26 Wczesne lato, rok Barana

Drużyna lorda Dunbartha załadowała cały swój dobytek na wozy i przygotowała się do wyjazdu. Żegnał ich Sithas w towarzystwie straży honorowej.

— Pogoda jest dużo lepsza, niż kiedy tu przybyłem — zauważył Dunbarth. Krasnolud najwyraźniej pocił się pod grubym, wełnianym płaszczem i kamizelką. Do Silvanostu zbliżało się lato, a wraz z nim wiejący od strony rzeki ciepły, łagodny wiatr.

— W rzeczy samej — odparł uprzejmie Sithas. Pomimo zawodowej rezerwy Dunbartha, Sithas lubił starego krasnoluda. Była w nim naturalna dobroć. — W swoim powozie znajdziesz, panie, skrzynię złocistego nektaru — rzekł książę. — Z wyrazami uznania lady Nirakiny i mymi własnymi.

— Ach! — Krasnolud wyglądał na szczerze wzruszonego. — Wielkie dzięki, szlachetny książę. Z pewnością podzielę się nim z moim królem. Ceni on sobie elfi nektar prawie tak bardzo jak krasnoludzkie piwo.

Eskorta ambasadora, powiększona o dwudziestoosobowy oddział elfiej straży honorowej, przemaszerowała obok wozów. Dunbarth i jego sekretarz Drollo wdrapali się do wnętrza metalowego powozu. Chwilę później ambasador odsłonił delikatne, siatkowane zasłonki i wyciągnął w kierunku Sithasa zdobioną licznymi pierścieniami dłoń.

— W Thorbardinie podczas rozstań życzymy naszym przyjaciołom długiego życia. Wiem jednak, że przeżyjesz mnie o cale wieki — rzekł Dunbarth z iskrą w oku. — Co zatem mówią elfy, kiedy nadchodzi czas rozstań?

— Mówimy: „Błogosławieństw Astarina" i „Niechaj twa droga usłana będzie zielenią i zlotem" — odparł Sithas. Po tych słowach mocno ścisnął krępą, pomarszczoną dłoń ambasadora.

— A zatem, książę Sithasie, niechaj twa droga usłana będzie zielenią i złotem. Ach, mam jeszcze dla ciebie pewną wiadomość. Nasza lady Teralind nie jest tym, za kogo się podaje.

Sithas zmarszczył brwi.

— Czyżby?

— Jest najstarszą córką imperatora Ullvesa. Sithas wyraził zdziwienie.

— Doprawdy? To ciekawe. Dlaczego mówisz mi to teraz, mój panie?

Dunbarth starał się ukryć swój uśmiech.

— Umowa została zawarta, nie ma więc potrzeby dłużej ukrywać prawdy ojej pochodzeniu. Widzisz, spotkałem ją już wcześniej. W Daltigoth. Hmm, myślałem, ze twój szlachetny ojciec zechce o tym wiedzieć, tak aby mógł... hmm... wyprawić jej iście królewskie pożegnanie.

— Mój panie, jak na takiego młodzika jesteś niezwykle mądry — odparł Sithas, szczerząc zęby w uśmiechu.

— Dobrze by było, gdybym faktycznie był młody! Żegnaj, książę! — Dunbarth zastukał w bok powozu — Ruszaj!

Po powrocie do pałacu Sithas został wezwany do kwater Ergothu. Tam czekali już na niego ojciec i matka, a także jej osobisty dworzanin Tamanier Ambrodel. Książę natychmiast poinformował ich o rewelacji lorda Dunbartha.

W dalekim końcu komnaty Teralind nerwowym, podniesionym głosem wydawała swym służącym ostanie rozkazy. Suknie z ciężkiego aksamitu i delikatnej ku pakowane były do skrzyń, które następnie szczelnie zamykano. W ratanowych koszach grzechotały liczne kosmetyki. Kasetka, w której umieszczono biżuterię Teralind została opatrzona ciężką kłódką i oddana pod opiekę jednemu z żołnierzy.

