24 Następnego dnia

Wejście Kith-Kanana do Wieży Gwiazd wywołało spore poruszenie. Potargane odzienie z koźlęcej skóry, w którym książę powrócił do Silvanostu, zniknęło. Teraz syn Sithela ubrany był w gładkie, białe szaty, a jego głowę zdobiła srebrna opaska. Uroczyście został przedstawiony lordowi Dunbarthowi. Krasnolud uchylił przed nim kapelusza i rzekł:

— Wielki to dla mnie zaszczyt spotkać cię, książę. Wiele o tobie słyszałem.

— Możliwe, iż pomimo tego wciąż będziemy mogli być przyjaciółmi — odparł Kith-Kanan. Spotkanie z delegacją ludzi było dużo bardziej wymuszone. Pretor Ulwen siedział w swym przenośnym krześle niczym odlana z wosku figura. Jedynie delikatne falowanie koca, który okrywał jego pierś, zdradzało, że człowiek ten żyje. Lady Teralind przyjęła dłoń Kith-Kanana, przez długą minutę przyglądając się nowemu uczestnikowi konferencji. Kith-Kanan niemalże natychmiast zauważył ciemne koła pud oczami kobiety. Z całą pewnością ubiegłej nocy nie spała ona dobrze.

Zwyczajem ludzi Ulvissen zasalutował księciu, który odwzajemnił jego gest.

— Czy myśmy spotkali się już wcześniej? — spytał

Kith-Kanan, z uwagą przyglądając się brodatemu mężczyźnie.

— Nie sądzę, szlachetny książę — odparł chłodno Ulvissen. — Większość swej żołnierskiej kariery spędziłem na statkach. Być może Wasza Wysokość spotkał kogoś innego, podobnego do mnie. Rozumiem, iż elfom ciężko jest rozróżnić jednego brodacza od drugiego.

— Jest wiele prawdy w tym , co mówisz. — Po tych słowach Kith-Kanan opuścił ludzi, jednak przeczucie, że gdzieś już widział Ulvissena, wciąż go niepokoiło. Zatrzymawszy się przed ojcowskim tronem, pokłonił się i zajął swe dawne miejsce po prawicy Mówcy. Człowiek z gęstą, rudobrązową brodą... gdzie go widział?

— Rozpoczyna się piętnaste posiedzenie Rady Trzech Narodów — ogłosił Sithas, występując w roli herolda Mówcy. — W roli przedstawiciela Silvanostu zasiada dziś książę Kith-Kanan. — Siedzący przy stołach skrybowie zapisywali gorliwie każde wypowiedziane słowo.

Dunbarth wstał, co w oczach innych uczyniło go jeszcze niższym, jako że nogi krzesła, na którym siedział, były dłuższe od tych, które faktycznie należały do krasnoluda.

— Wielki Mówco, szlachetni książęta, lordzie pretorze, lady Teralind — zaczął. — Gromadzimy się tu od wielu dni, podczas gdy podstawowym problemem na drodze do pokoju jest pytanie: Kto rządzi zachodnimi równinami i lasami? Szlachetny Mówca i jego następca na dowód swych roszczeń przedstawiają prastare traktaty i dokumenty. Przemawiająca w imieniu imperatora Ergothu lady Teralind żąda praw do owych ziem na podstawie większości, twierdząc, że znaczną część mieszkańców rzeczonego terytorium stanowią Ergothianie. — Dunbarth wziął głęboki oddech. — Streściłem roszczenia obu narodów w taki sam sposób, jak przedstawiłem je mojemu królowi. Tego dnia otrzymałem jego odpowiedź.

Pośród zgromadzonych dało się słyszeć pomruki zainteresowania. Dunbarth rozwinął ciężki zwój pergaminu, na którym widniała złota woskowa pieczęć króla Thorbardinu.

— Ekhm — odchrząknął krasnolud i szepty ucichły. — Do mojego prawego, wiernego i umiłowanego kuzyna, Dunbartha z Dunbarthów. Pozdrowienia. Mam nadzieję kuzyni, że elfy dobrze cię karmią; wiesz przecież, jak skromne są ich zwyczaje żywieniowe... — Emisariusz podniósł wzrok znad pergaminu, spojrzał na Mówcę i porozumiewawczo mrugnął okiem. Widząc to, Kith-Kanan zasłonił usta dłonią, skrywając swe rozbawienie. Po chwili Dunbarth ciągnął dalej:

— Nakazuję ci, Dunbarthcie z Dunbarthów, przekazać zarówno Mówcy Gwiazd, jak i pretorowi Ergothu tę oto propozycję, która mówi, że terytorium leżące po obu stronach Gór Kharolis, ciągnące się siedemdziesiąt pięć mil na wschód i zachód, powinno być powierzone Królestwu Thorbardinu, aby rządzone i administrowane przez krasnoludów mogło stać się strefą buforową pomiędzy mocarstwami Ergothu i Silvanesti.

Przez chwilę w sali zapanowała głucha cisza, podczas wszyscy ze zgromadzonych starali się przyjąć do wiadomości decyzję króla Thorbardinu.

— Absolutnie niedorzeczne! — wybuchnęła Teralind.

— Jest to propozycja, której nie możemy przyjąć — z większym spokojem odparł Sithas.

— To tylko wstępny pomysł — tłumaczył Dunbarth. — Jego Królewska Mość proponuje również pewne ustępstwa...

— Absolutnie niedopuszczalne! Teralind zerwała się na równe nogi. — Pragnę zapytać Mówcę, co sądzi o tym dziwacznym pomyśle?

Wszystkie oczy skierowały się na Sithela, który ze stoickim spokojem opadł na oparcie tronu.

— Pomysł ten ma swoje zalety — rzekł powoli. — Pozwólcie, że przedyskutujemy go.

Słysząc te słowa, Dunbarth rozpromienił się. Teralind pobladła gwałtownie, podczas gdy Ulvissen, który natychmiast pojawił się u jej boku, ostrzegł kobietę, by tym razem nie straciła panowania.

