1 Wiosna — Rok Jastrzębia (2216)

Wiatr rozproszył chmury, które w jaskrawych promieniach słońca zdawały się oślepiająco białe. W przeświecających pomiędzy nimi plamach błękitu śmignęła i zatoczyła krąg mroczna, skrzydlata sylwetka. Z każdym potężnym uderzeniem szerokich skrzydeł stworzenie — dużo większe od ptaka — wzbiło się do góry. Kiedy uniosło się ponad najniższe chmury, zawisło w jednym miejscu, szybko i mocno łopocząc skrzydłami.

Był to gryf — pół lew, pół orzeł. Jego okazała głowa i szyja orła zgrabnie przechodziły w tors i zad lwa. Obrośnięty piórami lwi ogon łopotał na wietrze. Tuż za uzbrojona w potężny dziób głową stworzenia i jego nieruchomymi, złotymi oczami skórzane paski ogłowia łączyły się z przypiętymi do ramion gryfa siodłem. W siodle zasiadała ukryta za lśniącym hełmem postać, odziana w złotozieloną zbroję. Spod brązowego hełmu spoglądała elfia twarz z brązowymi oczami i białymi niczym śnieg włosami.

W dole przed jeźdźcem i jego rumakiem rozciągało się całe państwo Silvanesti. W miejscach, gdzie wiatr przegnał chmury, elf dostrzegł gruby, zielony dywan lasów i pól. Na prawo wiłą się srebrzysta wstążka Thon-Thalasu; Rzeka Władcy opływała leniwie pokryta bujną zielenią wyspę Fallan. Na tej wyspie znajdował się Silvanost, miast tysiąca białych wież.

— Jesteś gotowy, Arcuballisie? — szepnął jeździec do swego wierzchowca. Owinął skórzane lejce wokół silnej, smukłej dłoni. — Teraz! — zawołał, gwałtownym ruchem ściągając wodze w dół.

Gryf opusie głowę i złożył skrzydła. Runęli w dół, niczym grom z jasnego nieba. Młody elf pochylił się ponad szyją gryfa, zanurzając palce w gęstych, miedzianych piórach. Masywne mięśnie, które wyczuwał pod palcami, były napięte w oczekiwaniu. Widział, że świetnie wyszkolony i lojalny wobec swego pana Arcuballis nie rozwinie skrzydeł, dopóki nie usłyszy takiego rozkazu. Gdyby takie było życzenie jeźdźca, gryf runąłby prosto w urodzajną ziemię Silvanesti.

Pozostawili chmury w górze i ich oczom ukazał się rozległy widok na całe królestwo elfów. Bogaty baldachim soczystej zieleni były teraz znacznie wyraźniejszy i jeździec mógł dostrzec wysokie sosny i potężne dęby, których gałęzie strzelały w górę, łącząc niebo z ziemią. Był to widok, który nieliczni mieli okazję podziwiać.

Spadali w dół tysiące stóp, aż do chwili, gdy od ziemi dzieliło ich zaledwie kilkaset stóp. Szaleńczy wiatr wgryzał się w oczy jeźdźca, wyciskając z nich łzy. Ten jednak za wszelką cenę starał się je powstrzymać. Arcuballis nerwowo napiął wciąż złożone skrzydła i wydał z siebie głęboki, gardłowy pomruk. Obaj — jeździec i jego wierzchowiec — byli teraz niezwykle nisko. Elf mógł rozróżnić poszczególne gałęzie drzew i dostrzec gromady ptaków umykających przed rosnącym w oszałamiającym tempie cieniem gryfa.

— Teraz! — Jeździec gwałtownie szarpnął wodze. Szerokie skrzydła rozwinęły się powoli. Zad gryfa opadł w dół, podczas gdy stworzenie majestatycznie unosiło swój łeb. Jeździec poczuł, że ześlizguje się do tyłu, z rozmachem uderzając w tył wysokiego siodła. Gryf szerokim łukiem wzbił się do góry, tnąc powietrze potężnymi skrzydłami. Młodzieniec wypuścił wodze z rąk i stworzenie wyrównało lot. Chwilę później, gwiżdżąc donośnie, wydał swemu rumakowi rozkaz i rozwinięte skrzydła zastygły w bezruchu. Teraz znów gwałtownie opadli ku ziemi. Powietrze był wzburzone, pełne prądów i zawirowań, i gryf, drżąc, miotał się na boki. Jeździec odchylił do tyłu głowę i zaśmiał się.

Przelecieli tuż nad czubkami drzew i nagle gęste lasy ustąpiły miejsca uporządkowanym rzędom drzew, sadom pełnym wiśni, śliw i orzechowców. Pracujące w sadach elfy dostrzegły jedynie gnającą ponad ich głowami potężną sylwetkę i nagła panika wypełniła ich serca. Wielu spośród z nich spadło z drabin, rozsypując kosze pełne owoców. Jeździec przycisnął do ust mosiężny róg i wydobył z niego przenikliwy dźwięk. Gryf także wydal z siebie upiorny wrzask – głęboki, wibrujący pomruk, po części należący do lwa, po części do orła.

Jeździec ponaglił stworzenie, by ponownie wzbiło się do góry. Ogromne skrzydła uderzyły leniwie, unosząc gryfa i dosiadającego go elfa kilkadziesiąt stóp ponad ziemią. Skręcili na prawo, pikując ponad płynącymi powoli wodami Thon-Thalasu. Rzeka tętniła życiem, pływały po niej łodzie – płaskie, zbudowane z bali tratw, popychane przez wysokich, ogorzałych od słońca elfów. Na ich pokładach piętrzyły się naczynia i tkaniny, które niebawem miały zostać sprzedane na odległym, dzikim południu. Dna smukłych czółen elfich rybaków srebrzyły się owocami porannych połowów. Gryf przemknął ponad nimi, z ożywieniem tnąc powietrze skrzydłami. Flisacy i rybacy na chwilę oderwali się od swych obowiązków, obojętnym wzrokiem spoglądając na nowo przybyłych. Wielokrotnie przemierzając wody Thon-Thalasu, niełatwo wpadali w zachwyt, nawet na widok tnącego niebo, królewskiego gryfa.

