ROZDZIAŁ VI

Przewodnik zjawił się już około siódmej i powitał Rinaha gorliwymi przeprosinami za poranny alarm.

– Na nasze usprawiedliwienie – powiedział, rozkładając bezradnie ręce – mogę tylko wyjaśnić, że sami nie jesteśmy w stanie przewidzieć terminu kolejnego alarmu ćwiczebnego. System awaryjny ogłasza stan zagrożenia, a obowiązkiem ludzi jest sprawne wykonywanie przydzielonych zadań.

Rinah, choć niewyspany i porządnie głodny, zapewnił przedstawiciela gospodarzy, że doskonale rozumie specyfikę miejscowych warunków. Przybysz nazywał się Alvi, a jego zadaniem – jak oznajmił – było udzielanie gościowi wszechstronnej pomocy podczas poznawania świata Paradyzji. Był młodym, sympatycznym blondynem o pogodnej twarzy i niebieskich, trochę rozbieganych oczach. Znając skrupulatność, z jaka Paradyzyjczycy dbali o bezpieczeństwo swej sztucznej planety, Rinah pomyślał, że zadania Alviego nie ograniczają się do roli przewodnika. Aby uniknąć niedomówień, spróbował nawet wyrazić głośno swe domysły.

– Och, nie! – zaśmiał się w odpowiedzi Alvi. – Teraz już nie korzysta się z takich sposobów. Od dawna zniesiono zasadę wzajemnego nadzoru, a nawet obowiązek meldowania spostrzeżeń. Naszego bezpieczeństwa nie możemy dziś opierać na podstawach tak niepewnych, jak subiektywna obserwacja. Nie tylko przybysze z zewnątrz, ale każdy, bez wyjątku, podlega nadzorowi Centralnego Systemu Bezpieczeństwa. Informacje o wszelkich czynach i zamiarach, mogących naruszyć stan równowagi fizycznej lub bezpieczeństwo planety, docierają natychmiast do głównego rejestru, gdzie są skrupulatnie analizowane. Zapewniam cię, że o próbie zaszkodzenia naszemu światu można tutaj co najwyżej pomyśleć, nic ponadto…

– Czy… systemowi bezpieczeństwa służą także te przejrzyste ściany? – Rinah wskazał na szklane tafle dzielące pokoje. – W pewnym stopniu, aczkolwiek pośrednio… Ale to dość złożona sprawa. Myślę, że jesteś głodny. Proponuję więc pójść na śniadanie, a potem będzie dość czasu, by wyjaśnić wszystko, czego będziesz ciekaw. A ściany… – Alvi podszedł do jednej z tafli i dotknął jakiegoś punktu w jej dolnej części. – Możesz uczynić je nieprzejrzystymi, jeśli czujesz się skrępowany.

Ściana utraciła nagle przezroczystość i stała się szarobłękitna" jakby ktoś z zewnątrz chlusnął na szkło olejną farbą.

– Ach, więc to tak! – uśmiechnął się Rinah. – To zmienia postać rzeczy. Zastanawiałem się, jak można stale mieszkać w takiej gablotce…

– Można się do tego przyzwyczaić. My bardzo rzadko zasłaniamy ściany naszych pokoi. Porządny człowiek nie ma właściwie niczego do ukrywania w swym codziennym życiu. Szklana, przejrzysta ściana to jakby legitymacja, wizytówka szczerego, uczciwego obywatela. O ile dobrze pamiętam, w którymś ze starych ziemskich utworów literackich była przedstawiona wizja "szklanych domów". My ją właśnie zrealizowaliśmy. A poza tym, taki wizualny kontakt z sąsiadami stwarza bardzo silną więź między ludźmi, integruje społeczność całego piętra… Ja wiem, dla ciebie, przywykłego do nieprzejrzystych ścian i murów, taki wgląd do sąsiednich mieszkań może wydawać się czymś niewłaściwym. Ale, zauważ, my nie mamy okien na świat, na krajobraz… A właściwie… mamy właśnie ściany, przez które widzi się to, co jest jedynym światem i krajobrazem tej planety miejsca przebywania innych ludzi. Zapewniam cię, że daje nam to poczucie bezpieczeństwa. Domyślam się, że trudno ci to pojąć…

– Staram się was zrozumieć, a to, co mówisz, przekonuje mnie… w pewnym stopniu.

– Istnieje jeszcze pewne uzasadnienie historyczne… W czasach, gdy nasi przodkowie zaczynali budować wnętrze Paradyzji, mieli do dyspozycji tylko gołe stalowe pomosty, dzielące każdy segment na poszczególne poziomy. W pierwszych latach budowy planety ludzie obozowali grupami na tych rozległych pomostach, a granice obozowisk znaczono białymi liniami na podłodze. Nie było to najwygodniejsze rozwiązanie, ale wówczas stanowiło jedyną możliwość. Sąsiedzi przeszkadzali sobie nawzajem, dzieci hałasowały… Nim jednak powstały ściany mieszkań, wszyscy już zdążyli przywyknąć do takiego stanu, nauczyli się przechodzić bez hałasu przez teren sąsiadów i nie zwracać uwagi na ich prywatne życie. Coś nam z tego pozostało, jakieś nawyki, sentymenty…

– Wiec ściany zostały celowo tak zaprojektowane? Skąd wzięliście ten niezwykły materiał?

