Wnętrze użytkowej części Pierwszego Segmentu przedstawiało się zupełnie nieźle. Widać tu było troskę o wygląd pomieszczeń ogólnego użytku, pokoje mieszkalne – choć skromnie wyposażone – utrzymane były w porządku i czystości. Dbały o to ekipy konserwatorskie, krążące nieustannie po każdym piętrze.
Rinah nie mógł pozbyć się wrażenia, że Pierwszy Segment jest swego rodzaju "oknem wystawowym" Paradyzji. Zapewnienia Alviego, że wszędzie jest podobnie, nie mogły go przekonać, choćby ze względu na dwuznaczną formę, w jakiej przewodnik wypowiadał się na ten temat.
Teraz, po wyprawie w głąb komory ochronnej, aż do "drugiego dna" segmentu, którym była zewnętrzna skorupa kontenera, wątpliwości Rinaha wzmogły się jeszcze. Obraz rozsypującej się konstrukcji, dźwigającej stupięćdziesięciopoziomowy gmach części użytkowej, sprawiał przygnębiające wrażenie, a rozpaczliwe wysiłki spawaczy, ratujących przerdzewiałe dźwigary i wsporniki, wydawały się jakąś daremną pracą Syzyfa.
Rinah zdawał sobie sprawę z beznadziejności tego wyścigu ludzi z korozją zżerającą metal konstrukcji. Wsporniki można było wzmacniać i wymieniać, lecz koszty tego łatania musiały być ogromne: cały materiał importowano z Ziemi. Na Tartarze nie produkowano odpowiednich elementów konstrukcyjnych. Obok ogromnych wydatków na zakupy środków obrony zewnętrznej i wyrafinowanych urządzeń do kontroli wewnętrznej, konserwacja stuletniej sztucznej planety musiała pochłaniać ogromne sumy. Zrozumiała stawała się w tym świetle niezwykła, spartańska wprost skromność warunków życia ludności. Przyjmując za dobrą monetę wszystko, co głoszono tu oficjalnie na temat zagrożeń czyhających na unikalny obiekt kosmiczny, jakim była Paradyzja, trudno byłoby kwestionować priorytet tych ogromnych wydatków przed innymi, mającymi na celu podniesienie komfortu życia. Należało sądzić, że większość mieszkańców Paradyzji uznaje te obiektywne konieczności, przywykłszy do nich od pokoleń.
Biorąc jednakże pod uwagę obecny stan konstrukcji, będącej podstawą fizycznego istnienia wewnętrznego świata poszczególnych segmentów, należało się spodziewać, że koszty dalszej konserwacji będą gwałtownie wzrastać w miarą upływu czasu, bo w praktyce trzeba będzie wreszcie zrekonstruować całą sztuczną planetę…
"Taka łatanina jest pewnie o wiele kosztowniejsza niż zbudowanie całości od nowa – stwierdził Rinah po powrocie z wycieczki. – Bo wreszcie także powłoka zewnętrzna zacznie się rozsypywać…"
Plany budowy nowej, wspaniałej, sztucznej planety były oczywiście ewidentną mrzonką. Pomimo wytężonej pracy ekip wydobywczych na Tartarze, Paradyzja była potężnie obciążona kredytami zaciągniętymi u ziemskich partnerów handlowych i o wszczęciu takiej inwestycji w wyobrażalnej przyszłości nie mogło być mowy.
Przyczyna tak dalece posuniętego rozpadu kosmicznych kontenerów, z których sto lat temu zbudowano Paradyzję, była bardzo prosta: materiał, z którego wykonano powłokę i elementy konstrukcji wewnętrznej, nie był przewidziany na tak długotrwałe użytkowanie. Kontenery, mające służyć do jednorazowego przetransportowania łudzi i ładunku z Ziemi na Tartar, wykonano ze specjalnego materiału, dającego konstrukcji znaczną wytrzymałość mechaniczną i niezmiernie cenną cechę lekkości. Uzyskano to poprzez strukturę "komórkową". Materiał nie był litym metalem, lecz jak gdyby zastygłą metalową pianką, pod mikroskopem przypominającą budowę pszczelego plastra. O trwałość nikt się nie kłopotał, celowo nawet zastosowano stopy metali, o których wiadomo było z góry, że są bardzo podatne na korozję, lecz za to niezwykle wytrzymałe i odporne na udary mechaniczne.
Po kilkunastu latach, a tyle materiał z powodzeniem wytrzymywał, kontenery miały przestać być potrzebne. Zresztą podczas lotu w próżni korozja zewnętrznej powierzchni powłoki w ogóle nie zachodzi, natomiast konstrukcja wewnętrzna opierać się mogła zębowi czasu przez lat kilkadziesiąt; lecz sto lat – to było już powyżej wszelkich przewidywań.
