Wieczór spędzał Rinah w swoim pokoju, oglądając program telewizyjny. Ze zdumieniem dowiadywał się z niego przerażających rzeczy o Ziemi.
W miarę przyzwoity system sprawiedliwości społecznej, oparty na poszanowaniu ludzkich praw i ludzkiej godności, jaki w ciągu wielu stuleci, w drodze stopniowej likwidacji wszelkich form wyzysku i ucisku zbudowano wreszcie na Starym Globie – tutaj przedstawiany był jako wielkie oszustwo i kamuflaż, maskujący niedolę społeczeństwa poddanego machinacjom bliżej nie określonych, ciemnych mocy… Rinahowi robiło się niedobrze od słuchania prymitywnych komentarzy, szkalujących ziemskie stosunki i oglądania nie wiadomo skąd wziętych filmów ukazujących rzekome zdziczenie społeczeństwa, zbrodnie, katastrofy, wypadki komunikacyjne będące dziełem wykolejonych jednostek i skutkiem wypaczonych stosunków międzyludzkich.
Po dłuższej obserwacji Rinah zaczął podejrzewać, że rewelacje filmowe na temat Ziemi stanowić muszą montaż fragmentów wybranych z modnych niegdyś opowieści grozy, dramatów kryminalnych i przyszłościowych, katastroficznych filmów science-fiction. Oglądane jako rzekome reportaże z codziennej ziemskiej rzeczywistości, mogły naprawdę skutecznie przekonywać widzów o tym, że świat Paradyzji jest w porównaniu z Ziemią oazą bezpieczeństwa i spokoju. Obraz Ziemi, spreparowany w tak tendencyjny i oszukańczy sposób, miał zapewne czynić bardziej prawdopodobną oficjalnie głoszoną tezę o przewrotnych, zdradzieckich zamiarach jej mieszkańców w stosunku do żyjących sobie spokojnie i uczciwie Paradyzyjczyków.
W pokazywanych materiałach filmowych skutki cywilizacji ziemskiej przedstawiane były zazwyczaj jako ślepe fatum, wiszące nad głową każdego Ziemianina i spadające na niego coraz to inną plagą lub nieszczęściem, na zasadzie absolutnego przypadku. Katastrofy, zamachy bombowe, serie broni maszynowej z rąk szaleńców, pożary gmachów publicznych spowodowane sabotażem lub niedbalstwem – wszystko to dotykało przypadkowych, niewinnych ludzi. Miało to zapewne (na zasadzie przeciwstawienia) dowodzić wyższości systemu porządku i organizacji życia w Paradyzji, gdzie nie mogłoby się nic podobnego zdarzyć. Cala miejscowa propaganda zdawała się nieustannie głosić, iż w odróżnieniu od reszty Wszechświata, rządzonego żywiołowymi prawami przyrody, pełnego niespodziewanych zdarzeń i ludzkiej przewrotności – w Paradyzji nic, absolutnie nic riie ma prawa wydarzyć się przypadkowo, wymknąwszy się spod kontroli niezawodnego Systemu Zabezpieczeń. Każdy mieszkaniec tej planety powinien stąd sam wyciągnąć wniosek: jeśli nawet, w jego pojęciu, wydarzyło mu się jakieś nieszczęście, to sani jest temu winien…
Innymi słowy, Paradyzyjczyk powinien być przekonany o tym, że jego los kształtowany jest wyłącznie przez niego samego, przez jego słowa i czyny, zachowania i postawę obywatelską. Powinien przy tym być pewien, że Centrala, strzegąca porządku i bezpieczeństwa, dokonuje jedynie obiektywnego podsumowania i oceny ludzkich działań, a to nie ma nic wspólnego z pojęciem sprawowania władzy.
"Gdy sprawiedliwość zakodowana w zasadach Prawa egzekwowana jest z całą konsekwencją i nieomylnością, nie podlegając subiektywnej manipulacji, wówczas każdy członek społeczeństwa postępujący wedle Prawa staje się uczestnikiem procesu sprawowania władzy". – Zdanie to Rinah zapamiętał z jakiejś audycji publicystycznej.
Oczekując zapowiedzianej wizyty Zinii, wydobył z walizki dyktafon i założył czystą kasetę. Postanowił nagrać całą rozmowę, by przekonać się następnie, do jakiego stopnia treść wywiadu opublikowanego w telewizji będzie zgodna z tym, co rzeczywiście powie dziennikarce.
Gdy rozległ się brzęczyk wideofonu, Rinah był przekonany, że dzwoni Zinia. Podbiegł szybko do pulpitu i nim dotknął przycisku odbioru, przygotował odpowiednio miły uśmiech. Zamiast dziewczyny narożnik ekranu wypełnił się kudłatą głową nieznajomego mężczyzny.
– Dobry wieczór! – Twarz na ekranie uśmiechnęła się, co z trudem można było zauważyć pomiędzy rozwichrzoną czupryną a obfitym zarostem. – Rinah Devi, prawda?