– Ach, po prostu… zbieg okoliczności – wyjaśnił Alvi, prowadząc Rinaha przez amfiladę kolejnych pokoi w stronę głównego korytarza. – Te płyty, a także mechanizmy napędu rozsuwanych drzwi, w założeniu przeznaczone były do innych celów. Otóż, według pierwotnych zamierzeń, na Tartarze miały powstać gigantyczne szklarnie do uprawy ziemskich roślin użytkowych. Płyty te, wykonane z materiału o nazwie "vardens", zapewniają możliwość zmiany przejrzystości i gęstości optycznej poprzez działanie odpowiednich potencjałów elektrycznych. Użyte jako okna szklarni, mogą, stosownie do potrzeb, regulować nasłonecznienie upraw i zabarwienie światła, utrzymywać właściwą temperaturę… Są przy tym niezmiernie trwałe i odporne na uderzenia, a więc w praktyce nietłukące. Mogą być, przy zastosowaniu pewnych mechanizmów, przesuwane, żeby otwierać lub zamykać okna szklarni… Jak wiesz, nasi przodkowie, z dobrze ci znanych przyczyn, zrezygnowali z zasiedlenia planety Tartar i stworzyli Paradyzję z materiałów, którymi dysponowali… Yardensowe płyty służą więc teraz innemu celowi…

– Ale za to nie macie świeżych warzyw i owoców… – wtrącił Rinah.

– Mamy konserwowane i mrożone, prosto z Ziemi i innych planet. Na szczęście Tartar obdarowuje nas hojnie swymi zasobami i mamy czym płacić za importowaną żywność…

Znaleźli się właśnie w pomieszczeniu stanowiącym rodzaj samoobsługowego baru.

– Będąc gościem jesteś tu traktowany na równi z nami wszystkimi nie tylko w zakresie obowiązków. Masz takie same prawa i przywileje – objaśniał przewodnik, gdy stanęli przed okienkiem, gdzie odbierało się tace z zestawami śniadaniowymi – łącznie z całodziennym wyżywieniem.

Alvi sięgnął dłonią w stronę okienka, którego szyba uchyliła się. Pobrał tacę, okienko zamknęło się natychmiast, a po chwili podajnik podsunął następną tacę. Rinah w podobny sposób sięgnął po swoją porcję.

– Rozdział żywności i innych towarów powszechnego użytku podlega tutaj centralnemu sterowaniu i kontroli. Identyfikator, który masz na palcu, wysyła nieustannie pewną sekwencję impulsów magnetycznych, zawierającą kod cyfrowy twojego numeru identyfikacyjnego. Pobranie posiłku rejestrowane jest natychmiast w centralnej pamięci komputera. W ten sposób zapewnia się sprawiedliwy przydział wszystkich dóbr konsumpcyjnych: nikt nie może pobrać więcej, niż wynosi jego limit.

– Nie używacie niczego w rodzaju pieniędzy czy żetonów? – zdziwił się Rinah. – Jakże więc wynagradzacie ludzi za ich pracę?

– Być może, ekonomista lepiej by ci to wyjaśnił – powiedział Alvi zabierając się do jedzenia, gdy usiedli przy jednym z licznych stolików. – Jestem historykiem… To znaczy wychowuję młodzież, nauczam ją dziejów naszej cywilizacji i zagadnień współczesności. Moje wyjaśnienia mogą więc wydać ci się nieco uproszczone. Ale spróbuję…

Rinah zauważył, że meble w barze były przytwierdzone do podłogi. To, co miał na tacy, wyglądało niezbyt ponętnie, ale w smaku było znośne. Nie zastanawiając się zbytnio nad składem pożywienia, zaczął jeść coś w rodzaju owsianki, popijając płynem z plastykowego kubka.

– Pieniędzy nie używamy, bo są niepotrzebne i niepożądane w naszym systemie. Każdy otrzymuje to, co niezbędne, i musi mieć poczucie pewności, że zawsze otrzyma tyle, ile mu aktualnie przypada z podziału wszelkich dóbr indywidualnego spożycia pomiędzy mieszkańców planety. Nikt tu niczego nie gromadzi na zapas, bo wszystko dostaje we właściwym czasie, według określonych terminów i limitów. Po cóż więc pieniądze? Planeta wraz ze wszystkim, co się w niej znajduje, należy do nas wszystkich. Za zaspokojenie życiowych potrzeb każdy powinien oczywiście zapłacić wykonywaniem pracy, której się od niego wymaga, stosownie do jego umiejętności. Można by powiedzieć, że nasz system jest odwrotny do waszego: u was pracujesz, by zdobyć środki do życia; u nas otrzymujesz je, by pracować… Na pozór różnica jest tylko formalna, jak w paradoksalnym problemie: czy się pracuje, być żyć, czy żyje, by pracować. Ale po zastanowieniu przyznasz, że nasz system jest bardziej humanitarny. Wszyscy mają szansę odpłacić uczciwą, społeczną postawą za otrzymany przydział…

– A… jeśli ktoś nie wywiązuje się z obowiązków?

– Cóż, zdarza się i tak. Nie może to być tolerowane w żadnym zorganizowanym społeczeństwie. Środkiem nacisku jest oczywiście zmniejszenie przydziałów…

– Więc jednak nie wszyscy otrzymują po tyle samo?

– To chyba oczywiste. Funkcjonuje złożony system oceny każdego obywatela. Kryteria są dość różnorodne, nie tylko pracą bierze się pod uwagę… Ale o tym może opowie ci ktoś bardziej ode mnie kompetentny…

Bar wyludniał się stopniowo. Dochodziła ósma i mieszkańcy Paradyzji spieszyli do codziennych zajęć. Rinah skończył jedzenie. Po posiłku poczuł się znacznie lepiej.

– Mam nadzieję – powiedział – że w ciągu dwóch-trzech dni zaaklimatyzuję się tutaj i będę w stanie zacząć pracować. Czy wolno mi będzie rozmawiać z ludźmi, nagrywać ich wypowiedzi?

– Oczywiście! Wiemy przecież, że zamierzasz opisać nasz świat, by Ziemia mogła nas lepiej rozumieć. To leży także w naszym interesie i będziemy się starali ułatwić ci zadanie.

Za witryną baru przemykali nieliczni już przechodnie, spieszący gdzieś głównym korytarzem.

– Nie zauważyłem nigdzie dzieci i młodzieży – powiedział Rinah.