Wówczas Kith-Kanan przypomniał sobie, gdzie wcześniej widział Ulvissena. Był to dzień, w którym uwolnił Mackeliego z niewoli Voltorna. Kiedy półczłowiek runął na ziemię po stoczonym pojedynku, z pobliskiego wzgórza ruszyła ku niemu grupa ludzi. Najwyższy z nich miał gęstą, rudobrązową brodę, taką samą jak Ulvissen. W dodatku mężczyzna sam przyznał, że większą część swej kariery spędził na pokładach statków... Rozważania księcia przerwał donośny głos jego bliźniaczego brata.

Sithas pytał Mówcę, jakież to zalety odnalazł w propozycji krasnoludów.

Sithel odczekał chwilę, zanim odpowiedział, starannie dobierając słowa.

— Nie popieram pomysłu króla Voldrina, jakoby to Thorbardin miał władać spornymi terenami — rzekł. — Podoba mi się jednak pomysł strefy buforowej, niezależnej nie tylko od rządów naszych czy też cesarza, ale także od rządów Thorbardinu.

— Czy proponujesz zatem, abyśmy stworzyli nowe państwo? — s pytała zaintrygowana Teralind.

— Nie suwerenne państwo, ale państwo buforowe — odparł Mówca.

Ulvissen natarczywie szarpnął swą panią za rękaw. Wyraźnie zmęczona Teralind na chwilę odwróciła się od Sithela, aby porozmawiać ze swym seneszalem. Chwilę później poprosiła zgromadzenie o krótką przerwę. Dunbarth usiadł z powrotem na krześle, ostrożnie wsuwając spisany na marszczonym pergaminie list za opinającą jego brzuch kamizelkę. Pomimo wyraźnego sprzeciwu co do propozycji jego króla, krasnolud zdawał się z siebie niezwykle zadowolony.

Kith-Kanan przyglądał się temu wszystkiemu, z ledwością powstrzymując wzburzenie. Nie mógł donieść na Ulvissena w trakcie dyplomatycznego spotkania — nie w chwili, gdy wiedział, że podobnym oskarżeniem już pierwszego dnia po powrocie do Silvanostu pogwałciłby panujące w Wieży Gwiazd prawa! Co więcej, czy naprawdę mógł być pewien, że Ulvissen był człowiekiem, którego widział w towarzystwie Voltorna? Brodaci ludzie byli do siebie tacy podobni. W każdym razie skomplikowane maniery i pełne niedomówień rozmowy ambasadorów zdawały się młodzieńcowi niczym więcej, jak tylko głupotą i stratą czasu.

— Mój król sugeruje podział praw pomiędzy trzy narody — rozpoczął Dunbarth, kiedy Teralind dała znać, iż jest gotowa do podjęcia rozmów. — Tak więc Ergoth otrzymałby prawo do wypasu, Silvanesti do hodowli, a Thorbardin do minerałów...

— Każda propozycja, która oddaje terytorium pod rządy wyłącznie jednego państwa, jest nie do przyjęcia — rzekła gwałtownie Teralind. Niepokorne pasemko ciemnobrązowych włosów wymknęło się spod spinającej je klamry i kobieta z roztargnieniem założyła je za ucho. — Przynajmniej do chwili, gdy Ergoth nie zagwarantuje sobie prawa wyłączności — dodała szorstko.

Stojący za krzesłami swych przywódców delegaci zaczęli debatować miedzy sobą nad zaletami, które mogły stać się rezultatem wspólnych rządów. W miarę upływu czasu ich głosy stawały się coraz bardziej donośne, aż w końcu Kith-Kanan, który nie był w stanie wytrzymać panującej wkoło wrzawy, zerwał się na równe nogi.

Widząc to, Sithel podniósł dłoń, nakazując tym samym ciszę.

— Teraz głos zabierze mój syn, Kith-Kanan — rzekł, a na jego ustach pojawił się delikatny uśmiech.

— Jak zapewne wiecie, dopiero powróciłem do Silvanostu — zaczął szybko i nerwowo książę. — Przez jakiś czas żyłem w lasach, daleko na południu, gdzie miałem do czynienia z różnymi osobami, ludźmi i elfami. Niektórzy z nich, jak mój przyjaciel Mackeli, nazywali las swym domem. Inni postrzegali go jako miejsce grabieży. Widziałem zacumowane u wybrzeża, przybijające z Ergothu statki, których załogi zakradały się w głąb lądu, aby wycinać drewno...

— To oburzające wybuchnęła Teralind. — Cóż to ma wspólnego z bieżącą kwestią? Co więcej, te oskarżenia są bezpodstawne z braku jakichkolwiek dowodów!

Jeden jedyny raz Sithel odrzucił na bok swą bezstronność.

— To, co mówi mój syn, jest prawdą — rzekł lodowatym tonem. — Uwierzcie mu. — Siła jego wypowiedzi zdławiła ripostę Teralind, po czym Mówca nakazał Kith-Kananowi kontynuować.

— Istotą sprawy jest to, że w czasie, gdy królowie i imperatorzy walczą ze sobą o narodową dumę i prestiż, poddani — niewinne elfy i ludzie — umierają. Sami bogowie wiedzą jedynie, gdzie tak naprawdę leży wina, jednak to my mamy teraz szansę położyć koniec temu cierpieniu.

— Powiedz nam zatem jaki — odparła sarkastycznie Teralind.

— Przede wszystkim musimy przyznać, że tym, czego pragniemy, jest pokój. Nie muszę być wróżbitą, aby wiedzieć, że zarówno w Daltigoth, jak i w Silvanoście jest wielu takich, którzy uważają wojnę za coś nieuchronnego. Tak więc pytam was, czy wojna jest tu odpowiedzią? — Po tych słowach odwrócił się do Dunbartha. — Powiedz, panie, czy wojna jest odpowiedzią?

— Nie jest to stosowne, dyplomatyczne pytanie — odparł strapiony krasnolud.

Kith-Kanan nie pozwolił się jednak zbyć. — Tak czy nie? — nalegał.

Teraz całe zgromadzenie patrzyło na Dunbartha, który nerwowo wiercił się na krześle.