Lecieli dalej, przecinając rzekę, wprost ku wyspie Fallan. Jeździec prowadził teraz swego skrzydlatego wierzchowca pomiędzy licznymi, białymi wieżyczkami. Robił to tak umiejętnie, że gryf ani razu nie otarł się o żadną z nich czubkiem skrzydeł. Daleko w dole, uliczkami Silvanostu, gnał ich olbrzymi cień.

Wkrótce jeździec dotarł do centralnego punktu miasta, będącego także centralnym punktem życia i lojalności każdego elfa — Wieży Gwiazd. Wysoka na sześćset stóp budowla była najwyższą z silvanestyjskich wież i siedzibą władcy Mówcy Gwiazd.

Siedzący na grzbiecie gryfa młodzieniec zatoczył krąg wokół białej marmurowej iglicy. Znów podniósł do ust róg, wydobywając z niego toporne, beznamiętne ostrzeżenie. Był to żart; niewinna, podniebna zabawa, jednakże w połowie okrążenia dostrzegł stojąca na wysokim balkonie i spoglądająca na miasto samotną sylwetkę. Dopiero wówczas ściągnął wodze i skierował Arcuballisa w kierunku wieży. Odziana w białe szaty białowłosa postać była nikim innym jak Sithelem, Mówcą Gwiazd.

Zaskoczony jeździec niezdarnie zawrócił swego skrzydlatego wierzchowca. Jego oczy przez chwilę napotkały wzrok elfiego monarchy, który po chwili odwrócił się i zniknął we wnętrzu wieży. Młodzieniec pokręcił głową i skierował się w stronę domu. Był w poważnych tarapatach.

Na północ od wieży, po przeciwnej stronie Ogrodów Astarina, znajdował się Pałac Quinari. Mieszkali w nim potomkowie Silvanosa, członkowie Królewskiego Rodu. Pałac nie był otoczony drzewami i składał się z trzech trójpoziomowych skrzydeł, które rozchodziły się w trzech kierunkach od stojącej pośrodku, zbudowanej z różanego marmuru wieży. Wieża pięła się na wysokość trzystu stóp, licząc od jej podstawy do szczytu. Każde z pałacowych skrzydeł uwieńczone było zapierającą dech w piersi kolumnadą, wyciosaną z najszlachetniejszego marmuru, którego gładka lśniąca powierzchnia poprzetykana była delikatnymi zielonymi żyłkami. Kolumny, każda imitująca róg jednorożca, kolejno wyrastały ze swych podstaw, z wdziękiem pnąc się ku górze.

Kiedy w końcu jego oczom ukazał się pałac, serce jeźdźca zabiło mocniej. Ostatnie cztery dni spędził daleko stąd, polując i latając na grzbiecie swego skrzydlatego wierzchowca. Teraz jednak miał wstawić się na umówione spotkanie. Wiedział, że za swe bezczelne zachowanie nieopodal Wieży Gwiazd czekają go nieprzyjemności ze strony samego Mówcy; jednak myśl o nadchodzącej schadzce sprawiły, że na jego twarzy pojawił się uśmiech.

Spowolnił lot gryfa stanowczym szarpnięciem za wodze i skierował się ku wschodniej części pałacu. Chwilę później lwie pazury i szpony orła dotknęły chłodnego, pokrytego łupkiem dachu. Drżąc ze zmęczenia, Arcuballis złożył potężne skrzydła.

Z pałacu wybiegli odziani w tuniki i krótkie kilty służący, z których jeden natychmiast pochwycił uzdę gryfa. Kolejny przystawił do boku stworzenia drewnianą drabinę misternej roboty. Jeździec zignorował ją, przełożył nogę ponad szyją swego wierzchowca i zwinnie niczym kot zeskoczył na dach. Natychmiast u jego boku pojawili się kolejni słudzy – jeden z misą pełną czystej wody, drugi ze staranie złożonym płóciennym ręcznikiem.

— Wasza Wysokość – rzekł mężczyzna trzymający misę – czy zechciałbyś się odświeżyć? — Chwileczkę. — Jeździec zdjął z głowy hełm i potrząsnął mokrymi od potu włosami.

— Co słychać? — spytał, raz za razem zanurzając swe dłonie i ramiona w czystej wodzie, która po chwili stała się mętna od brudu.

— Wszystko dobrze, mój książę – odparł służący. Skinieniem głowy przywołał swego towarzysza, by ten natychmiast podał ręcznik.

— Jakieś wieści od mego brata, księcia Sithasa?

— W rzeczy samej, Wasza Wysokość. Twój brat został wezwany wczoraj przez twego ojca. Dziś rano powrócił ze Świątyni Matheri.

Na twarzy jeźdźca odmalowało się wyraźne zaskoczenie.

— Wezwany? Dlaczego?

— Nie wiem, mój książę. Mówca i książę Sithas odbywają teraz w tej chwili ważną rozmowę w Wieży Gwiazd.

Jeździec cisnął wilgotny ręcznik z powrotem służącemu.

— Przekaż mojej matce, że wróciłem i niebawem się z nią spotkam. I przekaż to samo mojemu ojcu i bratu, jeśli wrócą z wieży przed zachodem słońca.

Służący pokłonił się.

— Tak się stanie, mój książę.

Elfi książę szybkim krokiem skierował się ku schodom prowadzącym do wnętrza pałacu. Służący pośpieszyli jego śladem, rozlewając po drodze brudną wodę.

— Książę Kith-Kananie! Czy nie zechciałbyś czegoś zjeść? — zawołał ten, który trzymał w dłoniach misę.

— Nie. Dopilnujcie, by nakarmiono, napojono i wyszczotkowano Arcuballisa.

— Oczywiście.

— I przestańcie za mną iść!

Służący zatrzymali się, jak trafieni strzałą. Stukając butami, książę Kith-Kanan zszedł w dół kamiennymi schodami. Było wczesne lato i wszystkie okiennice w pałacu były otwarte, zalewając korytarze prawdziwą rzeką światła. Młodzieniec zdecydowanym krokiem szedł przed siebie, ledwie zauważając ukłony i pozdrowienia mijanych po drodze służących i dworzan. Długość padających cieni mówiła mu, że jest spóźniony. Zmuszony do czekania, z całą pewnością będzie zła.

Kith-Kanan wyszedł głównym wejściem pałacu. Na jego widok strażnicy w lśniących zbrojach stanęli na baczność jak jeden mąż. Każdy krok, który przybliżał go do Ogrodów Astarina, poprawiał księciu humor. Cóż z tego, że później zostanie zbesztany przez ojca? Wszak to nie pierwszy raz. Jego pośpieszny powrót do domu, by na czas spotkać się z Hermathyą, był wart każdej reprymendy.