– Mieszkają na innych piętrach. Nasz system wychowawczy nie przewiduje indywidualnego wychowywania dzieci. Wynika to z konieczności bardzo efektywnego oddziaływania na młode pokolenie. Musimy wychowywać naszych obywateli w poczuciu silnej więzi społecznej, a zwłaszcza w poczuciu bezwzględnej dyscypliny. Sam wiesz, że rodzice nie zawsze zdolni są do obiektywizmu i konsekwencji wobec własnego potomstwa. Tutaj nie ma miejsca na błędy wychowawcze. Każdy błąd może kosztować najwyższą cenę: istnie-| nie całego społeczeństwa. Alarm, który dziś miałeś okazję przeżywać, jest tylko chwilowym zaostrzeniem panującego tu nieustannie stanu zagrożenia. W świecie takim, jak nasz, istnieje ciągłe niebezpieczeństwo katastrofy…

– Tak, wiem – wtrącił Rinah, by uniknąć słuchania szerszych wywodów na ten temat. – Uważnie wysłuchałem dzisiejszej porannej pogadanki… Wydaje mi się jednak, że zbyt wielką wagę przypisujecie zagrożeniu ze strony Ziemi… My, społeczeństwo Starego Globu, myślimy o was raczej z sympatią i podziwem, bez wrogości i złych zamiarów…

– Mówisz tak, bo jesteś wrażliwym humanistą, człowiekiem kultury, a nie interesu… – Alvi uśmiechnął się z zakłopotaniem, zwijając odruchowo w palcach brzeg plastykowego obrusa. – Brak zaufania do Ziemi i innych ośrodków ludnościowych w naszym sąsiedztwie ma zupełnie realne podstawy historyczne…

– Czytałem wiele o historii powstawania Paradyzji, nim tutaj przybyłem – zauważył Rinah – i doprawdy, nie wysnułem z tej lektury podobnych wniosków…

– To, co czytałeś, stanowi produkt wtórny. Prawdziwe dzieje naszego społeczeństwa zawarte są wyłącznie w dziele naszego wielkiego antenata, Carlosa Jose Cortazara, przywódcy pierwszych osadników wysłanych z Ziemi na Tartar. O ile wiem, dzieło to nie jest rozpowszechniane na Ziemi w jego źródłowej formie… Krótko mówiąc, wasze opracowania tendencyjnie naświetlają sprawę powstania Paradyzji. Brak im obiektywizmu.

Rinah znał dość dobrze różne wersje opisu dziejów tej planety. Różniły się one w szczegółach, niekiedy nawet istotnych. Jednak ogólny obraz rysował się dość jednoznacznie.

Wyprawa osadnicza na Tartar, drugą planetę Enigmy w gwiazdozbiorze Psów Gończych, poprzedzona była załogowa ekspedycją badawczą. Stwierdziła ona, iż warunki naturalne planety Tartar rokują pomyślny rozwój osadnictwa. W owym czasie stan zaludnienia Ziemi osiągał właśnie wielkość krytyczną i każda nowo odkryta planeta budziła ogromne nadzieje licznych amatorów pozaukładowej emigracji.

Rozwinięte technika dalekiego transportu pozwalała już wówczas na przenoszenie znacznych grup osadników wraz z niezbędnym sprzętem i wyposażeniem nawet do odległych systemów planetarnych. Podróże takie, trwające dość długo, nie przerażały już kandydatów do zdobywania nowych terenów osiedleńczych. Oswojono się zarówno z wymyślnymi technikami konserwacji ludzkich organizmów na czas podróży, jak też z potencjalnymi niebezpieczeństwami i niespodziankami w obcych światach. Nowe planety były silną pokusą dla tych, którzy nie widzieli szans realizacji swych planów i ambicji na Ziemi, pełnej takich samych ambitnych, zdolnych i pewnych siebie młodych ludzi.

Na Tartar wysłano wówczas konwój złożony z dwunastu kosmicznych kontenerów, holowanych przez sześć jednostek napędowych. Każdy kontener, zbudowany w kształcie cylindra o długości dwóch tysięcy metrów i blisko kilometrowej średnicy, zawierał w swym wnętrzu kilka milionów uśpionych w anabiozie pasażerów wraz z całym wyposażeniem niezbędnym do ich stopniowego urządzenia się na planecie. Kontenery miały być osadzone na powierzchni Tartaru w różnych miejscach, wybranych przez kierownictwo wyprawy.

Plan ten nie został nigdy zrealizowany. Tartar okazał się planetą o wiele mniej gościnną, niż wydawał się w oczach jego pierwszych badaczy. Dowództwo wyprawy – jak głosiły raporty kierowane na Ziemię – dokonało własnych, długotrwałych i wszechstronnych badań warunków naturalnych planety, podczas gdy cały konwój pozostawał na orbicie w oczekiwaniu na wyniki rekonesansu.

Cortazar i jego załoga zakwestionowali wyniki poprzednich badań i zarzucili pierwszej wyprawie rozpoznawczej karygodną lekkomyślność i niedbalstwo: zbyt krótkotrwałe, wyrywkowe i pobieżne obserwacje nie wykazały wielu istotnych, groźnych niebezpieczeństw jakie mogły spotkać przybyłych osadników na powierzchni planety. Jej tektonika, działalność wulkaniczna, potężne ruchy mas powietrza i wód, występujące okresowo lub nieregularnie na całym prawie obszarze przewidzianym do zasiedlenia, wykluczały – zdaniem dowództwa wyprawy – możliwość bezpiecznego osiedlenia się tam przybyłych milionów ludzi.

Cortazar oświadczył swym ziemskim zwierzchnikom, iż nie zamierza brać na siebie odpowiedzialności za losy powierzonych mu ludzi w tak niepewnych warunkach.

Z drugiej strony, Ziemia nie miała specjalnej ochoty przyjmować z powrotem masy ludzkiej, której raz się pozbyła. Nie oznacza to jednakże, iż odmówiono im prawa powrotu. Nikt zresztą nie pytał o zdanie samych osadników, którzy – do czasu zapadnięcia ostatecznych decyzji – pozostawali w anabiozie na orbicie Tartaru.