— Wojna nigdy nie jest odpowiedzią, kiedy ludzie dobrej woli...

— Po prostu odpowiedz na pytanie! — warknęła Teralind. Dunbarth uniósł do góry jedną z krzaczastych brwi.

— Nie — odparł stanowczo. — Wojna nie jest odpowiedzią.

Kith-Kanan zwrócił się teraz do milczącego, kalekiego pretora i towarzyszącej mu żony.

— Czy Ergoth sądzi, że wojna jest odpowiedzią? Głowa pretora zadrgała delikatnie, jednak — jak zwykle — to jego żona udzieliła odpowiedzi.

— Nie — odparła Teralind. — Nie w sytuacji, gdy pokój jest tańszy.

W końcu Kith-Kanan odwrócił się w stronę ojca.

— Co ty o tym sądzisz, Wielki Mówco?

— Zachowujesz się bezczelnie — ostrzegł Sithas.

— Nie — odparł Sithel — to dobrze, że pyta nas wszystkich. Nie chcę wojny. Nigdy jej nie chciałem. Kith-Kanan skinął głową i rozejrzał się po sali.

— W takim razie czy nie można znaleźć sposobu, abyśmy wspólnie rządzili ziemią: elfy, ludzie i krasnoludy? — Nie wiem, co mają z tym wspólnego krasnoludy — rzekła posępnie Teralind. — Przecież one nawet nie mieszkają na tym obszarze.

— Tak, ale mówimy tu o całej granicy — przypomniał Dunbarth. — Naturalnie interesują nas to, kto jest po jej drugiej stronie.

Salę wypełnił słoneczny blask, który wdarł się do środka przez wycięte w murach wieży setki wąskich okien. Przez otwarte drzwi wpadł do wnętrza wieży delikatny wiatr, jak gdyby piękno dnia chciało oderwać zgromadzonych od pełnej powagi debaty. Widząc to, Sithel klasnął w dłonie i ogłosił:

— Oto dobry czas na przerwę, nie tylko po to, by zastanowić się nad kwestią pokoju, ale także by posilić się chlebem i mięsem oraz pospacerować w promieniach słońca.

— Jak zawsze. Wasza Wysokość jest najmądrzejszy spośród nas wszystkich — odparł Dunbarth, na którego zmęczonej twarzy widniał uśmiech.

Teralind zaczęła protestować, jednak Mówca zdecydował się odroczyć spotkanie aż do obiadu. Sala gwałtownie opustoszała, zostawiając Teralind, pretora Ulwena, a także Ulvissena samym sobie. Ulvissen bez słowa podniósł chorowitego starca i trzymając go w ramionach, opuścił wieżę. Tymczasem Teralind starała się opanować swą wściekłość, drąc na strzępy jedną ze swych koronkowych chusteczce.


Dzień był doprawdy piękny i tłum delegatów wartkim strumieniem wylał się przez masywne drzwi, wprost do otaczającego wieżę ogrodu. Natychmiast wśród nich pojawili się służący, niosąc na swych ramionach biesiadne stoły. Chwilę później teren wokół głównego wejścia wypełnił się ławami, na których ułożono śnieżnobiałe płótna, na nich zaś wszelkiego rodzaju owoce i mięso, którymi mieli częstować się goście Mówcy. Przyturlano także beczkę rumianego nektaru, której klepki dudniły niczym odgłosy letniej burzy.

Zarówno ambasadorowie, jak i towarzyszące im delegacje zgromadzili się wokół stołów. Dunbarth natychmiast pochwycił wypełniony nektarem kielich. Sprawdziwszy rocznik, uznał, iż odpowiada jego upodobaniom, po czym ruszył obejrzeć jedzenie. Po chwili dostrzegł Kith-Kanana, który stał samotnie na skraju ogrodu. Z jedzeniem w ręku krasnolud podszedł do młodzieńca.

— Czy mogę dołączyć do ciebie, szlachetny książę — spytał.

— Jako gość możesz stać, gdziekolwiek zechasz — odparł z sympatią Kith-Kanan.

— Poranna sesja była niezwykłe ciekawa, nie sądzisz — Krasnolud rozdarł pieczeń z kapłona i wgryzł się w soczyste udko. — To największy postęp, jaki uczyniliśmy od czasu pierwszego posiedzenia.

Kith-Kanan ugryzł jabłko i spojrzał na swego rozmówcę z nieukrywanym zdziwieniem.

— Postęp? Jedyne, co słyszałem, to kłótnie. Krasnolud odchylił rondo swego kapelusza i podniósł do ust złoty puchar. Chwilę później potężnym łykiem opróżnił jego zawartość i wytarł z wąsów lepką ciecz.

— Niech mnie Reorx błogosławi, Wasza Wysokość! Dyplomacja to nie polowanie. Nie tropimy naszej zwierzyny, nie zabijamy jej i nie zabieramy do domu, aby ją zjeść. Nie, szlachetny książę; dyplomacja jest niczym stary krasnolud, który czesze swoje włosy. Każdy włos na go grzebieniu oznacza porażkę, podczas gdy każdy, który pozostaje na jego głowie, to zwycięstwo! Kith-Kanan zachichotał i rozejrzał się po ogrodzie. Tęsknił za ciężarem wiszącego u boku miecza, choć jeszcze bardziej brakowało mu widoku i zapachu lasu. Miasto zdawało się zbyt jasne, a powietrze przesiąknięte było zbyt dużą ilością dymu. Dziwne... nigdy wcześniej nie zauważał podobnych rzeczy.

— O czym rozmyślasz. Wasza Wysokość? — spytał Dunbarth.

O czym rozmyślał? Kith-Kanan spojrzał na towarzyszącego mu krasnoluda.

— Żona pretora jest dość nerwowa, podczas gdy sam pretor nigdy się nie odzywa. Można by pomyśleć, że imperator powinien mieć lepszych reprezentantów — skomentował Kith-Kanan. — Nie wydaje mi się, aby lady Teralind działała na korzyść cesarstwa.

