec? Ukrywa się? — spytał z przekąsem.

— Przybyliście do tego lasu o jeden raz za dużo — zaczęła monotonnie Anaya. — Nikt z was nie wyjdzie stąd żywy.

— Niech ktoś ją zastrzeli — rzekł znudzonym głosem Voltorno, jednak mężczyźni stali jak zahipnotyzowani. Żaden z nich nawet nie drgnął. Czyniąc jeden, ostrożny krok w kierunku Kagonesti, dowódca oznajmił: — To ty zginiesz, dziewczyno.

— W takim razie wejdźcie do lasu i odszukajcie mnie — rzekła. — Macie łuki, miecze i żelazne ostrza. Ja mam jedynie krzemienny nóż.

— Tak, tak, strasznie to nudne. Chciałabyś, abyśmy nocą wałęsali się po lesie, prawda? — odparł Voltorno, czyniąc kolejny krok do przodu.

— Za późno — ostrzegła Anaya. — Jeden po drugim, wszystkich czeka was śmierć.

Po tych słowach Kagonesti rozpłynęła się w mrokach lasu.

— Cóż za melodramat — mruknął półczłowiek, wracając do ogniska. — Przypuszczam jednak, że nie można oczekiwać niczego więcej po parze dzikusów.

— Dlaczego nie użyłeś swej potężnej magii, Voltorno? — spytał z sarkazmem Kith-Kanan.

Jeden z przerażonych ludzi zdobył się na zupełnie szczerą odpowiedź.

— Nasz pan musi być niezwykle blisko tego... — Owa cenna uwaga została natychmiast przerwana przez cios, jakim Voltorno uraczył mówiącego. W kolejnej chwili człowiek runął na ziemię z okrwawioną twarzą.

Teraz Kith-Kanan rozumiał. Magiczny repertuar Voltorna był prawdopodobnie bardzo ograniczony. Być może półczłowiek znał jedynie zaklęcie zamroczenia, którego użył w czasie pojedynku z Kith-Kananem. Musiał znajdować się niezwykle blisko osoby, którą chciał zauroczyć, co tłumaczyło jego próby zbliżenia się do Anayi.

Następnego ranka Kith-Kanan obudził się półprzytomny i odrętwiały. Chłód nocy przeniknął głęboko jego ciało, a łańcuchy nie pozwalały nu odpoczynek. Przeciągając się, spróbował rozprostować obolałe nogi, kiedy na polanie rozległ się potworny wrzask. Szarpiąc łańcuchy, książę odwrócił się w kierunku, z którego dobiegał ów przeraźliwy krzyk.

Jeden z ludzkich strażników spoglądał na zwinięte posłanie swego towarzysza. Twarz mężczyzny zbielała niczym kość, a jego usta zastygły otwarte w niemym przerażeniu. Człowiek z pewnością wrzasnąłby po raz kolejny, jednak nadbiegający Voltorno odepchnął go na bok.

Chwilę później na twarzy półczłowieka pojawiło się podobne przerażenie, gdy stojąc bez ruchu, wpatrywał się w posłanie. Mężczyzna, który jako pierwszy odkrył prawdę, bełkotał teraz w kółko:

— Panie! Oni podcięli gardło Gernianowi! Jak?

Półczłowiek zwrócił się twarzą do oszalałego kompana i nakazał mu zamilknąć. Teraz dokoła ciała zgromadzili się pozostali mężczyźni, a każdy z nich zadawał sobie to samo pytanie. Jak Anayi i Mackeliemu udało się zabić człowieka, nie będąc zauważonymi przez strażników? Jak przedostali się przez pułapki?

Voltorno był wściekły, podczas gdy jego ludzie bliscy byli paniki.

Загрузка...