Decyzję podjęło kierownictwo wyprawy. Cortazar oświadczył Ziemi iż gotów jest mimo wszystko utworzyć kolonię ludzką – o wprawdzie nie na samej planecie Tartar, lecz na jej orbicie – w postaci ogromnego, orbitującego "miasta", czy raczej – sztucznej planety. Byłaby ona miejscem zamieszkania ludzi, zajmujących się eksploatacją bogactw naturalnych Tartaru, które, w przeciwieństwie do warunków klimatyczno-tektonicznych, pierwsza wyprawa oceniła nader trafnie i dokładnie: planeta była fantastycznie bogatym skarbcem surowcowym.

Perspektywa możliwości czerpania z tych nieprzebranych bogactw naturalnych była dla Ziemian tak kusząca, iż bez większych oporów zaakceptowano plan Cortazara, nie pytając o zdanie kandydatów na mieszkańców owego fantastycznego tworu – orbitalnej metropolii, która miała dopiero powstać. Na żądanie Cortazara wysłano dodatkowe transporty z odpowiednimi materiałami i urządzeniami, uznając za słuszne jego argumenty w sprawie moralnej i materialnej odpowiedzialności Ziemi za wyekspediowanie swych obywateli w niedbale rozpoznany obszar osiedleńczy.

W ten właśnie sposób, kosztem Ziemi i wysiłkiem rąk osadników powstała jedyna w swoim rodzaju kolonia orbitalna poza Układem Słonecznym, nazwana później Paradyzją. Jako podstawowych elementów jej konstrukcji użyto dwunastu walcowatych kontenerów, spojonych w zamknięty pierścień, wirujący wokół swego środka i obiegający planetę Tartar po eliptycznej orbicie.

Wydawać się może nieprawdopodobne, by dwanaście walców o długości dwóch tysięcy metrów każdy i średnicy około tysiąca mogło pomieścić sto kilkadziesiąt milionów ludzi wraz ze wszystkim, co jest im potrzebne do stałego tam pobytu. Jednakże proste obliczenie kubatury takiego obiektu wykazuje, że jest to zupełnie realne… Podział każdego walcowatego segmentu na sto pięćdziesiąt pięter oraz odpowiednio dobrana prędkość obrotowa całego obiektu stwarza w nim warunki zbliżone do tych, jakie panowałyby w wielkim gmachu mieszkalnym ustawionym na powierzchni Ziemi z tą jedynie różnicą, że z Paradyzji nie można oczywiście wychodzić na spacer.

Na mocno przeludnionej Ziemi istniały już wówczas w wielkich metropoliach zespoły mieszkalne, których lokatorzy także prawie nie opuszczali wnętrz budynków, mając do dyspozycji na miejscu wszystko, co potrzebne w codziennym życiu. Pomysł "orbitalnych miast" też nie był nowością: pisano o nim wiele od dawna, i choć nikt dotychczas świadomie nie zadecydował o realizacji podobnego przedsięwzięcia, w przypadku Paradyzji okoliczności praktycznie wymusiły taką decyzję.

Już w pierwszym dniu pobytu Rinah mógł przekonać się, iż mimo zrozumiałych odmienności i specyficznych obyczajów lokalnych, w Paradyzji żyje się dość zwyczajnie jak na niezwykłe warunki orbitalnej kolonii, liczącej sobie już prawie sto lat istnienia.

Budowa tego niezwykłego tworu inżynierii kosmicznej trwała długie lata, pochłaniając niemałe kwoty, jednak Ziemia wciąż liczyła na przyszły dopływ tanich surowców i bez protestu kredytowała śmiałe i kosztowne pomysły Cortazara i jego współpracowników. Gdy jednakże zakończono prace przy budowie Paradyzji i wszczęto eksploatację pierwszych odkrywek na Tartarze, stała się rzecz niespodziewana: Cortazar oznajmił, iż nie zamierza nadal uznawać zwierzchnictwa swych ziemskich mocodawców i ogłosił niezależność Paradyzji oraz jej suwerenność nad planetą Tartar wraz z jej bogactwami. Ziemia – twierdził przywódca paradyzyjskiego społeczeństwa – będzie płaciła za dostawy surowców według obowiązujących cenników, dostarczając Paradyzji tego wszystkiego, czego jej mieszkańcy nie są w stanie sami wytworzyć, a więc przede wszystkim żywności i najnowocześniejszego sprzętu technicznego…

Na protesty oburzonych Ziemian Cortazar miał jakoby odpowiedzieć, iż tworząc Paradyzję nie budował hotelu robotniczego dla tartaryjskich górników i geologów, lecz miejsce do życia dla normalnego, w pełni rozwiniętego, wolnego społeczeństwa.

Teraz dopiero, poniewczasie, ziemscy dostawcy doszli do wniosku, iż Cortazar nosił się od samego początku z zamiarem uniezależnienia Paradyzji. Zrozumiała stała się na przykład stosowana od początku praktyka niedopuszczania żadnych obcych specjalistów do udziału w budowie sztucznej planety. Pierwszą inwestycją na orbicie Tartaru – i jedyną, w której uczestniczyli inżynierowie z Ziemi – była platforma orbitalna, stanowiąca port przeładunkowy. Od chwili jej uruchomienia, przez długie lata nikomu nie zezwolono na odwiedzenie budowanej, a później – gotowej już Paradyzji. Cortazar najwyraźniej obawiał się infiltracji ziemskich agentów do nowo tworzonego, odrębnego świata.