Dunbarth rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby wyrzucić ogryzioną kość kapłona. Jak gdyby na jego wezwanie pojawił się sługa, który zabrał odpadki z rąk krasnoluda.

— Tak, cóż, z pewnością nie jest ona spokojna i delikatna, jednak czystym uporem także można wiele osiągnąć. Książę Sithas... — Dunbarth szybko zdał sobie sprawę, z kim rozmawia, i rozmyślił się co do swej wypowiedzi.

— Tak? — podpowiedział Kith-Kanan.

— Nieważne, Wasza Wysokość.

— Mów, panie. Nie należy obawiać się prawdy.

— Chciałbym podzielać optymizm Waszej Wysokości!

Mijający ich sługa napełnił ponów me kielich krasnoluda. — Zamierzałem powiedzieć, że książę Sithas, twój szlachetny brat, dorównuje uporem lady Teralind.

Kith-Kanan pokiwał głową.

— Jest to aż nazbyt prawdziwe. Są do siebie bardzo podobni. Oboje wierzą w to, że prawda jest zawsze po ich stronie.

Po tych słowach obaj mężczyźni wymienili kilka dalszych uprzejmości, po czym krasnolud nagle się pożegnał, tłumacząc, iż chciałby porozmawiać także z innymi gośćmi i powałęsać się bez celu. Kith-Kanan zdołał jednak wyczytać w jego nagłym odejściu inną przyczynę. Kiedy krasnolud oddalił się, książę potrząsnął głową. Mówiło się, że krasnoludy z natury swej są bezpośrednie i serdeczne, jednak Dunbarth był bardziej subtelny od baliforskiego kupca.

Książę spacerował więc sam pośród wysokich żywopłotów, kwitnących pnączy i pomysłowo ukształtowanych — wykonanych z drewna bukszpanowego i cedru — rzeźb. Wiosna zdawała się podążać za nim od leśnej głuszy aż do Silvanostu, gdzie ogrody aż kipiały życiem.

Rozmyślał o polanie, na której żył wraz ze swoją rodziną. Czy pszczoły zdążyły już zbudować swe gniazda we wnętrzu wydrążonego dębu? Czy kwitnące drzewa zrzucały swe kwiaty do sadzawki, która była wejściem do tajemnej jaskini Anayi? Pośród całej świetności i majestatu, których symbolem był Silvanost, młodzieniec z tęsknotą rozpamiętywał prostotę życia, jakie wiódł z Anayą.

Jego zaduma została przerwana, gdy za kolejnym rogiem żywego labiryntu ujrzał Hermathyę, siedzącą samotnie na kamiennej ławeczce.

Kith-Kanan przez chwilę zastanawiał się, czy nie zawrócić, by uniknąć spotkania z byłą kochanką, jednak zdecydował, że przecież nie może wiecznie się ukrywać.

Zamiast tego podszedł do kobiety i przywitał się z nią, Hermathya nie podniosła wzroku, by spojrzeć na księcia, lecz uparcie wpatrywała się w ukwiecone drzewa i otaczającą ich zieleń.

— Obudziłam się dziś rano z myślą że twój powrót był tylko snem. Później jednak spytałam o to służącą, która odparła, że to prawda. — Jej głos był cichy i opanowany. Włosy Hermathyi lśniły w jasnych promieniach słońca. Nosiła je spięte wysadzaną klejnotami spinką, jak przystało szlachetnie urodzonej, elfiej mężatce. Jej blade ramiona były nagie, odsłaniając gładką, nieskalaną skórę. Widząc to, Kith-Kanan pomyślał, że była jeszcze piękniejsza niż wówczas, gdy opuszczał Silvanost.

Kiedy poprosiła go, by usiadł obok, odmówił.

— Czyżbyś bał się usiąść obok mnie? — spytała, po raz pierwszy spoglądając w jego oczy, — Niegdyś było to twoje ulubione miejsce.

— Nie wspominajmy przeszłości — odparł Kith-Kanan, wciąż zachowując bezpieczną odległość. — Skończyłem z nią raz na zawsze.

— Czyżby? — Jej wzrok spoczął na nim i jak zawsze sprawił, że książę zatrzymał się. Jakże głęboko był jej świadomy: świadomy jej bliskości, która tak bardzo mąciła jego spokój. Który z mężczyzn, będąc tak blisko niej, zdołałby pozostać niewzruszonym? Jednakże Kith-Kanan nie kochał już Hermathyi. Tego był pewien.

— Byłem żonaty — oznajmił ostentacyjnie. — Tak, słyszałam o tym ubiegłej nocy. Twoja żona zginęła, prawda?

„Nie, tylko uległa przemianie" — pomyślał. Głośno jednak odparł:

— Tak zginęła.

— Wiele o tobie myślałam, Kith — rzekła szeptem Hermathya. — Im dłużej cię nie było, tym większa była moja tęsknota za tobą.

— Zapominasz, Thyo, że prosiłem cię, abyś ze mną uciekła, a ty odmówiłaś.

Słysząc te słowa, Hermathya pochwyciła jego dłoń.

— Byłam głupia! Nie kocham Sithasa. Musisz to wiedzieć! — wykrzyknęła.

Jej dłoń była gładka i ciepła, jednak Kith-Kanan wyswobodził się z jej uścisku.

— On jest twoim mężem, a moim bratem — odparł.

Zdawało się, że Hermathya nie usłyszała pobrzmiewającego w jego głosie ostrzeżenia. Zamiast tego wsparła głowę na książęcym ramieniu.

— Jest tylko bladym cieniem ciebie samego, jako książę... i jako kochanek — rzekła z goryczą.

Kith-Kanan odsunął się od ławki. — Nie mam zamiaru go zdradzić, Thyo. A ty musisz pogodzić się z faktem, ze już cię nie kocham.

— Ale ja kocham ciebie! — Po jej policzku potoczyła się samotna łza.

— Jeśli to prawda, żal mi ciebie. Od czasu, gdy kochaliśmy się lata temu, rozpocząłem inne życie. Nie jestem już tym samym niepokornym, młodym głupcem, którym byłem kiedyś.