Sithel zbliżył się do pogrążonego w chaosie miejsca. Zatrzymał się pośrodku komnaty, zakładając ręce do tyłu. Widząc to, lady Teralind nie miała wyjścia, jak tylko porzucić pakowanie i podejść do Mówcy. Chwilę później odgarnęła z twarzy pasemko włosów i dygnęła przed Sithelem.

— Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? spytała tonem, który sugerował raczej, ze obecność Sithela wcale nie jest czymś zaszczytnym.

— Właśnie doszły mnie słuchy, te zaniedbałem swoje obowiązki — zauważył ironicznie Sithel. — Powitałem cię i twojego męża, jak przystało witać ambasadorów, podczas gdy powinienem był uczynić to z większym zaszczytem. Nieczęsto goszczę bowiem pod mym dachem cesarską księżniczkę.

Broda Teralind zadrżała nerwowo.

— Co takiego? — mruknęła.

— Z całą pewnością nie wypierasz się swego ojca? Koniec końców, jest przecież imperatorem.

Napięcie, jakie odczuwała kobieta, opadło i Teralind wyprostowała się nieznacznie, przybierając nieco bardziej odprężoną, choć wciąż królewską pozę.

— Teraz to nieważne. Wasza Wysokość ma rację. Jestem Xanille Teralind, pierwsza córka Jego Cesarskiej Mości Ullvesa X. — Znowu odgarnęła z twarzy zabłąkany kosmyk włosów. — Jak się dowiedziałeś?

— Rozpoznał cię lord Dunbarth. Jednak dlaczego skrywałaś przed nami swą tożsamość? — spytał zaciekawiony Sithel.

— Aby chronić samą siebie — zapewniła. — Mój maż jest bezsilnym kaleką. W czasie naszej długiej podróży z Daltigoth mijaliśmy regiony, których mieszkańcy nie darzą mego ojca szczególną miłością. Czy możesz wyobrazić sobie niebezpieczeństwo, któremu musielibyśmy stawić czoło, gdyby każdy bandyta i watażka wiedział, że jestem cesarską księżniczką? Potrzebowalibyśmy wówczas stokrotnie większej eskorty niż ta, z którą przybyliśmy. A co poczułby Wasza Wysokość, gdybym pojawiła się w Silvanoście, stojąc na czele tysiąca wojowników?

— Masz rację. Pomyślałbym, że próbujesz mnie zastraszyć — odparł z sympatią Sithel. Następnie spojrzał na Tamaniera Ambrodela. Dworzanin wręczył Mówcy niewielki zwój welinowego papieru i choć Sithel ścisnął go w dłoni, wciąż jednak go nie otworzył.

Książę z uwagą obserwował ojca, matkę i Tamaniera. Co zamierzali uczynić? Nikt nie powiedział mu, co się wydarzy, a z całą pewnością coś wisiało w powietrzu.

— Gdzie, moja pani, jest twój seneszal? — spytał spokojnie Sithel.

— Ulvissen? Nadzoruje ładowanie mych bagaży. Dlaczego chcesz wiedzieć? — Pytanie Mówcy sprawiło, że Teralind przyjęła pozycję obronną.

— Czy zechciałabyś go przywołać? Chciałbym porozmawiać z tym człowiekiem.

Chwilę później Ulvissen opuścił dziedziniec, na którym ładowano ergothiańskie wozy, i wszedł do komnaty. Miał na sobie strój z grubej wełny, w którym wraźnie było mu za gorąco w ogrzanym pomieszczeniu. Pokłonił się Teralind i Sithelowi.

— Wasza Wysokość chciał ze mną rozmawiać? — spytał z zakłopotaniem.

— Tak. Ponieważ jest to dzień niespodzianek, nie widzę powodu, dla którego ty także nie miałbyś stać się ich częścią. — Sithel otworzył dłoń, pokazując skrawek welinu, — Mam tu raport przygotowany przez księcia Kith-Kanana, tuż przed jego wyjazdem na zachód. Opisuję w nim bandytę, półczłowieka, którego spotkał w lasach, a którego imię brzmi Voltorno. Wiele miesięcy temu mój syn spotkał tegoż Voltorna w towarzystwie grupy ludzi. Twierdzi on, panie, że jesteś jednym z nich.