Podstawa ogromnej wieży tonęła w ogrodach. Niedługo po tym jak Silvanos, założyciel narodu elfów, ukończył budowę Wieży Gwiazd, kapłani boga Astarina spytali o pozwolenie otoczenie jej ogrodami niebywałej urody. Klerycy stworzyli ogród ukształtowany na podobieństwo czteroramiennej gwiazdy, której każdy szczyt wskazywał jedną ze stron świata. Użyli zaklęć ofiarowanych im przez Astarina, Króla Barda, które nadawały drzewom i kwiatom niebywałe kształty. Delikatne spirale pozbawione kolców białych i czerwonych róż wiły się wokół pni potężnych, wiecznie zielonych dębów. Wisteria moczyła swe fioletowe kwiaty w nieruchomych sadzawkach krystalicznie czystej wody. Bzy i kamelie przesycały powietrze swym zapachem. Szerokie liście bluszczu zwieszały się ponad alejkami, skrywając je w cieniu i ochraniając spacerowiczów przed wszystkim, prócz najbardziej ulewnych deszczów. Najbardziej zdumiewające były jednak rosnące w kolistych zagajnikach laurowce i cedry, których szczyty spotykały się w górze, tworząc doskonałe schronienia i miejsca do medytacji. Sam Silvanos szczególnie upodobał sobie laurowy zagajnik w zachodniej część ogrodu. Kiedy czcigodny założyciel państwa elfów umarł, liście laurowych drzew zmieniły barwę z zielonej na złotą i pozostały tak już na zawsze.

Kith-Kanan nie wkroczył do Ogrodów Astarina jedną ze ścieżek. W swych butach z jeleniej skóry przemknął cicho obok sięgającej ramion morowej ściany. Chwilę później wspiął się na nią i nie czyniąc najmniejszego hałasu, przeskoczył na drugą stronę. Następnie pochylił się i ruszył w kierunku zagajnika.

W jego wnętrzu usłyszał odgłos niecierpliwych kroków. Oczyma wyobraźni ujrzał Hermathyę, jak z założonymi rękami nerwowo przemierza wąskie ścieżki, a jej włosy koloru miedzi zdają się płomieniami szalejącymi pośród złocistych drzew. Bezszelestnie przemknął prowadzącym do zagajnika wejściem. Hermathya stała odwrócona do niego plecami, a jej splecione ramiona drżały ze zdenerwowania. Widząc to, Kith-Kanan zawołał jej imię.

Elfka niemal natychmiast odwróciła się ku niemu.

— Kith! Przestraszyłeś mnie. Gdzie się podziewałeś?

— Spieszyłem do ciebie – odparł.

Gniewny wyraz jej twarzy natychmiast złagodniał i elfia panna rzuciła się ku księciu, powiewając jasnobłękitna szatą. Padli sobie w objęcia tuz pod łukowatym sklepieniem kryjówki Silvanosa. Chwilę później czuły uścisk przerodził się w długi, pełen namiętności pocałunek., aż w końcu Kith-Kanan wyśliznął się z objęć ukochanej i wyszeptał:

— Bądźmy lepiej ostrożni. Mój ojciec jest w wieży. Może nas zobaczyć.

W odpowiedzi Hermathya przyciągnęła jego twarz do swojej i złożyła na jego ustach kolejny pocałunek. W końcu jednak odparła słabym głosem:

— A więc ukryjmy się. — Po tych słowach oboje skryli się w gęstym laurowym gaju.

Zgodnie ze skomplikowanymi zasadami dworskiej etykiety, książę i dobrze urodzona panna nie mogli swobodnie umawiać się na schadzki, jak od przeszło pół roku czynili Kith-Kanan i Hermathya. Jeśli w ogóle dane było się im spotkać, musieli czynić to w obecności innych elfów. Protokół wymagał, aby nawet przez chwilę nie byli sami.

— Strasznie za tobą tęskniłam – rzekła Hermathya, chwytając dłoń Kith-Kanana i prowadząc go w stronę szarej, granitowej ławeczki. — Silvanost przypomina grobowiec, kiedy nie am w nim ciebie.

— Przepraszam, że się spóźniłem. Całą powrotną drogę Arcuballis musiał zmagać się z przeciwnymi wiatrami. — Nie do końca było to zgodne z prawdą, jednak młodzieniec nie widział sensu w dalszym podsycaniu złości ukochanej. Prawdę powiedziawszy, Kith-Kanan zbyt późno zwinął obóz, zasłuchany w opowieści dwóch Kagonestyjczyków o tym, co działo się na zachodzie, w krainach ludzi.

— Następnym razem – rzekła Hermathya, smukłym palcem gładząc jego twarz – weź mnie ze sobą.

— Na polowanie?

Elfka delikatnie ugryzła go w ucho. Jej włosy pachniały słońcem i egzotycznymi przyprawami.

— Dlaczego nie?

Przytulił ją do siebie, kryjąc twarz w jej włosach i głęboko wciągając powietrze.

— Pewnie dała byś sobie radę, ale jaka szanująca się panna chciałaby podróżować przez las w towarzystwie mężczyzny niebędącego jej ojcem, bratem czy mężem?

— Nie chce być przyzwoita.

Kith-Kanan przyjrzał się jej twarzy. Hermathya miała ciemnoniebieskie oczy Klanu Oakleaf i wysokie kości policzkowe Klanu Sunberry, z którego pochodziła jej matka. W jej szczupłej pięknej twarzy dostrzegł namiętność, mądrość i odwagę.

— Kochana — mruknął.

— Tak — odparła Hermathya — Ja też cię kocham.

Książę spojrzał jej głęboko w oczy i szepnął:

— Wyjdź za mnie, Hermathyo. — Oczy elfki otworzyły się ze zdumienia i dziewczyna, chichocząc, odsunęła się od Kith-Kanana. — Cóż cię tak bawi? — zażądał wyjaśnień.

— Po co mówić o małżeństwie? To, że podarujesz mi klejnot gwiazd, nie sprawi, ze pokocham cię jeszcze mocniej. Wole rzeczy takimi, jakie są teraz.