Zasoby Tartaru, rozsądnie eksploatowane, mogły wystarczyć na tysiące lat istnienia i rozwoju orbitalnej metropolii, a nawet na zbudowanie kilku następnych sztucznych planet. Ziemia zaś, stojąc w obliczu głodu surowcowego, miała do wyboru: albo milczeć i płacić żądaną cenę za tartaryjskie dostawy, albo… siłą przywrócić swe panowanie nad planetą. To drugie rozwiązanie, zwłaszcza w pierwszych latach istnienia Paradyzji, byłoby dość proste,w realizacji, lecz nie obyłoby się bez ryzyka zgładzenia całej ludności zbuntowanej "prowincji". Nie mieściło się to w kanonach moralnych obowiązujących na Starym Globie. Wybrano zatem pierwszy wariant, co z kolei pozwoliło Paradyzyjczykom na okrzepnięcie i stworzenie własnego systemu obronnego, opartego – o ironio! – na dostarczonych z Ziemi środkach technicznych i militarnych…

Zapanował więc pewien szczególny rodzaj równowagi pomiędzy Paradyzją a Ziemią, oparty na potrzebach obu stron; potrzebach tak istotnych dla bytu obydwu społeczeństw, że każde naruszenie tej równowagi stanowiłoby zapewne katastrofę dla każdego z nich…

"To zupełnie bez sensu! – myślał Rinah, słuchając podczas śniadania wywodów Alviego na temat rzekomego zagrożenia Paradyzji przez Ziemię. – Przecież oni muszą nie gorzej od nas zdawać sobie sprawę z sytuacji. Można by wprawdzie teoretycznie wyobrazić sobie, że Ziemia jednym uderzeniem jądrowym likwiduje stupięćdziesięciomilionową społeczność ludzką… Ale nawet tak drastyczne rozwiązanie owego zamierzchłego konfliktu – pomijając już całą moralną ohydę podobnego posunięcia – spowodowałoby długą przerwę w dostawach niezbędnych surowców, dewastację istniejących urządzeń wydobywczych, utratę wszystkich miejscowych specjalistów i całej siły roboczej, którą na nowo trzeba by sprowadzić z Ziemi… i zbudować dla nowych osadników nową Paradyzję. A kto zagwarantuje, że… nie powtórzy się ta sama historia?"

Nie wypowiedział jednakże tych argumentów wobec swego przewodnika, nie chcąc wdawać się od pierwszego dnia w rozwlekłe polityczne dysputy.

Wychodząc z baru Rinah spojrzał w lustro i przypomniał sobie o grzebieniu. Jego włosy, z trudem przygładzone rano dłonią, po wczorajszej kąpieli wyglądały jak słomiana strzecha. Nie zwracało to wprawdzie niczyjej uwagi – bo jak dostrzegł Rinah, rozwichrzone czupryny były tu widać modne, wielu przechodniów nosiło włosy w podobnym nieładzie – lecz on sam nie czuł się z tym najlepiej.

– Gdzie mógłbym dostać grzebień? – spytał Alviego, gdy szli wzdłuż głównego korytarza, mijając magazyny z odzieżą i innymi wyrobami codziennego użytku.

– Właściwie… – Alvi zawahał się. – No, jeśli już koniecznie musisz się czesać… Zresztą, w twoim przypadku, nie ma to chyba znaczenia. Chodź, poszukamy…

Grzebieni nie było w kilku kolejnych magazynach.

– Wobec tego chyba będę musiał ostrzyc się do gołej skóry – uśmiechnął się Rinah.

– O, nie, nie! Tego nie radzę ci robić, to byłoby… bardzo niepożądane! – Alvi zaoponował z dziwną gwałtownością, biorąc widać na serio żart Rinaha.

– Czy… długość włosów ma jakieś specjalne znaczenie?

– Hm… – Alvi przez chwilę milczał, jakby układając w myślach odpowiedź. – W każdym razie łysemu zawsze trudniej…

– Nie rozumiem.

Alvi zrobił nieokreślony ruch dłonią – jakby, chcąc coś wskazać, zrezygnował w połowie gestu.

– Nie ma o czym mówić. Jakiś grzebień musi się znaleźć.

To, co znaleźli w jednym z następnych kiosków, wywołało nieme zdumienie Rinaha. Grzebień, który otrzymał z automatycznego dozownika – choć fabrycznie opakowany w przejrzystą folię ze znakami znanej ziemskiej firmy i napisem "Made for Paradisia only" – przypominał raczej grabie. Rinah oglądał przez chwilę ten dziwny przyrząd, którego zęby rozmieszczone były w centymetrowych odległościach.

– Bardzo dobry! – zauważył Alvi z całą powagą. – Korzystamy tylko z dostaw renomowanych producentów.

Rinah powstrzymał się od wszelkich pytań. Zgodnie z radą Mac Leoda przestał się dziwić i próbował zrozumieć. Przyczesał włosy. Efekt był niewiele lepszy, niż gdyby zrobił to przy użyciu własnych pięciu palców. Na razie wyjaśniło się tylko, dlaczego wszyscy chodzą tu źle uczesani…

– Czy mógłbyś odpowiedzieć mi krótko, najkrócej jak potrafisz… – Rinah zawahał się, patrząc w twarz Ałviego, gdy zmęczeni wędrówką po zakamarkach piętra przysiedli w niewielkim pomieszczeniu klubowym u końca głównego korytarza. – Czym żyją mieszkańcy Paradyzji? Co motywuje ich działania? Potrzebny mi jest jakiś klucz do zrozumienia tego świata…

Alvi patrzył w obraz telewizyjny wyświetlany na jednej ze ścian. Powoli popijał lemoniadę i wyraźnie zwlekał z odpowiedzią.

– Chcąc o was pisać, muszę wczuć się w wasz sposób myślenia – ciągnął Rinah, sądząc, iż jego przewodnik mógł nie zrozumieć zadanych pytań. – My, na Ziemi, pracujemy nie tylko dla przyjemności, ale też nie wyłącznie z obowiązku i konieczności. Wielu z nas ma jakieś czysto materialne cele: lepsze warunki mieszkaniowe, bardziej wyszukane przedmioty codziennego użytku, lepsze jedzenie, wykwintniejsze ubranie… U was motywy te nie mają zastosowania. W warunkach ograniczonej przestrzeni każdy może mieć tylko tyle miejsca i tyle rzeczy, ile przypada z równego podziału. Nie można mieć niczego więcej, niż mają inni, a zatem…

– Mylisz się! – Alvi patrzył wciąż w obraz telewizyjny, pokazujący jakieś scenki baletowe. – Można mieć więcej, można także mieć mniej. To zależy od bieżącej oceny każdego z nas.