Ulvissen przeniósł wzrok z welinowego zawiniątka na twarz Mówcy, jednak jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć.

— Nie chcę cię urazić. Wielki Mówco, jednak twój syn jest w błędzie. Zanim przybyłem tu jako seneszal mej pani, nigdy wcześniej nie byłem w Silvanoście — odparł beznamiętnie.

— Błędy są możliwe nawet w przypadku Kith-Kanana odparł Sithel, ponownie zaciskając palce na skrawku papieru. — Dlatego też nakazałem mym skrybom przeszukać archiwa Świątyni Kiri-Jolitha. Są tam zapiski dotyczące wszelkich wojen i bitew toczonych od zarania dziejów. I czyjeż to imię zostało odnalezione przy wzmiance o najwyższym admirale floty Ergothu, jeśli nie Guldur Ul Vissena? Imię zadziwiająco podobne do twego własnego, czyż nie? Jeśli twoja księżniczka dopilnowała, aby przybyć tu w przebraniu, łatwo jest uwierzyć, że ty sam uczynniłeś podobnie. — Mówca splótł ręce za plecami. Co masz do powiedzenia, mistrzu Ulvissenie?

Ulvissen spojrzał chłodno na Mówcę Gwiazd.

— Wasza Wysokość jest w błędzie — odparł stanowczo. — Podobieństwo nazwisk o niczym nie świadczy. Vissen to w Ergocie popularne nazwisko.

— Czy zgadzasz się, pani? Teralind wzdrygnęła się.

— Tak. O co chodzi? Powiedziałam przecież, dlaczego udawałam kogoś innego. Mój seneszal jest jednak tym, kim twierdzi, że jest.

Sithel wetknął pergamin za opasującą jego ciało szarfę.

— Jako cesarska księżniczka, proszę, wyruszaj z moimi najlepszymi życzeniami i nadzieją na bezpieczną podróż, jednak nie przywoź swego „seneszala" z powrotem do Silvanostu. Czy rozumiesz? — Szorstkość głosu Sithela była do niego niepodobna. — Ci, którzy plądrują mój kraj i zabijają moich poddanych, nie są mile widziani ani w mym mieście, ani w mym domu. Proszę, powiadom o tym swego ojca, kiedy powrócisz do Daltigoth, pani.

Po tych słowach Mówca odwrócił się na pięcie i opuścił komnatę. Zaraz za nim wyszła także Nirakina. Tamanier pokłonił się i również wyszedł. Ostatni, z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, komnatę opuścił Sithas.

W rotundzie, na zewnątrz kwater łudzi, Sithel odwrócił się do swej żony, obdarzając ją szerokim uśmiechem. Następnie potrząsnął pięścią w kierunku sklepienia.

— W końcu! — rzekł żarliwie — Nareszcie zemściłem się na tej kłótliwej kobiecie! — Chwile później zwrócił się do Tamaniera. — Byłeś nam wielce pomocny. Zostaniesz nagrodzony.

Tamanier zamrugał oczami i pokłonił się nisko.

— Jedyne, czego pragnę, to służyć Waszej Wysokości i lady Nirakinie — odparł.

— A więc będziesz nam służył. — Sithel zastanowił przez chwilę, pocierając swą spiczastą brodę. — Pragnę mianować cię dworskim szambelanem. Spadnie na ciebie obowiązek zarządzania codziennymi sprawami. Będziesz znany jako lord Ambrodel, a twój klan będzie miał prawo dziedziczyć ten tytuł. — Mówca splótł ramiona i zadał kolejne pytanie. — Co ty na to, lordzie Ambrodelu?

Tamanier stał z rozdziawionymi ustami, niczym , przerażone dziecko. W końcu jednak zebrał się w sobie i upadł na jedno kolano.