Kith-Kanan machnął dłonią w stronę otaczających ich drzew laurowych.

— Podobają Ci się te sekretne spotkania? Szeptanie i wzdraganie się na każdy usłyszany dźwięk, w obawie, że ktoś odkryje naszą tajemnice?

Hermathya znów pochyliła się ku niemu.

— Oczywiście. Wszystko to czyni całą sytuację jeszcze bardziej ekscytującą.

Kith-Kanan musiał przyznać, że faktycznie ostatnimi czasy w jego życiu powiało nudą. Czule pogłaskał policzek ukochanej. Gdy ponownie zbliżyli się ku sobie, nagły wiatr poruszył złoconymi liśćmi. Elfia panna wplotła palce w białe włosy księcia. Wkrótce Kith-Kanan nie myślał już o małżeństwie, bo Hermathya wypełniła sobą wszystkie jego zmysły.


Pożegnali się z uśmiechem, w milczeniu muskając swe twarze. Hermathya zniknęła, idąc w dół ścieżki, odrzucając do tyłu pukle płomienistych włosów i szeleszcząc otulającym jej smukłe ciało jedwabiem. Kith-Kanan stał u wejścia do złocistego zagajnika i obserwował ją do chwili, gdy na dobre nie zniknęła mu z oczu. Wówczas, wzdychając, skierował swe kroki w stronę pałacu.

Słońce zaszło i mijając plac, książę zauważył służących, którzy ustawiali w pałacowych oknach płonące lampy. Nocą cały Silvanost migotał niezliczoną ilością świateł, jednak Pałac Quinari ze swą masywną wieżą i licznymi, strzelistymi oknami jako jedyny przywodziła na myśl podniebną konstelację. Wspinając się żwawo po prowadzących do głównego wejścia schodach, Kith-Kanan poczuł niezwykłe zadowolenie.

Widząc go, strzegący wejścia strażnicy uderzyli włóczniami w uzbrojoną pierś. Jeden z nich , stojący na prawo pd księcia rzekł:

— Wasza Wysokość, Mówca prosi, abyś niezwłocznie udał się do Sali Balifa.

— Cóż, lepiej więc będzie, jeśli nie każe mu czekać — odparł Kith-Kanan.

Strażnicy stanęli na baczność, gdy przechodził pod głębokim , łukowatym sklepieniem. Nawet perspektywa ojcowskiej reprymendy nie była wstanie popsuć jego nastroju. Młodzieniec wciąż czuł wyraźny, korzenny zapach Hermathyi i w myślach wciąż wpatrywał się w bezdenny błękit jej oczu.

Sala Balifa nazwana tak od imienia kendera, który jako generał walczył dzielnie po stronie Silvanosa, zajmowała całe piętro głównej wieży. Kith-Kanan w pośpiechu pokonywał szerokie, kamienne schody, poklepując po plecach mijaną służbę i serdecznie pozdrawiając napotkanych dworzan. Przez całą drogę towarzyszyły księciu serdeczne uśmiechy.

Zdziwił go fakt, że u wysokich, wykutych w brązie drzwi Sali Balifa stali dwaj strażnicy. W miarę jak Kith-Kanan zbliżał się do wejścia, jeden ze strażników zastukał w nie końcem włóczni. Elfi książę stał przez chwilę w milczeniu, podczas gdy uzbrojeni mężczyźni pchnięcie otworzyli przed nim ciężkie drzwi.

Sala była mizernie oświetlona masywnym świecznikiem stojącym na owalnym, biesiadnym stole. Pierwsza twarz, jaką ujrzał Kith-Kanan, nie należała jednak do jego ojca, Sithela.

— Sithas!

Zza stołu podniósł się wysoki, białowłosy elf. Kith-Kanan pośpiesznie okrążył masywny mebel i serdecznie uściskał swego bliźniaczego brata. Choć mieszkali w tym samym mieście, ich spotkania należały do rzadkości. Większość swojego czasu Sithas spędzał w świątyni Matheri, gdzie już jako dziecko pobierał nauki u kapłanów. Kith-Kanan często opuszczał Silvanost, podróżując na grzbiecie Arcuballisa, jeżdżąc konno, polując. Obaj żyli już na tym świecie dziewięćdziesiąt lat, jednak według obowiązujących w Silvanoście norm dopiero teraz wkraczali w dorosłe życie. Upływający czas i przyzwyczajenie odmieniły bliźniaków do tego stopnia, że niemalże w niczym nie przypominali już siebie nawzajem. Sithas, starszy zaledwie o minuty, był w konsekwencji swego świątynnego życia smukły i blady. Jego twarz rozświetlały duże, orzechowe oczy — oczy ojca i dziadka. Długa, biała szata przepasana była wąskim, czerwonym pasem, symbolem Matheri – boga, który szczególnie upodobał sobie kolor czerwony.

Skóra Kith-Kanana była niemalże równie brązowa jak jego oczy. Życie leśnego strażnika zahartowało młodego księcia, poszerzyło jego ramiona i wzmocniło mięśnie.

— Mam kłopoty – rzekł głosem pełnym żalu.

— Co tym razem przeskrobałeś? — Spytał Sithas, delikatnie zwalniając uścisk na ramieniu bliźniaka.

— Byłem poza miastem, ujeżdżając Arcuballisa …

— Znowu straszyłeś rolników?

— Nie, nie o to chodzi. Byłem ponad miastem, więc postanowiłem zatoczyć koło nad Wieżą Gwiazd …

— I na pewno zadąłeś w róg.

Kith-Kanan westchnął.

— Pozwolisz mi dokończyć? Okrążyłem wieżę bardzo ostrożnie, jednak kto mógłby być na najwyższym stopniu , jeśli nie ojciec. Zauważył mnie i posłał to swoje spojrzenie.

Sithas skrzyżował ramiona.

— Ja również byłem we wnętrzu wieży. Ojciec nie był zadowolony.

Kith-Kanan zniżył głos do konspiracyjnego szeptu.

— O co w tym wszystkim chodzi? Przecież nie wezwał mnie tu dla reprymendy, prawda? Gdyby o to chodziło, nie byłoby cię tu.

— Nie. Ojciec wezwał mnie ze świątyni, jeszcze zanim wróciłeś do domu. Poszedł na górę, by przyprowadzić matkę. Ma ci coś do obwieszczenia.