– Kto was ocenia i na podstawie jakich kryteriów? Władze?

– Tutaj nie ma władz… W każdym razie nie ma takiej władzy, jaką znacie wy, Ziemianie.

– Któż więc rządzi?

– Tutaj, w Paradyzji, rządzi Prawo. Wszelka władza, jakakolwiek by była, nawet bardzo mądra i sprawiedliwa, nie jest w stanie ustrzec się przed subiektywizmem. W naszych warunkach nie możemy pozwolić sobie na subiektywizm w rządzeniu. Prawo jest obiektywne i podporządkowuje wszystkich bez wyjątku potrzebom i interesom całego społeczeństwa. Nigdzie takie podporządkowanie nie jest do tego stopnia niezbędne, jak właśnie tutaj, w naszym sztucznym świecie.

– Nie wyobrażam sobie realizacji takich obiektywnych rządów…

– A jednak jest to realne i funkcjonuje tutaj od dziesięcioleci. Widzisz, według nas każdy sposób kierowania społeczeństwem jest realny i skuteczny, jeśli społeczeństwo rozumie i akceptuje taki właśnie system rządzenia, uznaje jego słuszność i konieczność… Pytałeś o motywacje naszych działań. Są one dwojakiego rodzaju, lecz nie mają nic wspólnego z powiększaniem stanu posiadania. Paradyzja jest jedynym naszym własnym miejscem we Wszechświecie, a Tartar – jedynym źródłem naszego utrzymania.

Pierwszym motywem naszych działań jest duma z dokonań wielu pokoleń Paradyzyjczyków: z pustych metalowych pudeł skonstruowaliśmy jedyny w swoim rodzaju świat, sztuczną planetę, jakiej nie ma w całym poznanym Kosmosie… Świadomość faktu, że jesteśmy obywatelami tak niezwykłego świata, każe nam poświęcać cały nasz wysiłek dla jego istnienia i ulepszania. Paradyzji grozi wiele niebezpieczeństw, a każdy z nas doskonale zdaje sobie sprawę, iż jego indywidualne istnienie jest nierozerwalnie związane z istnieniem naszej planety. Stąd pełne zrozumienie i akceptacja wszelkich ograniczeń i nawet pewnych niedogodności codziennego życia. Wszystko tutaj podporządkowane jest bezpieczeństwu i ochronie naszego świata. Z tym wiąże się druga motywacja, kierująca czynami Paradyzyjczyka: świadomość, że od rzetelności pracy każdego obywatela zależy nasza potęga, którą przeciwstawić możemy siłom sięgającym po bogactwa Tartaru. To jest odpowiedź na twoje pytania: naszą motywacją jest świadomość wspólnoty całego społeczeństwa. Wszystko jest tu wspólne: żyjemy razem i tylko razem możemy ulec zagładzie, nikt jej nie ujdzie w krytycznej chwili…

– To nie jest motywacja, lecz obsesja! – żachnął się Rinah. – Jak można żyć w ciągłym poczuciu oblężenia, w nieustannym lęku, podporządkowując mu wszelkie działania…

– Ze wszystkim można się oswoić. – Alvi uśmiechnął się melancholijnie. – Zwłaszcza gdy stan taki trwa od pokoleń, gdy od dziecka ma się świadomość, że tylko metalowa ściana dzieli nas od kosmicznej próżni… Chciałeś, abym pomógł ci przyswoić nasz sposób myślenia… To trudne, bardzo trudne. To kwestia ukształtowania psychiki, wyobraźni… Któryś z naszych socjologów wyjaśniłby ci to może lepiej niż ja… Tak, to jest dobra myśl! Spróbuję umówić cię z socjologiem, znam kilku. Mogę nawet zaraz z kimś porozmawiać!

Alvi wstał z krzesła i podszedł do miejsca na ścianie, gdzie widniał szereg czujników dotykowych. Przebiegł po nich palcami. Dźwięki muzyki, towarzyszącej baletowym popisom, przycichły nagle, a w rogu ekranu, w kwadratowym wycinku na tle obrazu telewizyjnego pojawiła się twarz brodatego mężczyzny o długich, rozwichrzonych włosach.

– Witaj, Zeb! – powiedział Alvi w kierunku ekranu. – Czy miałbyś trochę czasu, by zająć się naszym gościem z Ziemi? Chodzi; a kilka fachowych wyjaśnień…

– Kiedy? – brodacz nie wyglądał na uradowanego propozycją.

– Może dziś?

– Wolałbym jutro, przed południem.

– Zgoda. Mamy dużo czasu – uśmiechnął się Alvi. – Skontaktujemy się z rana. Dziękuję, Zeb.

Twarz z rogu ekranu zniknęła, dźwięk telewizyjny wrócił do normalnego, umiarkowanego natężenia.

– Słyszałeś – powiedział Alvi, siadając znów obok Rinaha. – Pojedziemy do niego jutro.

– Pojedziemy?

– Tak, windą na dwunasty poziom. Będę musiał załatwić zezwolenia, ale z tym nie powinno być kłopotu…

– Zezwolenia? Na przejazd windą?

– Tak. Na zmianę poziomu. Migracje międzypoziomewe podlegają kontroli…

– Czy tutaj nie wolno poruszać się swobodnie nawet po wnętrzu segmentu?

– Wolno, jeśli zezwoli na to Centrala.

– Czy to też… ze względu na bezpieczeństwo?