— Dziękuję ci, Wasza Wysokość — odparł pokornie. — Będę ci służył do końca mych dni. — Przypuszczam, że moje dni nadejdą szybciej od twoich — rzekł cierpko Sithel. — Później jednak będziesz mógł służyć mojemu synowi.

Śmiejąc się, królewska rodzina i nowy szambelan opuścili rotundę. Idąc, Sithas położył rękę na ramieniu Tamaniera.

— Jedno słówko, mój nowy lordzie — szepnął poufnie książę, odciągając swego towarzysza na bok. — Tak? — rzekł dyskretnie Tamanier.

— Pozwolisz, że pójdziemy w bardziej ustronne miejsce.

Po tych słowach obaj mężczyźni opuścili pałac. Powietrze na zewnątrz przesycone było zapachem kwiatów, a marmurowe chodniki pokrywała gruba warstwa opadłego z drzew kwiecia. Sithas nie odezwał się ani słowem, aż do chwili, gdy byli już wystarczająco daleko od wszelkich ciekawskich.

— Wiesz, ze ktoś z pałacu przekazywał Ergothianom — informacje — rzekł tajemniczo Sithas, patrząc na wschód, ku pięknym domom elfiej arystokracji. — Byłbym wdzięczny, gdybyś pomógł mi dowiedzieć się, kim jest ów zdrajca.

— Zrobię co w mojej mocy, szlachetny książę — odparł żarliwie Tamanier.

Dobrze. Jako szambelan będziesz miał dostęp do każdej części pałacu. Chcę, abyś użył swej władzy, aby odszukać szpiega i zdradzić mi jego imię. — Sithas urwał i spojrzał wprost na Tamaniera. — Bądź jednak mądry. Nie chcę, aby oskarżono niewinną osobę. Nie chcę także, aby winowajca coś podejrzewał.

— Czy są jacyś podejrzani? — spytał Tamanier. — Oficjalnie nie. Nieoficjalnie tak — odparł ponuro Sithas. — Podejrzewam własną żonę, lady Hermathyę. — Własną żonę! — Tamanier był tak zaskoczony, że niemalże nie wierzył w to, co usłyszał. — Szlachetny książę, twoja żona na pewno cię kocha. Nie zdradziłaby cię dla ludzi!

Sithas powoli wypowiadał kolejne słowa.

— Mam jedynie przypuszczenia. Wszystko, co mogę powiedzieć o motywach Hermathyi, to że do tego stopnia uwielbia ona uwagę i cześć, jaką oddaje jej lud, że wydaje bajeczne sumy pieniędzy, aby podtrzymać tę przychylność. Nie daję jej monet, które tak hojnie rozsypuje po ulicach, mimo to nigdy nie brakuje jej pieniędzy.

Zszokowany i szczerze współczujący księciu Tamanier spytał:

— Czy podejrzewasz jeszcze kogoś innego?

— Tak, i być może jest to bardziej prawdopodobny z dwóch kandydatów. Ma na imię Vedvedsica. Jest magiem i kapłanem — jak sam twierdzi — Gileana, Szarego Wędrowca. Mój ojciec używa czasem jego zdolności jasnowidzenia, jednak Vedvedsica jest chciwym lisem, który zrobiłby wszystko dla złota czy władzy.

— Imperator Ergothu ma mnóstwo złota — rzekł mądrze Tamanier.

Rozmawiali jeszcze przez kilka kolejnych minut. Tamanier przysiągł zdemaskować zdrajcę, po czym Sithas wysłuchawszy go z uwagą, pokiwał głową i odszedł.

Świeżo upieczony szambelan pozostał sam we wschodnim ogrodzie, otoczony opadłymi płatkami kwiatów i śpiewającymi wśród drzew ptakami.


Rolnicy byli pełni obaw; kiedy po raz pierwszy ujrzeli mijającą ich wioskę kolumnę uzbrojonych wojowników, jednak kiedy zrozumieli, kim są Dzicy Biegacze, przyszli powitać nowo przybyłych.