Kith-Kanan odetchnął z ulgą, rozumiejąc, że nie zostanie zbesztany.

— O co zatem chodzi, Sith?

— Żenię się – odparł Sithas.

Zaskoczony Kith-Kanan pochylił się nad stołem.

— Na E’li! To wszystko, co masz do powiedzenie? „Żenię się”?

Sithas tylko wzruszył ramionami.

— Co tu więcej mówić? Ojciec zdecydował, że już czas, więc się żenię.

Kith-Kanan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Czy wybrał już którąś z panien?

— Przypuszczam, że właśnie dlatego posłał po ciebie i matkę. Wszyscy dowiemy się o jego decyzji w tym samym czasie.

— Chcesz powiedzieć, ze wciąż nie wiesz, kto będzie twoja żoną?

— Nie. W Domu Kapłana jest czternaście odpowiednich klanów, tak więc jest równie wiele potencjalnych małżonek. Ojciec wybrał jedną z nich, w swym wyborze kierując się oferowanym posagiem i własną decyzją co do tego, który z klanów chciałby widzieć wśród królewskiej rodziny.

Kith-Kanan z rozbawieniem przewrócił oczami.

— Pewnie będzie to paskudna sekutnica.

— To nieistotne. Ważne, by była zdrowa, dobrze urodzona i w odpowiednim stopniu oddawała cześć bogom — odparł chłodno Sithas.

— Nie wiem. Myślę, że rozum i uroda także powinny mieć tu jakieś znaczenie – odciął się Kith-Kanan. — No i miłość. Co z miłością, Sith? Co czujesz, mając zamiar poślubić nieznajomą?

— Tak to się odbywa.

Było to typowe zachowanie Sithasa. Najlepszym sposobem, by zachęcić go do współpracy, było odwołanie się do tradycji. Kith-Kanan cmoknął głośno i powolnym krokiem okrążył stojącego nieruchomo brata. Jego kolejne słowa odbyły się echem od szlifowanych, kamiennych ścian.

— Ale czy to w porządku? — rzekł głosem, w którym pobrzmiewała lekka kpina. — Chodzi mi o to, że każdy skryba czy kowal w mieście sam może wybierać sobie żonę, ponieważ on kochają, a ona jego. Albo żyjące w lasach dzikie elfy i zielone elfy morskie: żenią się z obowiązku czy wybierają na swych towarzyszy osoby ukochane, które urodzą im dzieci i będą im ostoją, kiedy nadejdzie starość?

— Nie jestem jakimś tam kowalem czy skrybą, a już z pewnością nie dzikim elfem — odparł Sithas. Jego głos był spokojny, ale wypowiadane przez niego słowa rozbrzmiewały w kamiennej sali równie głośno, co gniewne uwagi Kith-Kanana, — Jestem pierworodnym Mówcy Gwiazd i mój obowiązek jest mym obowiązkiem.

Kith-Kanan przestał krążyć dookoła brata i z rezygnacją oparł się o masywny stół.

— Zawsze ta sama stara śpiewka, czyż nie tak? Mądry Sithas i lekkomyślny Kith-Kanan — rzekł. — Nie zwracaj na mnie uwagi. Naprawdę cieszę się twoim szczęściem. Swoim również. Ja przynajmniej będę mógł wybrać dla siebie żonę, kiedy nadejdzie czas.

Sithas uśmiechnął się.

— Czy masz na myśli kogoś szczególnego?

„Dlaczego nie powiedzieć o wszystkim Sithasowi?" — pomyślał Kith-Kanan. „Mój brat nigdy nie zdradzi powielonej mu tajemnicy".

— Właściwie... — zaczął. — Jest...

Tylne drzwi sali stanęły otworem i do pomieszczenia wszedł Sithel ze swą małżonką Nirakiną.

— Witaj, ojcze — rzekli zgodnie obaj bracia. Mówca skinieniem głowy nakazał synom usiąść. Wysunął jedno z krzeseł dla żony, po czym sam zajął miejsce przy stole. Nu jego czole spoczywała ciężko korona Silvanesti, misternej roboty opaska wykonana ze złotych i srebrnych gwiazd. Sithel był już na takim etapie swego życia, kiedy wiek zdawał się coraz bardziej widoczny. Jego włosy zawsze były białe, ale ich jedwabisty kolor stał się ostatnimi czasy spłowiały i szary. Wokół oczu i ust Mówcy pojawiły się, wyryte dłonią czasu, maleńkie zmarszczki, podczas gdy orzechowe oczy, symbol dziedzictwa Silvanosa, zmętniały i wyblakły. Wszystko to było jednak niewielkimi, zewnętrznymi oznakami wielkiego brzemienia czasu, które Sithel dźwigał w swym szczupłym, dumnie wyprostowanym ciele. Mówca liczył sobie bowiem tysiąc pięćset lat.

Lady Nirakina, choć także żyła już przeszło tysiąc lat, wciąż była kobietą pełną gibkości i wdzięku. Według elfich standardów była niska i niezmiennie przywodziła na myśl dziecięcą lalkę. Jej włosy i oczy miały soczysty kolor brązowego miodu. Było to rodzinne dziedzictwo Klanu Srebrnego Księżyca. Jej filigranowe ciało emanowało łagodnością, która uspokajała często drażliwego Sithela. W pałacu mówiło się, że Sithas miał wygląd ojca i łagodną naturę matki, podczas gdy Kith-Kanan odziedziczył oczy królowej i temperament Mówcy Gwiazd.

— Dobrze wyglądasz — zwróciła się Nirakina do Kith-Kanana. — Czy twa wyprawa się powiodła?

— Tak, pani. Uwielbiam latać — odparł, składając na jej policzku czuły pocałunek.

Sithel zmierzył młodszego syna krytycznym spojrzeniem. Kith-Kanan odchrząknął delikatne, po czym uprzejmym tonem powitał ojca.

— Cieszę się, że wróciłeś — zwrócił się do niego Mówca. — Czy Sithas powiedział ci już o nadchodzącym ożenku? — Kith-Kanan przyznał, że brat poinformował go już o planach ojca. — Ty także będziesz miał do odegrania istotną rolę, Kith. Jako brat pana młodego, odprowadzisz pannę młodą do Wieży Gwiazd.

— Tak zrobię, ale powiedz w końcu, o kogo chodzi — nalegał zniecierpliwiony książę.