– A żebyś wiedział! – Alvi wyraźnie zniecierpliwił się tym razem, wyczuwając w pytaniu Rinaha odcień drwiny. – Właśnie tak! Musisz to wreszcie zrozumieć! Nasze Prawo nie jest kupą bezsensownych zakazów. Każde dziecko wyjaśni ci, dlaczego nie można przemieszczać się wewnątrz Paradyzji wedle własnego widzimisię. Wszystko wynika z reguł bezpieczeństwa i porządku i nie musisz we wszystkim wietrzyć działań policyjno-kontrwywiadowczych. Każde dziecko…

– Mówiłeś, że na tym piętrze nie ma dzieci, a na inne nie mogę w tej chwili pojechać, bo nie mam zezwolenia. Będziesz więc musiał sam mi to wyjaśnić – zażartował Rinah, by rozładować sytuację.

Alvi uśmiechnął się i położył mu dłoń na ramieniu.

– Wybacz, uniosłem się… – powiedział cicho. – Rozumiem cię. Wszystko tu jest inne, a tam, u was, wygadują bzdury o Paradyzji… Ale zrozum także mnie… Jesteśmy tu wszyscy gorącymi patriotami i nie pozwalamy podejrzewać naszych władz o jakieś idiotyczne pomysły. Bo przecież Paradyzja to nasza jedyna ojczyzna, choć tak inna od twojej. Ale, na szczęście, wszystko tutaj da się logicznie wyjaśnić. Wystarczy trochę wiadomości z elementarnej fizyki. Otóż, jak wiesz, w układzie swobodnie wirującym, a takim przecież jest Paradyzja, każda zmiana momentu bezwładności powoduje zmianę prędkości wirowania. Przemieszczenie jakiejś masy wzdłuż promienia, wyprowadzonego ze środka obrotu, powoduje zmianę momentu bezwładności. Słowem, gdyby we wszystkich segmentach wszyscy naraz przenieśli się z dolnych pięter na górne, to prędkość wirowania zmniejszyłaby się znacznie, a co za tym idzie, zmniejszyłaby się też siła odśrodkowa, zapewniająca nam sztuczną grawitację… Czy teraz rozumiesz, dlaczego wszelkie wędrówki z piętra na piętro podlegają kontroli komputera, regulującego ruch obrotowy i utrzymującego sztuczną grawitację na stałym poziomie?

– Przepraszam cię! Teraz zrozumiałem.

– To dobrze. Może ten przykład przekona cię, że wszelkie pojęcia, które przywiozłeś z Ziemi, tutaj musza ulec rewizji. Proste analogie zawodzą w tak różnych układach, jak naturalna planeta i sztuczny twór w rodzaju Paradyzji. Tu obowiązują raczej prawa statku kosmicznego i nie wolno o tym zapominać. Staramy się, by prawa ludzkiej jednostki były realizowane o tyle, o ile nie jest to sprzeczne ze zbiorowym bezpieczeństwem całej planety. Nigdzie działanie pojedynczego człowieka nie wpływa w takim stopniu na los planety, jak właśnie tutaj. Nie kontrolowane przemieszczanie się z piętra na piętro powoduje zmianę ciążenia dla wszystkich mieszkańców wszystkich pięter i sektorów! Nie kontrolowane wędrówki z sektora do sektora przesunęłyby środek masy całego układu, a więc także środek obrotu całej Paradyzji, która zaczęłaby obracać się ekscentrycznie! Widzisz więc, że większość naszych praw i przepisów nie wynika z przesłanek politycznych czy społecznych, nie stanowi, jak się u was mówi: ograniczania praw i swobód ludzkich. To po prostu czysta fizyka, to konsekwencja istnienia takiego właśnie, nowego i niespotykanego nigdzie więcej sztucznego świata, jak ten…

– Przekonałeś mnie! – Rinah pojednawczo uścisnął ramie Alviego. – A muszę ci się przyznać, że pewien mój przyjaciel próbował mi przed moim odlotem udowodnić, że żyjecie tu jak więźniowie…

– Głupstwa! – Alvi roześmiał się szeroko. – Każdy jest w pewnym stopniu więźniem swojej planety. Czyż Ziemia jest więzieniem swych mieszkańców dlatego tylko, że zaledwie nieliczni z nich mogą podróżować na inne planety? Zresztą cóż to jest wolność?

– Wolność, jak twierdzi nowoczesna filozofia, to świadomość ograniczeń, którym człowiek podlega… – wtrącił Rinah.

– My mówimy, że wolność uzyskuje się przez uświadomienie sobie braku możliwości innych niż ta, której realizacją jest nasz świat… Po prostu, wedle starożytnego przysłowia, "głową muru nie przebijesz"… Tym murem jest skorupa naszej sztucznej planety… Choćbyś ją nawet przebił, będzie to twoją zgubą i zagrożeniem dla pozostałych… Od chwili, gdy nasi przodkowie postanowili urzeczywistnić śmiały projekt Cortazara, nie ma już odwrotu ani innych dróg. Można by powiedzieć, że Paradyzja, jako skończona i doskonała idea powstała w chwili, gdy ją wymyślono. Jej materialna realizacja jest tylko potwierdzeniem słuszności pierwotnego planu…

– Czy rzeczywiście wszystko zrealizowano zgodnie z założeniami projektu?

– W ogólnych zarysach, tak. W szczegółach oczywiście poczyniono pewne zmiany, ulepszenia. Ale kiedy czyta się dzieło Cortazara, odnaleźć w nim można genialną, dalekowzroczną wizję dzisiejszej Paradyzji.

Wyjaśnienia Alviego tchnęły szczerym entuzjazmem. Rinah wyczuwał w nich głębokie przekonanie o słuszności wszystkiego, co stanowi rzeczywistość tego niezwykłego świata. Jedynie język, jakiego używał młody historyk, wydał się Rinahowi trochę sztywny i schematyczny, brzmiała w nim publicystyczna frazeologia… Zbyt jednak mało znał tutejszy język potoczny, by ocenić, do jakiego stopnia usłyszane zdania pochodziły z języka oficjalnych komunikatów…

Na ekranie telewizyjnym pojawił się barwny symbol, w głośniku zabrzmiały tony melodyjnego sygnału. Po chwili obraz wypełnił się twarzą lektora, podającego bieżące informacje.