W czasie podróży Kith-Kanan wysyłał kawalerzystów, aby pomogli jednemu z rolników wyciąć drzewo, innemu uwolnić muła z grząskiego rowu, a trzeciemu naprawić płot. Wieść o jego życzliwości wyprzedzała nadejście Dzikich Biegaczy, powiększając tłumy rozentuzjazmowanych elfów Silvanesti i Kagonesti, którzy wychodzili, aby powitać Kith-Kanana i jego oddziały.

Przez kilka kolejnych dni wytyczona przez wojsko droga oblegana była przez wdzięcznych rolników i ich rodziny, które w podzięce dawały żołnierzom świeży nektar, wędzono mięso i owoce. Na szyjach Dzikich Biegaczy zawieszano wieńce kwiatów. Rumak Kith-Kanana Kijo — ozdobiony był girlandą z pachnących białych róż. W pewnym momencie książę nakazał grajkom podjąć skoczną melodię, tak więc Dzicy Biegacze przemierzali wioski w towarzystwie muzyki, kwiatów i roześmianych mieszkańców. Ich podróż bardziej przypominała radosne święto niż wojskową wyprawę i niektórzy z bardziej doświadczonych wojowników byli tym szczerze zdziwieni.

Teraz, dziesięć dni drogi od Silvanostu, siedzący przy ognisku żołnierze wypytywali Kith-Kanana, dlaczego z takim zapałem pomagał napotkanym rolnikom i pasterzom.

— Cóż — wyjaśnił książę, mieszając swoją porcję zupy drewnianą łyżką — Jeśli cały ten pomysł ze strażą ma przynieść pożądany skutek, ludzie muszą widzieć w nas swoich przyjaciół, a nie tylko obrońców. Widzicie, wkrótce nasze szeregi wypełnią się tymi samymi rolnikami, drwalami i pasterzami, którym pomagaliśmy w czasie przemarszu. Oni stanowić będą wojsko, a wy wszyscy będziecie im przewodzić.

— Czy to prawda, że mamy także wcielać w nasze szeregi ludzi i krasnoludów? spytał z niesmakiem jeden z kapitanów.

— Tak — odparł Kith-Kanan.

— Czy możemy polegać na takich wojownikach? Chodzi o to, że wszyscy wiemy, iż ludzie potrafią walczyć, a krasnoludy są silne. Jednak czy posłuchają oni rozkazów elfa, który nakaże im zabijać innych ludzi czy krasnoludów? — spytał jeden ze starszych sierżantów.

— Posłuchają ich albo zostaną wykluczeni ze Straży i spod jej ochrony odparł Kith-Kanan. — Pytacie, czy ludzie będą nam służyli, walcząc przeciwko innym ludziom. Niektórzy będą, inni nie. Przypuszczam, że my także będziemy wałczyć z innymi elfami. Słyszałem opowieści o bandach rabusiów, złożonych z ludzi, Kagonesti, a nawet mieszańców. Jeśli oni rabują i zabijają, my zaprowadzimy ich przed oblicze sprawiedliwości. W tej kwestii nie będzie żadnych wyjątków.

Po obiedzie przyszedł czas na kolację i wystawienie straży. Konie zostały zagnane do środka obozowiska i jedna po drugiej w namiotach Dzikich Biegaczy gasły kolejne lampy.

Mackeli zwykle spał u boku Kith-Kanana i tej nocy było podobnie. Choć sen chłopca był zwykle mocny i spokojny, miesiące, które spędził w starym lesie, nie przytępiły jego zmysłów. On też jako pierwszy wyczuł, że coś jest nie w porządku. Usiadł we wnętrzu ciemnego namiotu i przetarł oczy, niepewny tego, co tak naprawdę go obudziło. Dokoła nie było słychać żadnych dźwięków, a jednak Mackeli zobaczył coś dziwnego.

We wnętrzu namiotu migotały różowe cienie i Mackeli dostrzegł swą dłoń, oblaną różem przez nieznane światło. Uniósłszy powoli głowę, zauważył przeświecający przez płócienny dach namiotu krąg czerwonego światła. Pomimo rozlewającego się po twarzy gorącego blasku chłopiec nie miał pojęcia, czego zwiastunem było owo czerwone światło. Wiedział jednak, że nie wróżyło niczego dobrego. Natychmiast też potrząsnął Kith-Kananem, wyrywając go ze snu.