— Powiedziano mi, że jest to panna wyjątkowego ducha i urody — odparł Sithel. — Doskonale wykształcona, dobrze urodzona...

— Ojcze! — ponaglał Kith-Kanan, podczas gdy Sithas, złożywszy dłonie, siedział w milczeniu. Lata praktyki w Świątyni Matheri nauczyły go pokornej cierpliwości.

— Mój synu — Sithel zwrócił się do Sithasa. — Imię twej żony brzmi Hermathya, córka lorda Shenbarrusa z Klanu Oakleaf.

Sithas uniósł brew z wyraźną aprobatą. Nawet on zauważył Hermathyę i choć nie rzekł ani słowa, skinieniem :głowy zgodził się z wolą Mówcy.

— Dobrze się czujesz, Kith? — spytała Nirakina. Strasznie pobladłeś.

Ku jej zdziwieniu Kith-Kanan wyglądał, jakby ojciec wymierzył mu siarczysty policzek. Książę tylko skinął głową, niezdolny wydusić z siebie ani słowa. Spośród wszystkich panien to właśnie Hermathya miała poślubić Sithasa. Tb było niepojęte. Nie mogło się wydarzyć!

Nikt z rodziny nie wiedział o uczuciu, jakim Kith-Kanan darzył elfią pannę. Gdyby wiedzieli; gdyby ojciec wiedział, z pewnością wybrałby kogoś innego. — Ach — wykrztusił w końcu Kith-Kanan. — Kto... kto jeszcze o tym wie?

— Tylko rodzina panny młodej — odparł Sithel.

— Dziś rano wysłałem Shenbarrusowi zgodę na przyjęcie posagu.

Kith-Kanan poczuł nagie, bolesne ukłucie w żołądku i zdało mu się, że wtapia się w kamienną posadzkę, A więc rodzina Hermathyi wiedziała już o wszystkim. Nic było odwrotu. Mówca dał słowo i nie mógł, na honor, unieważnić swej decyzji, nie obrażając Klanu Oakleaf. Jego rodzice i brat zaczęli omawiać szczegóły ślubu. Ciałem Kith-Kanana wstrząsnął dreszcz. Postanowił wstać i opowiedzieć o swej miłości do Hermathyi, oznajmić, że dziewczyna jest jego i niczyja inna. Sithas był jego bratem, jego bliźniakiem, jednak nie znal jej. Nie kochał jej. Mógł znaleźć sobie inną żonę. Kith-Kanan nie mógł pokochać nikogo innego.

Niepewnie dźwignął się na nogi. — Ja... — zaczął. Oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku niemu.

„Pomyśl Choć raz w życiu, pomyśl" — upomniał samego siebie. „Co oni ci powiedzą?".

— Cóż znowu? — spytał Mówca. — Czy jesteś chory, chłopcze? Nie wyglądasz dobrze.

— Nie czuję się najlepiej — zachrypniętym głosem odpowiedział Kith-Kanan. Chciał krzyczeć, biec przed siebie, roztrzaskiwać i tłuc rzeczy, ale przytłaczający spokój matki, ojca i brata powstrzymywał go niczym gruby, narzucony na ciało koc. Odchrząknął i dodał po chwili: — Chyba całe to latanie odrobinę mnie zmęczyło.

Nirakina wstała od stołu i dotknęła dłonią twarzy syna.

— Jesteś rozpalony. Może powinieneś odpocząć?

— Tak. Oczywiście — odparł. — Oto czego potrzebuję — odpoczynku.

Dla potwierdzenia swych słów uchwycił się krawędzi stołu.

— Gdy dziś wieczorem wzejdzie biały księżyc, wydam publiczne oświadczenie. Kapłani i szlachta zgromadzą się w wieży — rzekł Sithel. — Ty również musisz tam być Kith.

— Ja... będę tam, ojcze — odparł Kith-Kanan. — Po prostu potrzeba mi odpoczynku.

Sithas odprowadził brata do drzwi Zanim wyszli, Sithel zwrócił się do młodszego z synów;

— Ach, i zostaw w pałacu swój róg, Kith. Jedno zuchwałe zachowanie dziennie wystarczy. — Mówca uśmiechnął się, na co Kith-Kanan również odpowiedział słabym uśmiechem.

— Czy mam wysłać do ciebie uzdrowiciela? — spytała Nirakina.

— Nie, nic mi nie będzie, matko — odparł Kith-Kanan.

Na pałacowym korytarzu Sithas uścisnął brata i rzekł:

— Wygląda na to, że szczęście mi sprzyja; moja żona jest bowiem ucieleśnieniem zarówno piękna, jak i mądrości.

— Masz szczęście — odparł Kith-Kanan. Sithas spojrzał na niego z troską, podczas gdy jego bliźniak ciągnął dalej: — Cokolwiek się wydarzy, Sith, nie myśl o mnie źle.

Sithas zmarszczył brew. — Co masz na myśli? Kith-Kanan westchnął ciężko i odwrócił się, by po schodach udać się do swego pokoju.

— Po prostu pamiętaj, że nic nigdy nas nie rozdzieli. Jesteśmy dwiema połówkami tej samej monety.

Dwiema gałęziami tego samego drzewa — dodał Sithas kończąc powiedzenie, które wymyślili, będąc jeszcze dziećmi. Jego troską pogłębiła się, gdy patrzył, jak Kith-Kanan powoli wspina się po kamiennych schodach.

Kith-Kanan nie pozwolił, aby brat zauważył ból na jego twarzy. Pozostały zaledwie dwie godziny do chwili, gdy Solinari, biały księżyc, ukaże się na niebie ponad szczytami drzew. Cokolwiek zamierzał uczynić, musiał się uprzednio nad tym zastanowić.


Otwartą salę Wieży Gwiazd wypełniali wielcy i szlachetni Silvanostu. Plotki przelatywały w powietrzu niczym wróble, przemykające pomiędzy dworzanami i klerykami, ojcami szlachetnych klanów i skromnymi akolitami. Podobne zgromadzenia należały do rzadkości i zwykle dotyczyły spraw wagi państwowej.

Do sali wkroczyli dwaj heroldowie odziani w jasno zielone płaszcze. Na ich głowach spoczywały dębowe i laurowe wieńce. Młodzieńcy zajęli miejsca po obu stronach masywnych drzwi. Podnieśli do ust smukłe trąbki i Wieża Gwiazd wypełniła się porywającymi fanfarami. Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki trąb, do sali wkroczył trzeci herold.