— Czy już w ogóle cię nie obchodzę? — spytała, a na jej pięknej twarzy pojawił się grymas bólu.

— Nie — odparł szczerze. — W ogóle mnie nie ob chodzisz.

Poprzez labirynt żywopłotów podbiegi ku nim jeden ze służących Dunbartha.

— Wielki książę! — rzekł zdyszany. — Mówca ponownie zwołuje zgromadzenie!

Kith-Kanan oddalił się, ani razu nie spoglądając na Hermathye, choć jej szloch odprowadzał go aż do głównego wejścia Wieży Gwiazd.

Kiedy był już daleko. Hermathya zacisnęła powieki, wyciskając z nich ostatnie łzy.

Będzie, jak chcesz — syknęła do siebie. — Będzie, jak chcesz! — Podniosła złoty puchar, który Kith-Kanan zostawił nieopodal ławki i uderzyła delikatnym metalem w twardy marmur. Wkrótce puchar zmienił się w powykręcaną, zniekształconą bryłę.


Popołudniowe posiedzenie ciągnęło się godzinami, podczas gdy jego uczestnicy starali się zadecydować, pod czyimi rządami znajdzie się proponowana strefa buforowa. Pytanie było trudne, a każdą kolejną sugestię omawiano i odrzucano. Mieszkających w Silvanoście kapłanów i mistrzów gildii niebawem znudziły niekończące się debaty, tak więc opuścili oni wieżę, uszczuplając obecny w niej tłum. Wkrótce po ich wyjściu głowa pretora Ulwena opadła na pierś. Nawet jego żona zdawała się potrzebować długiej drzemki.

— Nie mogę zezwolić na oddanie praw do minerałów czy praw do uprawy — poraź trzeci powtórzyła cierpko Teralind. — Jak według was mają żyć nasi ludzie? Przecież nie mogą wszyscy paść bydła.

— Cóż, twój pomysł enklaw należących do różnych narodów także nie jest żadnym rozwiązaniem — odparł Sithas, akcentując każde słowo uderzeniem w podłokietnik swego krzesła. — Zamiast jednego spornego terytorium będziemy mieli ich całe mnóstwo!

— Oddzielne społeczności mogą być pewnym rozwiązaniem zastanawiał się głośno Dunbarth — jeśli będą w stanie prowadzić miedzy sobą handel... .

— Będą walczyły o najlepszą ziemię — rzeki Mówca, masując dłonią lewą skroń. — Ta dyskusja zmiesza donikąd. Z pewnością jedno z nas znajdzie uczciwe i odpowiednie rozwiązanie.

Nikt nie odezwał się ani słowem, choć Kith-Kanan poruszył się nerwowo na swym krześle. W czasie tego posiedzenia praktycznie nie zabierał głosu. Coś, o czym kiedyś wspomniała Anaya, nie dawało mu spokoju. „Nie wtrącam się do życia lasu. Po prostu go chronię". Być może to była właśnie odpowiedź...

Nagle książę zerwał się na równe nogi. Jego reakcja zupełnie zaskoczyła wszystkich, którzy niemalże zapomnieli o jego obecności. Sithel spojrzał pytająco na swego syna, podczas gdy Kith-Kanan nieśmiało rozprostował fałdy swej białej szaty.

— Wydaje mi się — rzekł z godnością — że cały problem dotyczący zachodnich prowincji wynika z tego, że nowi osadnicy wypierają starych. Przypuszczam, ze nikt z tutaj zgromadzonych nie stanąłby w obronie podobnych działań. — Sithas i Dunbarth spojrzeli na Teralind, która wzruszyła ramionami.

Po tych słowach Kith-Kanan zbliżył się do środka sali. Widząc, że oczy wszystkich zgromadzonych skierowane są ku bliźniakowi, Sithas zaczął nerwowo wiercić się na krześle.

— Jeśli przyznamy zgodnie, że każdy, niezależnie od rasy, ma prawo osiedlić się na wolnej ziemi, wówczas problem stanie się prosty: jak ochraniać prawowitych osadników przed tymi, którzy pragną ich wygnać.

— Kiedyś wysłałem żołnierzy — rzekł beznamiętnie Mówca. — Zostali jednak zdradzeni i zamordowani.

— Wybacz mi, ojcze — odparł Kith-Kanan — jednak z tego, co słyszałem o owym zajściu, żołnierzy tych było zbyt mało i nie byli oni odpowiednio przygotowani. Jeśli mamy zamiar dzielić szczodrość tych ziem, musimy również podzielić obowiązek chronienia ich. Żołnierze żyjący w mieście nie mają tam nic do stracenia, a jedynie wykonują rozkazy Mówcy, Książę rozejrzał się dookoła, spoglądając na zgromadzonych. — Nie rozumiecie? Potrzeba tu lokalnej siły, straży, w której rolnik będzie miał swą własną tarczą i włócznię, dzięki której będzie w stanie obronić ziemię swoją i swego sąsiada.

— Straż? — odparto zainteresowana Teralind. Natychmiast u jej boku pojawił się Ulvissen, który uporczywie starał się porozmawiać z kobietą.

— Uzbroić rolników? — spytał Dunbarth. Rondo jego kapelusza oderwało się od trzymającej je klamry i opadło na oczy krasnoluda. Emisariusz Thorbardinu odepchnął je do tyłu.

— Chłopi z włóczniami nigdy nit stawią czoła konnym bandytom — stwierdził Sithas..

— Zrobią to, jeśli zostaną przeszkoleni i jeśli przewodzić im będą doświadczeni żołnierze — odparł Kith-Kanan, który podejmował teraz błyskawiczne decyzje.

— Jeden sierżant na jedną dwudziestoosobową kompanię; jeden kapitan na dwustu osobowy oddział.

— Czy masz na myśli uzbrojenie wszystkich osadników zamieszkujących sporne regiony? — spytał Dunbarth. — Nawet tych, w których żyłach nie płynie krew elfów?