— Co... o co chodzi? — wymamrotał książę.

— Patrz! — syknął Mackeli.

Na widok czerwonego blasku Kith-Kanan zamrugał oczami. Odgarnął z oczu długie włosy i odrzucił na bok okrywający go koc. Zamiast złamanego w lesie miecza u boku Kith-Kanana widniało nowe, solidnej roboty ostrze. Mackeli wyciągnął z pochwy swą własną bron, podczas gdy Kith-Kanan czubkiem miecza ostrożnie podniósł klapę namiotu.

Dwadzieścia stóp nad obozowiskiem wisiała w powietrzu kula czerwonego ognia, której wielkość przywodziła na myśl koło wozu. Cały obóz skąpany był w jaskrawym, czerwonym blasku. Kiedy tylko czerwone światło dotknęło Kith-Kanana, młodzieniec poczuł przebiegające po skórze ciarki.

— Co to? — spytał zaciekawiony Mackeli.

— Nie wiem...

Elfi książę rozejrzał się po obozowisku. Wartownicy zamarli bez ruchu, z jedna nogą uniesioną w połowie kroku, ustami otwartymi w niemym ostrzeżeniu. Ich nieruchome oczy patrzyły gdzieś przed siebie. Konie także zdawały się wrośnięte w ziemię; kopyta niektórych zwierząt zdawały się tratować powietrze, podczas gdy ich szyje wygięte były pod dziwnym kątem.

— W jakiś sposób zostali sparaliżowani — rzekł z trwogą Kith-Kanan. — To działanie złej magii!

— Dlaczego więc my również nie jesteśmy sparaliżowani? — spytał Mackeli, jednak Kith-Kanan nie znał odpowiedzi na jego pytanie.

Pomiędzy rzędem namiotów poruszyły się cieniste sylwetki, a na obnażonych ostrzach mieczy zalśniło krwistoczerwone światło. Kith-Kanan i Mackeli przykucnęli z tyłu namiotu. Ukryte w cieniu postaci podeszły bliżej. Było ich pięć. Patrząc na ich ubrania, rysy twarzy i kolor skóry, Kith-Kanan zgadywał, że są to Kagonesti. Chwilę później przyłożył palec do ust, ostrzegając Mackeliego, by ten zachował spokój.

Kagonesti zbliżyli się do namiotu, w którym jeszcze kilka minut temu spali obaj mężczyźni, — To ten namiot? — syknął jeden z nich.

— Tak — odparł ten, który stał na czele grupy. Jego twarz naznaczona była licznymi bliznami, a w miejscu lewej dłoni tkwił upiornie wyglądający metalowy hak.

— Zakończmy to i wynośmy się stąd — odezwał się trzeci Kagonesti. Ten z hakiem zamiast ręki warknął gardłowo.

— Nie spiesz się tak — poradził. — Mamy mnóstwo czasu na zabijanie i wypełnienie naszych kieszeni.

Na migi Kith-Kanan nakazał Mackeliemu okrążyć obóz i zajść zabójców od tyłu. Bosy i odziany jedynie w spodnie chłopiec zniknął niczym duch. Wówczas Kith-Kanan stanął na równe nogi.

Hakowata Ręka rozkazał właśnie swym ludziom otoczyć namiot księcia. Chwilę później zabójcy przecięli liny i kiedy płócienny stożek bezszelestnie runął na ziemię, pięciu z nich rzuciło się ku niemu, tnąc i dźgając zwiotczały materiał.

Nagle z donośnym krzykiem Mackeli niczym burza wybiegł ze swej kryjówki, brawurowo atakując przeciwników. Pierwszego z nich przeszył na wylot w chwili, gdy Kagonesti odwracał się, by stanąć z nim twarzą w twarz. Widząc to, Kith-Kanan zacisnął zęby. Mackeli zaatakował za szybko, tak wiec książę musiał również przystąpić do walki. Krzycząc, Kith-Kanan wdarł się na pole bitwy i już przy pierwszym starciu pokonał uzbrojonego w maczugę zabójcę. Hakowata Ręka kopnął rozerwane płótno namiotu, aby wyswobodzić nogi.

