Wielka rzeka Thon-Thalas płynęła na południe poprzez lasy Silvanostu. Od trzech czwartych swej długości rozwidlała się i bliźniaczymi strumieniami opływała wyspę zwaną Fallan. Leżała na niej stolica państwa elfów — Silvanost.
Było to miasto wież. Olśniewająco białe, pięły się ku niebu; niektóre tak wysokie i strzeliste, że przytłaczały sobą porastające stały ląd masywne dęby. W przeciwieństwie do silvanestyjskich ziem wyspę Fallan porastało zaledwie kilka drzew. Większość wycięto dawno temu, by ustąpiły miejsca miastu. Wówczas to Silvanesti przemienili swymi czarami marmurowe i kwarcowe formacje wyspy w domy i wieże. Przybywający z zachodu Drogą Króla wędrowcy mogli ujrzeć ukryte pośród drzew marmurowe miasto, które w promieniach słońca lśniło bladym, perłowym blaskiem. Nocą Silvanost pochłaniał skąpe światło księżyca i gwiazd, posyłając w niebo delikatną czarną poświatę.
W tę niezwykłą noc niebo wypełniały skłębione chmury i na ziemię spadł chłodny deszcz. Po wyspie raz za razem przetaczały się podmuchy rześkiego wiatru. Mimo to ulice Silvanostu były pełne. Nie bacząc na pełen wilgoci chłód, wszyscy mieszkańcy miasta stali na zewnątrz swych domostw, pokrzykując, klaszcząc i radośnie śpiewając. Wielu trzymało w dłoniach chronione przed deszczem świece, których tańczące płomyki dodawały uroku przedziwnej, świątecznej atmosferze.
Tego wieczoru w stolicy wydarzyła się rzecz wyjątkowa. Sithel, Mówca Gwiazd i władca wszystkich Silvanestyjczyków, został ojcem. Dodatkowym szczęściem było to, że jego królewska małżonka urodziła dwóch synów. Sithel był więc ojcem bliźniaków, co wśród elfów było niezwykłą wręcz rzadkością. Świętujące w tę chłodną i wilgotną noc elfy natychmiast zaczęły nazywać swego władcę „Podwójnie Błogosławionym”
Mówca Gwiazd nie przyjmował jednak gratulacji. Nie było go nawet w Pałacu Quinari, gdzie jego małżonka — Nirakina — wciąż leżała w łożu ze swymi nowo narodzonymi synami. Sithel oddalił się od swej świty i szedł samotnie placem pomiędzy pałacem i Wieżą Gwiazd — oficjalną siedzibą Mówcy. Choć zwykłym obywatelom nie wolno było przebywać na placu nocą, Sithel wyraźnie słyszał echa ich świętowania. Wolnym krokiem przeszedł poprzez mroczne zarysy otaczającego wieżę ogrodu i kierując się jego ścieżkami, wszedł do wnętrza budowli.
Zmierzając w kierunku szmaragdowego tronu, Sithel spoglądał na przestronną salę audiencyjną. Nie była ona całkowicie pogrążona w ciemności. Sześćset stóp ponad jego głową ziała wycięta w dachu wieży dziura, która otwierała się na niebo, Przez nią do sali sączyło się światło Księżyca, które zdołało przebić się przez ciężkie, skłębione chmury. Ściany wieży przecięte były wijącymi spiralami wąskich okien i inkrustowane wszelkiego rodzaju klejnotami. Rozszczepiały one światło księżyca na liczne, opalizujące drobinki, które zalewały ściany i podłogę tysiącami kolorów.
Teraz Sithel nie miał jednak głowy, by upajać się pięknem owego widoku. Spocząwszy na tronie, na którym zasiadał już od dwustu łat, wsparł dłonie na szmaragdowych podłokietnikach, pozwalając, by chłód kamienia przeniknął i ukoił jego zbolałe serce.
W monumentalnym wejściu paja wiła się postać.
— Wejdź — zachęcił Mówca, Jego głos był zaledwie odrobinę głośniejszy od szeptu, jednak nadzwyczajna akustyka wieży sprawiła, że nowo przybyły wyraźnie usłyszał jego słowa.
Usłuchawszy głosu władcy, postać zbliżyła się. Mężczyzna przystanął u podstawy schodów prowadzących do podwyższenia i postawił na marmurowej posadzce misternej roboty piecyk. Pokłonił się Mówcy i rzekł:
— Wezwałeś mnie, Wielki Mówco. — Jego głos był łagodny i pobrzmiewał zaśpiewem północnych krain.
— Vedvedsico, sługo Gileana — odparł Sithel. — Wstań.