— Naturalnie. Jeśli uzbroimy jedną grupę, natomiast innej nie, będzie to jawne zaproszenie do wojny. Mieszana straż zjednoczy mieszkańców, nakaże im walczyć ramię w ramię z członkami innych ras.

— Wciąż powtarzam, że rolnicy i hodowcy bydła nigdy nie schwytają mobilnej bandy najeźdźców — odparł sztywno Sithas.

Kith-Kanan z entuzjazmem podszedł do krzesła, na którym zasiadał jego bliźniak.

— Nie rozumiesz, Sith? Oni wcale nie będą musieli łapać bandytów. Muszą być jedynie gotowi do odparcia ich ataków. Dlaczego zrujnowana wioska, którą widzieliśmy z Mackelim, otoczona była wysokim na osiem stóp, darniowym murem? Gdyby jej mieszkańcy mieli kilka włóczni i wiedzieli jak nimi walczyć, wszyscy mogliby ocaleć. — Sądzę, że jest to znakomity pomysł — zauważył Sithel.

— Mnie również się on podoba. Kith-Kanan obrócił się, by zobaczyć, czy to, co usłyszał chwilę temu, faktycznie było prawdą. Teralind siedziała dumnie, z rękoma złożonymi na kolanach swej bordowej sukni.

— Podoba rai się — powtórzyła stanowczym tonem. — Kładzie odpowiedzialność na ramiona tych, którzy zamieszkują owe tereny. — Stojący za jej plecami Ulvissen był niemalże siny z wściekłości. — Nie będzie potrzeby wysyłania żadnej armii, naszej czy tez waszej. Dzięki temu imperator zaoszczędzi mnóstwo pieniędzy.

— Mam pewne obawy co do skuteczności owej straży — wtrącił Dunbarth — jednak niech nikt nie mówi, że Dunbarth z Dunbarthów nie chciał dać temu pomysłowi szansy! — Krasnolud zdjął z głowy swój kłopotliwy kapelusz. — Myślę, że nastanie pokój! — zadeklarował, ciskając kapelusz na lśniącą, marmurową posadzkę.

— Nie bądź zbyt pochopny — ostrzegł go Sithas. Jego zasadniczy głos ostudził narastający w wieży zapał — Plan mego brata ma pewne zalety, nie mówi jednak nic o kwestii władzy. Stwórzmy straż, ale taką, w której uzbrojone będą tylko elfy.

Kith-Kanan wyglądał na porażonego słowami brata, podczas gdy widoczny na twarzy Teralind spokój natychmiast zniknął.

— Nie, to nie możliwe! — wybuchnęła kobieta. — Ergoth nie pozwoli na to, by ludzie mieszkali niczym zakładnicy pośród elfiej armii!

— Racja — odparł Dunbarth, podnosząc kapelusz i wytrzepując go o nogę.

— Nic możemy zrzec się naszych pradawnych praw do tej ziemi! — nalegał Sithas.

— Zamilcz! — rzekł Mówca, marszcząc brew. Teraz z kolei Sithas wyglądał na niezadowolonego. — Mówimy tu o pomyśle, który można wcielić w życie. Jeśli Ergoth i Thorbardin są w stanie zgodzić się na propozycję Kith-Kanana, nie mogę w dobrej wierze odrzucie najlepszej szansy na pokój.

Sithas otworzył usta, aby przemówić, jednak Sithel uciszył go jednym spojrzeniem. Widząc to, książę odwrócił się, zaciskając usta w wąską kreskę.

Po krótkiej chwili, kiedy omówione zostały konkretne szczegóły, delegaci doszli do wstępnego porozumienia. Każdy z trzech narodów zastał zobowiązany do wysłania korpusu doświadczonych wojowników, których celem było zorganizowanie nowej straży. Ustalono, że arsenał powstanie w miejscu, gdzie stacjonować będzie kadra oficerska. W razie jakichkolwiek kłopotów wszyscy zdolni do walki mieszkańcy w promieniu dwudziestu mil stawią się w zbrojowni, aby odebrać broń i oddać się pod dowództwo wyszkolonych wojowników. Żadna z trzech nacji nie będzie samodzielnie dowodziła ową strażą.

— Oczekujecie, ze doświadczeni wojownicy będą mieszkali w głuszy, sprawując pieczę nad wielobarwnym, rolniczym motłochem? — zapytał Sithas, ze źle skrywaną irytacją.

— Co waszym zdaniem sprawi, że zechcą tam pozostać?

Kith-Kanan skrzyżował ramiona.

— Zimia — oznajmił. — Dajcie im coś, co zatrzyma ich z dala od miasta.

— Dajcie im tyle, aby ich praca była opłacalna — rzekł Dunbarth, rozumiejąc nagle istotę pomysłu Kith-Kanana.

— Oczywiście! Pięć akrów dla każdego sierżanta. Dwadzieścia akrów dla każdego kapitana. Powstanie w ten sposób nowe ziemiaństwo, lojalne wobec ziemi i swych sąsiadów — przewidywał Kith-Kanan.

Mówca nakazał skrybom przygotować projekt dekretu. Następnie, jako że zaczynało już zmierzchać, odroczył posiedzenie. Wszyscy powstali, kiedy Sithel — zmęczony, choć zadowolony — opuszczał salę. Teralind przygarbiła się, lecz znalazła wsparcie w silnym ramieniu Ulvissena. Który — jak się zdawało — nie był wcale szczęśliwy z powodu bieżących wydarzeń. Podobne wrażenie sprawiał Sithas, kiedy opuszczał wieżę. Kith-Kanan miał właśnie udać się jego śladem, kiedy zatrzymało go wołanie Dunbartha.

— Mój książę — rzekł krasnolud z wyraźnym entuzjazmem. — Chciałbym pogratulować iście mistrzowskiego posunięcia!

Kith-Kanan wciąż nie odrywał wzroku od wychodzącego prywatnym pałacowym wyjściem bliźniaka.

— Tak, dziękuję — odparł zdawkowo.