— To on, chłopcy! — bzyknął, wycofując się. — wykończcie ich!

Z pięciu zbirów zostało już teraz tylko trzech. Dwóch z nich ruszyło ku Mackeliemu, zostawiając Kith-Kanana Hakowatej Ręce. Poznaczony bliznami elf ciął i atakował ze śmiertelną zręcznością. Chwyciwszy swym hakiem kawałek liny, smagnął nim w kierunku księcia i zawiązana na supeł końcówka smagnęła policzek Kith-Kanana. Mackeli nie radził sobie najlepiej z dwoma przeciwnikami, którzy już dwukrotnie zdołali ranić jego lewe kolano i prawe ramię. W upiornym, karmazynowym blasku widać było lśniący na czole chłopca pot. Kiedy stojący po lewej stronie zabójca pchnął mieczem prosto w Mackeliego, chłopiec wyrzucił do przodu własne ostrze, wbijając je w pierś przeciwnika. Uczucie triumfu trwało jednak krótką chwilę i zanim młodzieniec zdołał uwolnić swą broń, drogi z zabójców zadał śmiertelny cios. Zimna stal dotknęła serca Mackeliego i chłopiec osunął się na ziemię.

— Mam go! — wrzasnął zwycięsko zabójca. Jasne, głupcze, ale to nie jest książę.

Oto on! Pomóż odkrzyknął bez tchu Hakowata Ręka. Jednak Mackeli ostatkiem sił zdołał podźwignąć się z ziemi i ugodził swego przeciwnika w nogę. Krzycząc, Kagonesti runął na ziemię. Upadając, wpadł na plecy swego dowódcy, przez co Hakowata Ręka stracił równowagę, chwila nieuwagi była wszystkim czego potrzebował Kith-Kanan. Ignorując tnącą powietrze linę, książę zbliżył się do przeciwnika i wbił swoje ostrze w ciało zabójcy.

Hakowata Ręka wydał z niebie powolny, świszczący jęk i martwy runął na ziemię.

Mackeli leżał bez ruchu, twarzą do ziemi. W wyciągniętej prawej ręce chłopca wciąż spoczywał miecz. Kith-Kanan natychmiast rzucił się ku przyjacielowi, delikatnie odwrócił go na plecy i poczuł w sercu gwałtowny uścisk. Naga pierś Mackeliego umazana była krwią.

— Powiedz coś, Keli! — błagał, — Nie umieraj! Oczy Mackeliego były otwarte. Chłopiec spojrzał na Kith-Kanana i przedziwny grymas pojawił się w kąciku jego ust.

— Tym razem... nie mogę cię posłuchać, Kith — odparł słabym głosem. Życie opuściło ciało chłopca wraz z ostatnim, drżącym westchnieniem, podczas gdy oczy Mackeliego wciąż wpatrywały się w przyjaciela niewidzącym wzrokiem.

Ciałem Kith-Kanana wstrząsnęło bolesne łkanie. Książę przytulił do siebie Mackeliego i zapłakał. Jakaż to klątwa ciążyła nad jego życiem? W jaki sposób obraził bogów? Teraz odeszła cała jego leśna rodzina. Wszyscy odeszli. Książęce łzy zmieszały się z krwią Mackeliego.

Rozpacz Kith-Kanana przerwał nagły dźwięk; jęk zabójcy, którego Mackeli ugodził w nogę. Kith-Kanan złożył ciało chłopca na ziemi i delikatnym muśnięciem dłoni zamknął jego oczy. Chwilę później z dzikim warknięciem chwycił rannego najemnika za tunikę i brutalnym szarpnięciem postawił go na nogi.

— Kto was wysłał? — warknął. — Kto wysłał was, abyście mnie zabili?