— Wolne i Wierne Elfy! Zważcie na Jego Wysokość, Sithela, Mówcę Gwiazd!

Wszyscy jak jeden mąż pochylili w milczeniu swe głowy, gdy w wejściu pojawił się Sithel, który podszedł następnie do swego szmaragdowego tronu. Gdzieś z szeregów szlachty dał się słyszeć spontaniczny okrzyk: „Niech żyje Mówca!''. Chwilę później cała sala rozbrzmiała radosnymi okrzykami tłumnie przybyłych Silvanestyjczyków. Mówca wspiął się na schody i odwróciwszy się, stanął twarzą do zgromadzonych. Gdy tylko zasiadł na tronie, wrzawa ucichła.

Herold ponownie zabrał głos:

— Sithas, syn Sithela, następca tronu!

Sithas przeszedł przez drzwi, pokłonił się ojcu i zbliżył się do tronu. Ody młodzieniec pokonał siedem schodów prowadzących na podniesienie, Sithel wyciągnął dłoń, nakazując mu stanąć po lewej stronie tronu, Sithas zajął należne mu miejsce i odwrócił się twarzą do zgromadzonych.

Trąby ryknęły po raz kolejny.

— Lady Nirakina, małżonka Mówcy, i książę Kith-Kanan, jego syn!

Kith-Kanan wszedł do sali, prowadząc pod rękę swą matkę. Był teraz odziany w dworskie szaty z błękitnego niczym niebo płótna, które zwykł zakładać na specjalne okazje. Sztywnym krokiem przeszedł przez główną nawę, czując na swym ramieniu delikatną dłoń matki. Uśmiechnij się — szepnęła. — Nie znam czterech piątych z nich — mruknął Kith-Kanan.

— Mimo wszystko uśmiechnij się. Oni znają ciebie.

Kiedy dotarli do podstawy schodów, spod ceremonialnej szarfy Kith-Kanana wychynęła rękojeść jego miecza. Nirakina zerknęła na broń, którą niemal całkowicie skrywały suto marszczone fałdy błękitnej szaty.

— Po co to przyniosłeś? — szepnęła.

— To część mego stroju — odparł. — Mam prawo mieć ją u boku.

— Nie bądź bezczelny — mruknęła Nirakina. — Wiesz przecież, że to pokojowa okazja.

Na lewo od księcia Sithasa stało masywne drewniane krzesło obite czerwonym aksamitem, przygotowane dla żony Mówcy. Kith-Kanan, podobnie jak jego brat bliźniak, miał obowiązek stać w obecności swego ojca, monarchy.

Kiedy rodzina królewska zajęła już swe miejsca na podniesieniu, zgromadzeni na sali arystokraci utworzyli szpaler, aby oddać cześć Mówcy. Uświęcony tradycją rytuał w pierwszej kolejności wymagany był od kapłanów, następnie od ojców klanów z Domu Kapłana, aż w końcu od przedstawicieli istniejących w mieście gildii. Stojący na lewo od Sithasa Kith-Kanan poszukiwał w tłumie Hermathyi. Do sali przybyły niemalże trzy setki elfów i choć wszyscy zachowywali spokój, wieżę wypełniało szuranie stóp i bezustanny szelest jedwabiu i płótna. Heroldowie zbliżyli się do tronu i zapowiadali każdą z kolejnych grup, które zgromadziły się przed obliczem Mówcy. Kapłani i kapłanki pojawili się w białych szatach, złotych opaskach i szarfach, których kolory odpowiadały barwom ich opiekunów: srebrna E’li, czerwona — Matheri, brązowa — Kiri-Jolith i błękitna niczym niebo — Quenesti Pah i wielu innym. Zgodnie ze starożytnym prawem kapłani przybyli do wieży boso, by być bliżej uświęconej, silvanestyjskiej ziemi.

Ojcowie klanów zgromadzili swe rodziny przed obliczem Mówcy. Kith-Kanan wstrzymał oddech, kiedy na przedzie pojawił się lord Shenbarrus z Klanu Oakleaf. Był wdowcem, tak więc u jego boku stała najstarsza z córek. Hermathya.

Wówczas, po raz pierwszy odkąd wszedł do sali, głos zabrał Sithel:

— Pani — zwrócił się do Hermathyi — czy zechcesz podejść bliżej?

Hermathya, odziana w haftowaną szatę koloru promieni letniego słońca, z uderzająco piękną twarzą obramowaną dwoma dziewczęcymi warkoczami — o których Kith-Kanan wiedział, że ich nienawidziła — pokłoniła się Mówcy i odsunąwszy się od rodziny, zajęła miejsce u podnóża schodów. Szept trzech setek języków natychmiast wypełnił salę.

Sithel wstał i wyciągnął w kierunku elfiej panny swą smukłą dłoń. Hermathya bez wahania pokonała dzielące ich schody i stanęła u boku Mówcy. Sithel skinął na herolda i powietrze przeciął samotny ton trąby. — Cisza na sali! Jego Wysokość będzie przemawiał! — zakrzyknął, herold.

Tłum zamilkł, Sithel przyjrzał się zgromadzonym, na koniec spoglądając ku swej żonie i synom.

— Święci kapłani, starzyzno, poddani. Bądźcie spokojni w swych sercach — przemówił donośnym, głębokim głosem, który odbijał się echem w ogromnej otwartej wieży. — Zwołałem was tutaj, aby przekazać radosną nowinę. Mój syn, Sithas, który te po mnie stanie się Mówcą Gwiazd, osiągnął wiek i chęć, aby się ożenić. Po należnej konsultacji z bogami, a także przywódcami klanów Domu Kapłana, znalazłem pannę godną ręki mego syna.

Lewa ręka Kith-Kanana sięgnęła rękojeści miecza i na młodego księcia spłynął niespotykany spokój. Myślał o tej chwili długo i ciężko. Wiedział, co musi zrobić.