"Dzisiejszy poranny alarm – mówił lektor – wykazał pełną gotowość służb specjalnych oraz sprawne działanie ludności wszystkich segmentów. Możemy być spokojni o nasze bezpieczeństwo i pewni, że w przypadku rzeczywistego zagrożenia zdołamy opanować każdą sytuację".

Na obrazie pokazano kilka migawek z porannego alarmu: biegnących dyżurnych, ludzi w fotelach przed pulpitami kontrolnymi, porządkowych regulujących ruch na korytarzach.

"Nasz system bezpieczeństwa zewnętrznego wzbogacił się o kolejny pierścień obrony. Siły ochrony planety otrzymały do dyspozycji cztery nowe platformy orbitalne uzbrojone w rakiety typu Epsilon-Theta oraz wyposażone w lokalizatory dalekiego śledzenia".

Pokazano kilka ujęć obiektów kosmicznych, najeżonych wyrzutniami rakietowymi, z odzianymi w próżniowe skafandry oddziałami obsługi, a po chwili komentator ciągnął dalej:

"Na Tartarze zanotowano dziś szereg wstrząsów o sile od ośmiu do dziesięciu stopni w rejonach na północ od równika, w okolicy baz wydobywczych okręgu B. Ponadto zaobserwowano trzy nowe tornada, formujące się nad Kontynentem Zachodnim. Tajfun numer 412 czyni dalsze spustoszenia okolic na południowy wschód od kosmodromu numer 12".

Obraz ukazał kilka statycznych fotografii jakichś zrujnowanych budowli i połamanych konstrukcji. Jakby dla zrównoważenia tych niepomyślnych wieści, przez następnych kilka minut lektor wygłaszał pochwały pod adresem różnych grup wydobywczych, które w ostatnim czasie osiągnęły najlepsze wyniki w pracy na Tartarze. Potem w miejsce lektora pojawiła się twarz kobiety. Rinah przyjrzał się jej uważnie.

– Kto to jest? – spytał, trącając Alviego.

– To Zinia Vett, dziennikarka. Dość popularna postać.

Pod obfitym makijażem Rinah rozpoznał swą towarzyszkę podróży promem. Z miłym uśmiechem – tym samym, którym żegnała go w hali dworca rakietowego – informowała widzów o wydarzeniach kulturalnych, imprezach rozrywkowych i wystawach sztuki, odbywających się w różnych segmentach Paradyzji.

"Od wczorajszego wieczora gościmy w Pierwszym Segmencie znanego ziemskiego pisarza, znawcę zagadnień osadnictwa kosmicznego i wielkiego przyjaciela naszej planety, Rinaha Devi. Nasz gość zamierza bliżej poznać życie Paradyzji, by napisać książkę, dementującą plotki i oszczerstwa, którymi wrogie nam siły otumaniają ludność innych planet. Witamy miłego gościa i mamy nadzieję, że będzie czuł się doskonale przez cztery tygodnie swego pobytu w naszej planecie".

Uśmiech Zinii, który posłała z ekranu, był tym razem adresowany najwyraźniej wyłącznie do Rinaha.

– Widziałem ją w porcie tranzytowym – wyjaśnił Rinah. – chyba wracała z Tartaru. To piękna kobieta.

– Też tak uważam – zgodził się Alvi. – Cieszy się ogólną sympatią.

Tymczasem na ekranie – ku zdumieniu Rinaha – pokazano jego samego, z rozkudłaną, wilgotną czupryną i walizką w dłoni, opuszczającego komorę kontrolną. Potem zobaczył siebie nad talerzem; owsianki i usłyszał własne słowa:

"Mam nadzieję, że w ciągu dwóch-trzech dni zaaklimatyzuję się tutaj i będę w stanie zacząć pracować. Staram się was zrozumieć… Czytałem wiele o historii powstania Paradyzji, nim tutaj przybyłem… My, społeczeństwo Starego Globu, myślimy o was z sympatią i podziwem".

Były to rzeczywiście zdania, wypowiedziane przez niego w rozmowie z Alvim, lecz wyrwane z różnych kontekstów i zestawione razem w innym porządku, z wyciętymi niektórymi słowami… W sumie tworzyły wypowiedź, której – w takiej formie – nigdy nie wygłosił.

– Skąd oni to mają?

– Co takiego?

– Film ze mną i fragmenty naszej rozmowy.

– Normalnie. Z rejestracji Centrali.

– Czy to znaczy… – Rinah przerwał, przypominając sobie przebieg wideofonicznej rozmowy Alviego z socjologiem. – Gdy rozmawiałeś z tym… Zebem, chyba tak się nazywał? Więc podczas tej rozmowy nie mówiłeś do żadnego mikrofonu, nie zauważyłem też kamery wizyjnej. W jaki sposób twój głos i obraz docierał do rozmówcy?

– Tutaj, pod ekranem telewizyjnym – wskazał palcem Alvi podchodząc do ściany – jest mikrokamera i kierunkowy mikrofon. Podczas rozmowy wideofonicznej są one wykorzystywane do przekazywania obrazu i dźwięku do pokoju wybranego rozmówcy.

– A gdy nie korzysta się z wideofonu? Czy kamera jest wyłączona?

– Nie. Wszystkie kamery i mikrofony w każdym pomieszczeniu działają bez przerwy.

– Więc… są też inne?

– Tak, w każdej ścianie i w narożnikach pokoi. To także element systemu zabezpieczeń. Zdaje się, że wspomniałem ci o tym?

– Chyba tak… Mówiłeś, że nie polegacie na subiektywnych obserwacjach. Czyżby więc… te kamery i mikrofony przekazywały informacje do komputera?

– Oczywiście. Jakże bez tego Centrala mogłaby znać sytuację w każdym zakątku planety… Wiesz przecież, że zachowanie grup ludzi, a nawet pojedynczych osób może mieć wpływ na bezpieczeństwo całości.

– Wiem… – potwierdził Rinah i zamyślił się głęboko.

Загрузка...