— Nie wiem — wydyszał elf, z drżeniem opierając się na rannej nodze. — Litości, wielki panie! Jestem tylko zwykłym najemnikiem!

Słysząc to, Kith-Kanan potrząsnął mordercą. Jego twarz przypominała teraz odrażającą, pełną gniewu maską.

— Chcesz litości? Oto litość: — powiedz mi, kto was wynajął, a podetnę ci gardło. Nie mów nic, a umieranie zabierze ci dużo więcej czasu!

— Powiem, powiem! — bełkotał przerażony elf. Kith-Kanan cisnął go na ziemie. Emanujące z ognistej światło gwałtownie przybrało na sile i elf, krzycząc, zasłonił twarz ramieniem. Kith-Kanan odwrócił się w samą norę, aby zauważyć pędzącą w ich stronę kulę ognia. Z chwilą gdy książę umknął w bok, płomienny pocisk rozbił się o ciało rannego elfa. W nocnej ciszy dało się słyszeć donośny trzask pioruna i płomienna kula eksplodowała.

Wzrok i słuch powoli wróciły Kith-Kananowi, podczas gdy obozem po raz kolejny zawładnął nieprzenikniony mrok. Książę uniósł głowę i zauważył, że siła ognistego wybuchu przypaliła jego prawe ramię i nogę. Ranny elf zniknął, jak gdyby nigdy nie istniał.


Mackeli został pochowany w prostym grobie nad brzegami rzeki Khalkist. Zwyczajem elfich wojowników Dzicy Biegacze złożyli na piersi chłopca jego miecz. Zamiast tabliczki Kith-Kanan zasadził u wezgłowia mogiły pęd dębu, który odciął niegdyś z drzewa Anayi. Przez cały ten czas gałązka zachowywała swą soczystą zieleń i książę był pewien, że wyrośnie z niej piękne drzewo, a Mackeli i Anaya jeszcze raz zostaną połączeni w innym życiu.

Kiedy zwijano obóz. Kith-Kanan musnął palcami ozdabiający mały palce jego lewej reki niewielki pierścień. Był to pierścień, który Silvanos podarował swemu wielkiemu generałowi Balifowi w czasie Smoczej Wojny. Sithel przekazał go synowi jako pożegnalny prezent, owijając swój dar w jedwabną, czerwoną chustkę. Kith-Kanan z dumą nosił ów podarunek, choć teraz zastanawiał się, czy to nie on stał się niezamierzoną zapowiedzią tragedii. Koniec końców, Balif został zamordowany przez swych rywali, wysoko postawionych elfów, którym z całą pewnością nie podobał się wpływ, jaki kenderzy wywierali na Silvanosa. Teraz podobna zdrada dotknęła Kith-Kanana, odbierając mu młodego przyjaciela.

W ponurych nastrojach Dzicy Biegacze starannie zwinęli swe namioty. Kiedy przygotowania do wymarszu dobiegły już końca, starszy kapitan — Kagonesti o imieniu Piradon — przyszedł do Kith-Kanana.

— Wasza Wysokość, wszystko już przygotowane ogłosił.

Kith-Kanan przyjrzał się twarzy elfa. Jak wszyscy służący w królewskiej straży Kagonesti, Piradon nie malował swej skóry. Dzięki temu jego twarz zdawała się naga.

— Bardzo dobrze — odparł beznamiętnie. — Zwykłe, czteroosobowe kolumny, a do tego chcę zwiadowców z przodu, z tyłu i na obu flankach. Nikt nie zaskoczy nas po raz kolejny.

Kith-Kanan włożył stopę w strzemię i przerzucił nogę ponad końskim grzbietem. Smagnął wodzami zad Kijo i pocwałował w dół drogi. Złoty pierścień Balifa uciskał jego palec, sprawiając, że czuł dudniące w koniuszku palca oszalałe tętno. Wówczas zdecydował, że uczucie to pozostanie z nim już zawsze, aby wciąż przypominać mu o śmierci Mackeliego i jego własnej wrażliwości.

Загрузка...