— Dziękuję bogom, że sprowadzili cię z powrotem do Silvanostu — ciągnął krasnolud, składając dłonie na okrągłym brzuchu. — Oto czego potrzebował ten problem, świeżego spojrzenia! — Po tych słowach Dunbarth odchrząknął znacząco.

— Och, wybacz, panie. Jestem nieuprzejmy — rzekł Kith-Kanan, skupiając teraz swą uwagę na ambasadorze Thorbardinu.

— Nie przejmuj się tym. — Dunbarth spojrzał na tylne wyjście i skomentował: — Twój brat jest dumny i nie rozumie jeszcze korzyści wypływających z bycia elastycznym. Twój ojciec jest mądry. On to rozumie. Kith-Kanan zmarszczył w zamyśleniu brwi. — Tak sądzę — odparł niepewnie. Strażnicy otworzyli ogromne podwoje wieży. Tuż za nimi czerwone promienie zachodzącego słońca barwiły świat głębokim szkarłatem. W wieży pozostała już tylko nieliczna świta Dunbartha — dwóch skrybów i osobisty sekretarz emisariusza, Drollo — którzy czekali cierpliwie na swego pana.

Oczy Dunbartha zalśniły, kiedy krasnolud wcisnął na głowę swój kapelusz.

— Szlachetny książę, czy zechciałbyś zjeść ze mną kolację? Dziś wieczór odczuwam chęć wypróbowania którejś z miejskich oberży; bynajmniej nie dlatego, abym uważał jedzenie w zamku za zbyt skromne. Daleko mi do tego! Po prostu pragnę solidnej, prostej strawy. Słysząc te słowa, Kith-Kanan uśmiechnął się.

— Znam pewne miejsce, tuż nad rzeką. Smażony sum, rolady z kapusty, pudding z dodatkiem łoju...

— Piwo? — spytał z nadzieją krasnolud. Elfy nie lubowały się w piwie, tak więc od czasu swego przybycia do Silvanostu krasnoludzki ambasador nie pił go w ogóle.

— Przypuszczam, że oberżysta będzie w stanie coś znaleźć — zapewnił go Kith-Kanan.

Po tych słowach elfi książę i krasnoludzki ambasador wyszli przez masywne drzwi wprost w objęcia szkarłatnego zmierzchu.


Po opuszczeniu Wieży Gwiazd Sithas przechadzał się ulicami, oświetlonymi jedynie blaskiem gwiazd. Bardziej niż czegokolwiek potrzebował teraz samotności i czasu do namysłu. Gniew popychał go do przodu, a przyzwyczajenie wiodło go ku Świątyni Matheri, w której spędził tak wiele młodzieńczych lat. Kryształowa kopuła sanktuarium wznosiła się ponad rzeźbionymi drzewami niczym wschodzący księżyc, oświetlony od wewnątrz żółtozłotym blaskiem. Wchodząc po prowadzących do świątyni schodach, Sithas pokonywał dwa stopnie naraz. Kiedy w końcu stanął u drzwi, zanurzył dłonie w stojącej na trójnogu, wypełnionej płatkami róży misie, rozrzucając na bruk jej zawartość.

Szybkim, ledwie słyszalnym głosem rzekł:

— Matheri, pozwól mi wejść, tak abym mógł się z tobą połączyć. — Polerowane, drewniane drzwi uchyliły się bezgłośnie i Sithas wszedł do środka świątyni.

Pośrodku podłogi, tuż pod potężną kopułą, stała wiecznie płonąca lampa Matheri. Bezdymny płomień w niewielkim stopniu rozpraszał głęboki mrok okrągłego pomieszczenia. Wzdłuż zewnętrznej ściany świątyni znajdowały się medytacyjne komnaty kapłanów. Sithas dobrze znał to miejsce. Spędził tu przecież trzydzieści lat swego życia.

Chwilę później podszedł do znajomego pomieszczenia. Było puste, tak więc książę postanowił wejść do środka. Siadając na twardej posadzce, skrzyżował nogi. Starał się pomedytować, znaleźć powód swego niezadowolenia z sukcesu Kith-Kanana.

— Jesteś zły. Dlaczego? — spytał na głos.

Chwilę później w jego umyśle pojawiła się odpowiedź. Ponieważ pomysł Kitha jest niebezpieczny dla całego narodu.

— Czyżby? Dlaczego?

Pozwala on ludziom pozostać na ziemi, która zgodnie z prawem należy do nas.

— Przecież byli tam od lat. Czy ich obecność sama w sobie jest czymś złym?

Ziemia należy do narodu elfów. Do nikogo innego.

— To nieugięta postawa. Czy dlatego właśnie jesteś zły?

Sithas przerwał, rozważając twe kolejne słowa. Zamknął oczy i uważnie analizował uczucia, które kłębiły się w jego sercu.

Nie. Przez tygodnie pracowałem u boku ojca dyskutując, snując plany, rozmyślając i rozważając wszystko po raz kolejny; nie osiągnąłem jednak niczego. To ja powinienem był pomyśleć o stworzeniu straży. Zawiodłem.

— Jesteś zazdrosny o Kith-Kanana.

Nie mam powodu do zazdrości. To ja jestem następcą Mówcy. Jednak niedawno przyłapałem się na tym, te żałuję, iż go przywołałem.

— Dlaczego zatem to zrobiłeś?

Jest moim bratem. Brakowało mi go. Myślałem, że ojciec może umrzeć...

Zanim zdołał głębiej zastanowić się nad swymi uczuciami, wyrzeźbione z drewna różanego drzwi otworzyły się na oścież. Sithas podniósł wzrok, gotów wyzwać każdego, kto odważy się w nich pojawić. W wejściu do komnaty stała Hermathya.

— Co ty tutaj robisz? — surowym tonem zażądał odpowiedzi.

Hermathya weszła do maleńkiego pomieszczenia. Odziana od stóp do głów w czarną niczym noc pelerynę, odrzuciła z głowy kaptur. W płatkach jej uszu delikatnie błysnęły diamenty.

— Wiedziałam, że tu będziesz — rzekła szeptem.