Rinah przytaknął.
– Jesteś Ziemianinem? – upewnił się brodacz. – Nazywam się Nikor Orley Huxwell, ale dla uproszczenia można do mnie mówić Niki. Czy masz jakiś własny przyrząd do nagrywania dźwięku?
– Mam dyktafon – powiedział Rinah, nie ukrywając lekkiego zniecierpliwienia. – Powiedz jednak, o co chodzi?
– Zaraz. Włącz to swoje pudełko, bo licho wie, jak długo będziesz mnie słyszał. – Mówiąc to, nieznajomy zmrużył znacząco oczy i znów się uśmiechnął. – Ktoś mnie prosił, abym przekazał ci pozdrowienia…
– Zinia Vett?
– Och, nie! Mężczyzna.
– Więc kto? Niewiele osób zdążyłem tutaj poznać, ale…
– Włączyłeś?
– Tak, ale…
– Słuchaj, do licha, bo to ważne. Więc ten ktoś prosił, żebym cię pozdrowił od kogoś drugiego, kto nie jest tutaj obecny…
– Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?
– Chciałbym, ale żebyś mnie zabił, nie powiem, jak się nazywali: ani ten pierwszy, ani drugi – brodacz uśmiechnął się dziwnie asymetrycznie, jedna połówka twarzy. – Po prostu nie mam pamięci do nazwisk. Ale za to bardzo dobrze pamiętam swoje wiersze. Bo nie powiedziałem ci jeszcze, że jestem, w pewnym sensie, literatem, a ostatnio nawet poetą. Jako pisarza, pewnie cię zainteresują moje najnowsze wiersze. Posłuchaj!
Brodaty poeta odchrząknął i wyrecytował:
Pijana gra mych pustych fraz,
kiedy na lutni z rana gram,
ja na gramatykę nie baczę!
Ja nagram wiersz, ty jeszcze raz
przesłuchaj taśmę, a na gram
sensu w nim nie licz, ani znaczeń.
"Jakiś straszny grafoman!" – pomyślał Rinah w popłochu, lecz było już za późno, by mu przerwać.
– Postaraj się dobrze zrozumieć ten wiersz, bo to klucz do mojej całej poezji – powiedział brodacz i znów dziwnie się skrzywił. – Jeśli zrozumiesz go, wówczas pozostałe moje wiersze odkryją przed tobą całą swą głębię. Przeczytam jeszcze dwa. Czy wciąż nagrywasz?
– Tak – bąknął Rinah. – Ale…
– Pierwszy brzmi tak:
Filar strop dźwiga jak atlant
Wśród flar syczących odblasku
Jak talar srebrny krąg światła
Lar swych i penat nie czas tu
Żałować, gdy pyłu tuman
Jak fular snuje się ku nam
a drugi:
Bracie – ślimaku, co w akwarium mieszkasz,
blada cykorio, listku bez zieleni!
Cóż wiemy, w naszych muszlach uwięzieni
o gniazdach sikor i o lisich ścieżkach…
Tyle chciałem ci przekazać, drogi przybyszu. Jestem przekonany, że próbki mojej twórczości przydadzą ci się do czegoś. Bardzo mi przykro, że nie byłem w stanie podać ci imion tamtych dwóch facetów, ale zamiast tego mogłem uraczyć cię szczyptą prawdziwej poezji. Dziękuję za uwagę. Jeśli się kiedyś spotkamy, porozmawiamy dłużej. Bywaj!
Twarz poety zniknęła z ekranu. Rinah wyłączył dyktafon i przewinął taśmę do początku nagrania.
"O co mu właściwie chodziło? Czyżby o popularyzację jego wierszy poza Paradyzją? – zastanawiał się, wtykając w ucho słuchawkę dyktafonu. – Nie wspomniał o tym ani słowem… A poza tym, co mógł oznaczać ów dziwny wstęp? Pozdrowienia od kogoś przesłane przez kogoś… i nie wiadomo, kto to taki. Po co o tym wspominał? Czyżby chciał w ten sposób skłonić mnie do wysłuchania jego wierszy? Zaraz, po kolei…"
Rinah uruchomił dyktafon i przesłuchał całe nagranie.
"Ktoś… od kogoś tutaj nieobecnego… Od Zinii? Może poleciała na Tartar wcześniej, niż planowała? To możliwe… Mogła z jakichś taktycznych względów posłużyć się pośrednikami, by uniknąć kontaktu wprost".
Rozległ się znowu brzęczyk wideofonu. To była Zinia.
– Nie mogłam się dodzwonić – powiedziała. – Rozmawiałeś?
– Tak. Dzwonił jakiś zwariowany poeta… Nie kierowałaś do mnie żadnego poety?
– Nie, skądże. Jak się nazywa?
– Chyba Huxwell… Nikor Huxwell.