— Wybrałem tę pannę, wiedząc doskonale, jakie rozczarowanie mój wybór przyniesie innym klanom — kontynuował Sithel. — Głęboko tego żałuję. Gdybyśmy żyli na ziemiach barbarzyńców, gdzie mężowie mogą mieć więcej niż tylko jedną żonę, przypuszczam, że byłbym w stanie uszczęśliwić więcej spośród was. — W szeregach zgromadzonej arystokracji dał się słyszeć uprzejmy śmiech. — Jednak Mówca może mieć tylko jedną żonę, tak więc jedną tylko wybrałem. Żywię wielką nadzieję, że ona i mój syn będą razem równie szczęśliwi, jak ja jestem szczęśliwy z moją umiłowaną Nirakiną.

Spojrzał na Sithasa, który stanął teraz u jego boku. Lewą ręką trzymając dłoń Hermathyi, drugą sięgnął po prawą dłoń swego starszego syna. Tłum wstrzymał oddech, czekając chwili, gdy Mówca wyda oficjalne orzeczenie.

— Przestańcie!

Palce młodych były ledwie o włos od siebie, gdy w wieży dał się słyszeć głos Kith-Kanana. Zaskoczony Sithel odwrócił się twarzą do młodszego syna. Wszystkie oczy zwróciły się ku księciu.

— Hermathya nie może poślubić Sithasa! — krzyknął Kith-Kanan.

— Zamilcz — surowym tonem odparł Sithel. — Czyś ty oszalał?

— Nie, ojcze — odparł słabym głosem Kith-Kanan. — Hermathya kocha mnie.

Sithas wyszarpnął rękę ze zwiotczałych palców ojca. W dłoni trzymał klejnot gwiazd, tradycyjny prezent zaręczynowy elfów. Wiedział, że coś złego wisiało w powietrzu. Kith-Kanan wyglądał na zbyt zmartwionego, gdy ojciec wyjawił imię wybranki. Książę nie domyślał się jednak powodu.

— Cóż to znaczy? — stojący u boku córki lord Shenbarrus zażądał wyjaśnień.

Kith-Kanan zbliżył się do krawędzi podniesienia.

— Powiedz mu, Hermathyo. Powiedz im wszystkim! Sithas spojrzał na ojca, którego oczy wpatrzone były w Hermathyę. Jej policzki oblały się delikatnym, różowym rumieńcem, jednak twarz dziewczyny wyrażała spokój, a jej wzrok wbity był w kamienną posadzkę.

Kiedy Hermathya nie rzekła ani słowa, Sithel zażądał wyjaśnień:

— Mów, dziewczyno. Powiedz prawdę. Hermathya podniosła wzrok i spojrzała w oczy Sithasa.

— Pragnę poślubić następcę Mówcy — rzekła. Jej głos tył spokojny, jednak w panującej dookoła ciszy każdy dźwięk, każde słowo brzmiało niczym trzask pioruna.

— Nie! — wykrzyknął Kith-Kanan. Co też ona mówi?

— Nie obawiaj się, Thyo. Nie pozwól, aby nasi ojcowie wpłynęli na twoją decyzję. Powiedz im prawdę! Powidz im, kogo naprawdę kochasz! Oczy Hermathyi wciąż jednak zwrócone były ku Sithasowi.

— Wybieram następce Mówcy. — Thyo! — Kith-Kanan pognałby w jej stronę, gdyby Nirakina nie zastąpiła mu dragi, błagając, by nie ruszał się z miejsca. Delikatnym, lecz stanowczym ruchem Kith-Kanan odsunął matkę na bok. Teraz już tylko Sithas dzielił go od Hermathyi. — Odsuń się bracie — rzeki Kith-Kanan.

— Zamilcz — ryknął Mówca. — Okrywasz hańbą nas wszystkich! Kith-Kanan wyciągnął miecz i Wieżę Gwiazd wypełniły westchnienia i krzyki. Dzierżyć broń w tym uświęconym miejscu oznaczało poważną zbrodnię i było aktem świętokradztwa. Kith-Kanan zawahał się. Spojrzał na trzymany w dłoni miecz, na twarze swego ojca i brata, a także na kobietę, którą kochał. Hermathya stalą nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w jego bracie. Jakiż to przedziwny wpływ mieli na nią?

Sithas był nieuzbrojony. Prawdę powiedziawszy, nikt w ogromnej sali nie był uzbrojony, z wyjątkiem niektórych ojców klanów, którzy mieli przy sobie marne ceremonialne buławy. Gdyby Kith-Kanan zdecydował się na walkę, nikt nie byłby w stanie go powstrzymać. Dłoń w której trzymał miecz, zadrżała.

Z okrzykiem pełnym niewypowiedzianego bólu książę odrzucił na bok krótkie, smukłe ostrze. Miecz, ślizgając się po kamiennej, polerowanej posadzce, potoczył się w kierunku zgromadzonych kapłanów, którzy w pośpiechu umknęli z jego drogi. Było bowiem rytualnie nieczyste, by którykolwiek z nich dotykał broni zakończonej ostrzem.

Kith-Kanan wybiegł z sali z twarzą rozpaloną złością i goryczą. Zebrani spoglądali za nim w milczeniu, Sithas zszedł z podniesienia i podszedł do miejsca, gdzie leżał miecz brata. Podniósł ostrze. Broń zdawała się ciężka i niezdarna w jego nieobytej dłoni Przez chwilę książę przyglądał się smukłej, ostrej klindze, by następnie spojrzeć tła drzwi którymi wyszedł Kith-Kanan. Serce krwawiło mu z powodu nieszczęścia brata. Tym razem bowiem Kith-Kanan był nie tylko bezczelny i porywczy. Jego czyn były zniewagą dla królewskiego majestatu i samych bogów.

Sithas widział tylko jedno wyjście z sytuacji. Podszedł do swego ojca i przyszłej narzeczonej. Złożywszy obnażone ostrze u stóp Sithela, ujął w dłonie rękę Hermathyi. Była taka ciepła i pełna życia, że był w stanie wyczuć puls bijący szaleńczo pod własnymi, zziębniętymi palcami. Kiedy spomiędzy fałdów szaty wyciągnął klejnot gwiazd, ten także wydawał się prawie żywy. Leżał nieruchomo na jego smukłej dłoni, emanując subtelnym, tęczowym blaskiem.

— Jeśli będziesz moja, ja będę twój — rzekł, wyciągając klejnot w kierunku Hermathyi.

— Będę — odparła donośnym głosem. Wzięła klejnot z jego dłoni i przycisnęła go do piersi.

Wieża Gwiazd zatrzęsła się od radosnych okrzyków zgromadzonych w niej elfów.

Загрузка...