— Przychodzisz tu zawsze, kiedy coś cię trapi. Sithas poczuł, jak jego twarz zmienia się w pełną determinacji maskę, skrywając wszelkie bolesne emocje. — Nic mnie nie trapi — odparł chłodno. Bzdura! Od chwili, kiedy tu weszłam, słyszałam, jak rozmawiasz z samym sobą.

Sithas podniósł się z ziemi, strzepując dłonią kurz z kolan.

— Czego chcesz? — ponownie zażądał odpowiedzi.

— Słyszałam, co wydarzyło się dziś w wieży. Nie podoba ci się to, prawda? Wszystkie te dni, w czasie których nie udało się nic osiągnąć, podczas gdy Kith rozwiązuje wszystko w ciągu zaledwie jednego dnia.

Jej słowa wyrażały tylko to, co mówiło pełne goryczy serce Sithasa. Słysząc to, książę podszedł do swej żony, zatrzymując się w chwili, gdy dzieliło go od niej zaledwie kilka cali. Czuł zapach różanej wody, w której się kąpała.

— Próbujesz mnie sprowokować? — spytał, patrząc prosto w jej oczy.

— Tak. — Wraz z odpowiedzią poczuł na twarzy jej oddech. — Próbuję sprowokować cię do tego, abyś księciem, a nie jakimś szlachetnie urodzonym mnichem!

Sithas cofnął się.

— Jesteś równie taktowna jak zawsze, pani. Zostaw mnie, abym mógł odzyskać dobry nastrój. Twoje rady nie są mi ani potrzebne, ani też mile widziane. Hermathya stała jednak bez ruchu.

— Potrzebujesz mnie — upierała się. — Zawsze mnie potrzebowałeś, choć jesteś zbyt uparty, by się do tego przyznać.

Sithas machnął ręką ponad jedyną w pomieszczeniu świecą. W komnacie zapanowała zupełna ciemność, tylko spod zamkniętych drzwi sączył się zabłąkany promień. Mimo to książę wciąż widział emanujący ciepłem kontur Hermathyi, a ona słyszani jego przyspieszony oddech.

— Kiedy byłem dzieckiem, zostałem wysłany do tej świątyni, aby nauczyć się W niej cierpliwości i mądrości. Pierwsze trzy dni płakałem, ponieważ zostałem rozdzielony z Kithem. Mogłem żyć bez matki i ojca, ale być z daleka od Kitha... Czułem się tak, jak gdyby ktoś rozdarł moje ciało i wydarł z niego część mnie samego.

Hermathya słuchała w milczeniu. W skąpym świetle diamenty w jej uszach błyszczały niczym gwiazdy.

— Później, kiedy byliśmy już starsi, na kilka dni w miesiącu pozwalano mi opuszczać Świątynię i odwiedzać pałac. Kith zawsze robił coś ciekawego — uczył się konnej jazdy, ćwiczył szermierkę i strzelanie z łuku. Był zawsze lepszy ode mnie — rzekł Sithas z rezygnacją, która teraz wyraźnie pobrzmiewała w jego głosie.

— Mimo to posiadasz jedną rzecz, której on nie ma — odparła pocieszająco Hermathya, szukając w ciemnościach dłoni męża.

— Co takiego?

— Mnie.

Sithas wybuchnął krótkim, sardonicznym śmiechem. — Śmiem twierdzić, że mógłby cię mieć, gdyby tylko chciał.

Słysząc to, Hermathya wyrwała dłoń z jego uścisku i wymierzyła mężowi siarczysty policzek. Siła jej ciosu wylała na twarz Sithasa fale piekącego bólu. Zapominając o medytacji, książę gwałtownie pochwycił żonę i zbliżył twarz do jej twarzy. Nawet w tak mrocznym pomieszczeniu mógł wyraźnie zobaczyć jej bladą twarz, podobnie jak ona widziała jego.

— Jestem twoją żoną! — rzekła rozpaczliwie.

— Czy wciąż kochasz Kith-Kanana? — Pomimo panującego w ich małżeństwie chłodu Sithas z trudem przygotował się na odpowiedź.

— Nie — szepnęła zajadle. — Nienawidzę go. Nienawidzę wszystkiego, co cię złości.

— Twoja troska o mnie jest wzruszająca. I dość nowa — odparł sceptycznie Sithas.

— Przyznaję, że myślałam, że wciąż mogę go kochać — szepnęła — jednak odkąd go zobaczyłam, wiem, że to nieprawda. — Ciałem Hermathyi wstrząsnęły dreszcze.

— Ty Jesteś moim mężem — zadeklarowała namiętnie. — Chciałabym, aby Kith-Kanan ponownie zniknął, tak aby już nigdy więcej nie sprawił, że poczujesz się mały!

— Nigdy nie chciał, abym poczuł się mały — odparł Sithas.

— A co jeśli zupełnie zaskarbi sobie względy twego ojca? — obstawała przy swoim Hermathya. — Gdyby Mówca zobaczył, że rządy Kith-Kanana mogą być lepsze od twoich, wówczas mógłby ogłosić go swoim następcą.

— Ojciec nigdy by tego nie zrobił!

Usta Hermathyi znalazły się tuż przy uchu Sithasa. Kobieta przytuliła policzek do policzka męża i poczuła, jak żelazny uścisk jego rak słabnie. Chwilę później dodała:

— Straż musi mieć głównego dowódcę. Kto będzie lepszy od Kith-Kanana? Posiada umiejętności i doświadczenie. Przy całym tym obszarze do patrolowania nie byłoby go w domu przez dziesiątki lat.

Sithas odwrócił głowę i Hermathya wiedziała, że rozważa w myślach jej pomysł. Na jej ustach pojawił się delikatny, tryumfalny uśmiech.

— Do tego czasu — mruknęła — będziemy mieli syna, tak więc Kith nigdy nie będzie mógł stanąć pomiędzy tobą a tronem.

Książę milczał, jednak Hermathya była cierpliwa. Zamiast dalej naciskać, położyła głowę na jego piersi. Usłyszała jak serce Sithasa zabiło mocno. Następca tronu podniósł dłoń i pogłaskał jej włosy.

Загрузка...