A więc to nie tandetne wykonanie kontenerów, lecz po prostu przystosowanie ich do określonych zadań i celów było przyczyną dzisiejszego opłakanego stanu konstrukcji. Wiadomo, że nikt nie projektuje puszki do piwa tak, by miała trwać dziesiątki lat!
Komórkowa struktura materiału powodowała, że rdzewiał on nie tylko powierzchniowo, lecz niemal w całej swej objętości…
Na podstawie faktów, z którymi Rinah zapoznał się przed odlotem z Ziemi, mógł on teraz bez trudu ocenić przyszłość tej planety.
"Trudno powiedzieć, kiedy to nastąpi – pomyślał – lecz na pewno któregoś dnia runie konstrukcja wewnętrzna jednego z segmentów. Mieszkańcom innych powie się wówczas, że to wina dywersantów i sabotażystów. Uwierzą, bo codziennie słyszą o tym zagrożeniu. O prawdziwych przyczynach katastrofy nie dowiedzą się zapewne nigdy, bo ich także, kolejno, spotka to samo… Chyba że przedtem…"
Nie dokończył tej myśli. Po prostu nie był w stanie wymyślić żadnej skutecznej rady, której mógłby udzielić mieszkańcom Paradyzji dla zażegnania tej nieuchronnej groźby – chyba największej i najbardziej realnej, o której jednakże wspominano tu najrzadziej. A właściwie – chyba w ogóle nie wspominano…
Gdyby jednak założyć, że prawdą jest to, co sugerował Lars Benig, to rada taka byłaby trywialnie prosta. Tyle że niewykonalna, bo przez sto lat sprawy zaszły zbyt daleko, a decyzje dotyczące stu pięćdziesięciu milionów ludzi dawno już – bo od samego początku – nie były w rękach tychże ludzi…
Rinah przerwał te ponure rozważania. Porządkując kasety, na których nagrywał dziś po południu przypadkowe rozmowy z ludźmi, natrafił na tę, którą dostał od studenta z jedenastego piętra. Umieścił ją w dyktafonie, włożył do ucha słuchawkę, lecz zawahał się nagle, wspominając otrzymane ostrzeżenia i przestrogi.
Odłożył słuchawkę i rozejrzał się po sąsiednich pokojach. W jednym z nich dostrzegł dwóch mężczyzn zajętych jakąś grą towarzyską, w dwóch innych ludzie siedzieli przed ekranami, zajęci pilnym oglądaniem rozgadanego dziennikarza. W czwartym – kobieta w średnim wieku siedząc na tapczanie zajęta była naprawą garderoby. Rinah dostrzegł, że zamiast przyszywać łaty na prześwitujących łokciach bluzy, naklejała je jakimś specjalnym klajstrem.
Wahał się przez chwilę, nim otworzył drzwi do jej pokoju.
– Przepraszam, czy nie przeszkadzam? – spytał grzecznie, stając przed kobietą.
– Skądże znowu – odpowiedziała podnosząc na niego wzrok. – W czym mogą pomóc?
– Wiesz, jestem tutaj tak daleko od swojego świata, że chwilami potrzebuję nieco ludzkiego ciepła – powiedział, wyciągając w jej stronę prawą dłoń.
– Czyżbyś chciał prosić mnie o ręką? – roześmiała się, odkładając na bok robotę. – Jestem wprost zaszczycona!
Mówiąc to ujęła dłoń Rinaha i z nieprawdopodobną zręcznością zsunęła z jego palca identyfikator, umieszczając go na swoim.
– Niestety, jestem mężatką – powiedziała z powagą, podchodząc do drzwi i otwierając je. – Ale możesz tu ze mną posiedzieć.
– Bardzo dziękuję! – powiedział, wracając do swego pokoju.
Pierwsza samodzielna próba posłużenia się koalangiem wypadła nadspodziewanie pomyślnie. Wyciągnął się wygodnie na tapczanie i włożył do ucha słuchawkę dyktafonu. Jeśli nawet w jego uchu znajdowała się jakaś pluskwa, to była w tej chwili bezużyteczna: Centrala nie potrafiłaby rozpoznać, czyje to ucho…
W słuchawce rozległy się szmery, a potem czyjś niewyraźny głos. Nagranie było bardzo złej jakości. Prawdopodobnie była to któraś tam kolejna kopia z kopii, mocno zniekształcona i z silnym podkładem szumów. Rinah ustawił regulator barwy tonu, przewinął taśmą do początku i włączył dyktafon.