Vedvedsica wstał posłuszny słowom władcy. W przeciwieństwie do kapłanów z Silvanostu, którzy zwykli odziewać się w białe szaty przepasane szarfą w kolorze ich bóstwa, Vedvedsica miał na sobie spiętą pasem, szarą tunikę. Jego bóg nie miał w mieście swej świątyni, jako że bogowie Neutralności nie byli oficjalnie tolerowani przez kapłan służących bogom Dobra.
Kapłan przemówił:
— Wasza Wysokość pozwoli, że pogratuluję mu narodzin synów.
Sithel, zniecierpliwiony, pokiwał głową.
— To z ich powodu wezwałem cię tutaj — odrzekł. — Czy Twój bóg pozwala ci zajrzeć w przyszłość?
— Mój pan, Gilean, trzyma w dłoniach Tobril, Księgę Prawdy. Czasem pozwala mi zajrzeć do jej wnętrza Z wyrazu twarzy kapłana można było wyczytać, że zgłębianie tajników owej księgi nie należało do przyjemności.
— Dam ci sto złotych monet — odparł Mówca. — Zanieś modlitwę do swego boga i odkryj przede mną los mych synów!
Vedvedsica ponownie pokłonił się władcy. Zanurzył dłoń w obszernych kieszeniach swej szaty i wyciągnął z niej dwa suszone liście, sztywne i kruche, choć wciąż jeszcze lśniąco zielone Zdjąwszy z piecyka stożkowatą pokrywę, odsłonił umieszczone w nim rozżarzone węgle i trzymając oba liście za łamliwe szypułki, umieścił je tuż nad stłumionym ogniem.
— Gileanie Księgo! Szary Wędrowcze! Mędrcu Prawdy! Bramo Dusz! Poprzez ten ogień otwórz me oczy i pozwól mi zajrzeć do księgi wszech prawdy! Głos kapłana był teraz silniejszy, rozbrzmiewając w pustej sali. — Otwórz Tobril! Odnajdź dla Mówcy Sithela przeznaczenie jego nowo narodzonych, bliźniaczych synów!
Vedvedsica położył liście na rozżarzonych węglach. Natychmiast zajęły się ogniem, z który z głośnym trzaskiem otoczył je płomieniami. Znad piecyka, leniwą smugą uniósł się dym; gruby, szary dym, który wzbijając się do góry, nieustannie gęstniał. Sithel ścisnął podłokietniki swego tronu i ze zdumieniem obserwował, jak dym wije się i skręca. Vedvedsica uniósł do góry swe szczupłe ramiona, jak gdyby chciał objąć nimi skłębione opary.
Stopniowo dym przybierał drżący kształt rozwiniętego zwoju. Sithel widział zaledwie jego tył, podczas gdy zapisane słowa przeznaczone były wyłącznie dla oczu Vedvedsicy. Usta kapłana poruszały się bezgłośnie, gdy czytał słowa zapisane w księdze zawierającej całą mądrość bogów.
Po niespełna trzydziestu sekundach ogień zupełnie strawił bliźniacze liście. Płomienie sięgały teraz trzech stóp, bez ustanku rozpraszając gęsty dym. Z kolejnym rozbłyskiem ognia kapłan wrzasnął z bólu i zatoczył się do tyłu. Widząc to, Sithel natychmiast zerwał się na nogi, podczas gdy Vedvedsica runął bez sił na kamienną posadzkę.
Pokonawszy prowadzące do podniesienia schody, Mówca uklęknął obok kapłana i delikatnie obrócił go na plecy.
— Co zobaczyłeś? — spytał niecierpliwie. — Mów, rozkazuję ci!
Vedvedsica odsunął dłonie z twarzy. Jego brwi były nadpalone, a twarz osmolona.
— Sześć słów... ujrzałem zaledwie sześć słów, Wasza Wysokość — odparł łamiącym się głosem.
— Cóż to były za słowa? — spytał rozgorączkowany Sithel, potrząsając wiotkim ciałem mężczyzny.
— Tobril rzekł: „Każdy z nich nosić będzie koronę...".
Sithel nachmurzył się, marszcząc białe, łukowate brwi.
— Cóż to znaczy? Dwie korony? — ze złością zażądał wyjaśnień. — Jak mogą obaj nosić korony?
— Znaczy to dokładnie to, co znaczy, Podwójnie Błogosławiony.
Mówca spojrzał na piecyk i wciąż tlące się w jego wnętrzu węgle. Przelotne spojrzenie na spisane w wielkie księdze słowa niemalże kosztowało Vedvedsicę wzrok. Jaką przyjdzie zapłacić Sithelowi za poznanie przepowiedni Gileana? Jaką cenę przyjdzie zapłacić Silvanesti?