– Nie znam. Pewnie jakiś debiutant.
– Mniejsza o niego. Mieliśmy się dziś spotkać w sprawie wywiadu.
– Właśnie! – uśmiechnęła się przepraszająco. – Muszę odwołać to spotkanie. Za godzinę odlatuję na dół. Drobna zmiana planów. Wrócę za dwa, trzy dni. Za to… spróbuję zorientować się, czy nie można by załatwić sprawy, o której wspomniałeś wczoraj. A teraz kończę, bo jestem w studio i muszę jeszcze nagrać krótki felieton na jutro. Do zobaczenia!
Rinah włączył dyktafon. Słowo po słowie analizował swój dialog z Huxwellem.
"Jeśli zależało mu tak bardzo, bym nagrywał rozmowę, zapewne liczył się z tym, że nie uchwycę jej sensu za pierwszym razem… Zdawał sobie sprawę, że nie mogę biegle rozumieć tego ich dziwacznego języka…"
Szukał aluzji i przenośni, które mogłyby naprowadzić go na jakiś trop. Pierwszy sześciowiersz był raczej żartem słownym, czymś w rodzaju limeryku, lecz o innej wersyfikacji… Utwór sam zresztą deklarował brak sensu i znaczeń… a jednak zalecał ponowne przesłuchanie tekstu. Rinah wsłuchiwał się w brzmienie poszczególnych wersów, wyszukiwał akcentów w głosie deklamującego.
"Gram… gram… agram… nagram – powtórzył w myślach. – Coś,się tu podejrzanie powtarza, coś dźwięczy, przebijając poprzez grę słów… Jakiś Wyraz, którego nie użyto wprost, a jednak… co chwila go słychać".
Jeszcze raz cofnął taśmę.
"Jasne! – z trudem powstrzymał się od głośnego wypowiedzenia słowa, które sprytnie ukryto w różnych miejscach sześciowiersza. – Anagram! Anagram, czyli coś związanego z rozrywkami umysłowymi, jakaś zagadka, szyfr literowy… W każdym razie wskazówka, jak czytać następne wiersze… Po prostu wzorzec, zasada, wedle której zaszyfrowano dalsze słowa… Tak, przecież ten człowiek wyraźnie wspominał o kluczu do zrozumienia…"
Rinah szybko odnalazł na taśmie początek drugiego wiersza. Teraz już poszło zupełnie łatwo. Czytany wedle odkrytej reguły, drugi szesciowiersz we wszystkich wersach – z wyjątkiem piątego – zawierał imię "Lars".
"Lars Benig. Pozdrowienia od Larsa… Nie, jak to miało być? – wrócił do wcześniejszego zapisu. – Jeden przekazuje pozdrowienia od drugiego, nieobecnego tutaj… Kto jest kto? Logicznie, pierwszy – to Lars… A drugi, ten nieobecny?"
Ostatni czterowiersz sprawił Rinahowi nieco więcej trudności. Przesłuchiwał go wielokrotnie, zanim wyłowił powtarzające się słowo.
"Orio… Oriol… Koriolis!" – znalazł je wreszcie, finezyjnie wbudowane w drugi i czwarty wers. Któż to taki? Od kogo to pozdrowienia przesyła zaginiony czy martwy Lars Benig? "Lars prosił abym cię pozdrowił od Koriolisa, który nie jest tu obecny…" Tak by to brzmiało… Gdzież zatem znajduje się ów Koriolis i kim jest? Lars mógł spodziewać się, że kolejni Ziemianie goszczący w Paradyzji znać będą jego własne imię, lecz cóż znaczy to drugie? Może… powinni je znać wszyscy?
"Koriolis… – Rinah. wytężał pamięć, usiłując powiązać z czymkolwiek to imię czy nazwisko. – Koriolan, to owszem… Był ktoś taki… Ale Koriolis?"
Przymknął oczy i nagle zobaczył to słowo napisane przez duże "C" na początku. W jednej chwili wszystko stało się jasne. "Co za szczęście, że przed wyjazdem wkuli mi w głowę trochę zapomnianych dawno podstaw dynamiki brył! A już myślałem, że do niczego mi się to nie przyda. – Ale… co wynika z faktu, że Coriolis jest tu nieobecny? A ściślej mówiąc, siła Coriolisa, bo o nią zapewne tu chodzi… Czyżby Lars sam to odkrył?"
Rinoh oblał się zimnym potem. W jego mózgu zderzyło się nagle kilku dotychczas nie wiążących się ze sobą faktów. Lars mógł się mylić w swych wnioskach, lecz jego zniknięcie razem z tymi wnioskami świadczyło, że najprawdopodobniej miał rację…
…Jeśli to prawda, to… – Rinah nie umiał znaleźć odpowiedniego określenia. – Po prostu koszmar… Nie, trzeba to koniecznie sprawdzić!"
Pośpiesznie przewinął taśmę i włączył przycisk kasowania zapisu.