– Witaj w innym świecie! – powiedziała Zinia wchodząc do betonowej komory, gdzie przed chwilą wprowadzono Rinaha.
Była dziwnie podniecona, napięta, brak jej było tej pewności siebie, którą demonstrowała w Paradyzji. Rinah czuł, że dziewczyna chce mu coś powiedzieć i równocześnie odwleka tę chwilę.
– Tutaj możemy normalnie rozmawiać! – powiedziała wskazując na ściany. – Ten beton jest ślepy i głuchy, nie ma tu żadnych pętli ani anten. To naprawdę inny świat.
– Nie ma tu także żadnych huraganów, trzęsień ziemi ani straszliwych kataklizmów – podjął tym samym tonem. – Są tylko paskudnie niebezpieczne kopalnie…
Spojrzała na niego rozszerzonymi oczami.
– Wiedziałeś? – wyjąkała.
– Domyślałem się.
– Miałeś rację – uśmiechnęła się. – Nie muszę ci tłumaczyć, co to oznacza. Skinął głową i podsunął jej krzesło.
– Nie wiem tylko, gdzie jestem.
– To stara stacja oceanograficzna, niedaleko wybrzeża, na szelfie. Kilkanaście metrów pod wodą. Pewnie powiedzieli ci, że to jedno z nielicznych bezpiecznych miejsc na Tartarze.
– Tak powiedzieli. Sądzę jednak, że chodzi im o to, żebym stąd nie wyszedł i nie rozejrzał się po okolicy. Czy naprawdę nikt nas nie słyszy?
– Tu nie ma potrzeby kontrolowania słów. Jeśli ktoś znalazł się tutaj, nie ma znaczenia to, co mówi. Nikt nie spodziewa się, że będę z tobą rozmawiała o sprawach, których nie powinieneś znać. Oni sądzą, że trzymają mnie w ręce dostatecznie mocno… i mają do pewnego stopnia rację.
– Mówisz o władcach Tartaru?
– To raczej władcy Paradyzji, właściciele stu pięćdziesięciu milionów niewolników.
– Każde społeczeństwo ma taki los, na jaki zasłużyło – zauważył Rinah cierpko.
– Nie wiesz wszystkiego, nie rozumiesz… – powiedziała ze smutkiem. – Zbyt cynicznie do tego podchodzisz. Oni nie są sami sobie winni, jak przypuszczasz. To o wiele bardziej skomplikowane, niż się wydaje.
Można by pomyśleć, że ludność Paradyzji składa się w całości z tępych, otumanionych głupców, do których świadomości nie dociera nic z prawdy o świecie, w jakim żyją. Tak nie jest. Łatwo ulec grze pozorów, powszechnie panującej w świecie wszechstronnej kontroli słów i gestów.
Wśród Paradyzy jeżyków wyróżnić można kilka kategorii świadomości, choć trudno byłoby stwierdzić, jak liczna jest każda z nich. Na pewno bardzo wielu po prostu przyjmuje do wiadomości ten obraz świata, który jest im przedstawiany od dzieciństwa: Tartar jest dla nich groźną planetą nieustannej walki żywiołów. Wierzą oni, że praca tam, na dole, jest koniecznym ryzykiem, ponoszonym w interesie całej ludności Paradyzji przez tych, którzy zostaną tam skierowani. Wolą oni, oczywiście, by ryzyko to podejmowali za nich inni. Starają się więc, jak mogą, przestrzegać nakazów Prawa i nie popadać w strefę wartości wskaźnika SC, grożącą odkomenderowaniem na dół. Nie wszystkim się to udaje, bo Centrala dba o zapewnienie dostatecznej liczby pracowników dla kopalń Tartaru…
Dla tej kategorii ludzi wszelka myśl o niesubordynacji oznacza ryzyko utraty swego zwykłego miejsca w życiu Paradyzji, do którego przywykli jako do najlepszej z możliwych sytuacji.
Drugą kategorię stanowią ci, którzy domyślają się istnienia "lepszego świata", których nie przekonują opowieści o okropnościach tartaryjskiej przyrody. Lecz i oni nie mają innego wyjścia oprócz milczącego podporządkowania się – tyle że trudniej im żyć z podejrzeniami i bez nadziei sprawdzenia ich słuszności…
Trzecią wreszcie kategorię stanowią ci nieliczni mieszkańcy Paradyzji, którzy – jak ja na przykład – znają prawdę o Tartarze. Istnienie tej grupy jest konieczne do prawidłowego działania całości układu Tartar – Paradyzja. Jesteśmy swego rodzaju kurierami, łącznikami dwóch rozłącznych, izolowanych światów, z których jeden nie wie o istnieniu drugiego, podczas gdy ten drugi całkowicie panuje nad pierwszym. Spełniamy naszą rolę, bacznie uważając, by jednym nierozważnym słowem nie zniweczyć swego szczęśliwego losu. Cenę milczenia płacimy za prawo krótkich pobytów w tamtym, prawdziwym, normalnym świecie ludzi wolnych, żyjących tak, jak powinni żyć wszyscy… Wiemy, że dla wszystkich nie starczyłoby jednak tego dobrobytu. Możemy z niego sporadycznie korzystać, dopóki nie popadniemy w niełaskę. Mamy do stracenia o wiele więcej niż zwyczajni mieszkańcy Paradyzji, a więc jeszcze mniej powodów do nierozważnych słów i prób buntu. Nie na wiele zresztą zdałyby się nasze słowa. Jeślibym nawet spróbowała przekazać coś z prawdy tym ludziom, korzystając z mojej pracy w telewizji, to po pierwsze: Centrala przerwie emisję po jednym zdaniu, po drugie: oni nie uwierzą, a po trzecie: gdyby nawet uwierzyli, cóż mogą uczynić? Będą milczeli i udawali nadal, że są całkowicie przekonani o prawdziwości oficjalnej wersji ich świata. Nie mają innego wyjścia, żadnych perspektyw wydostania się ze swej orbitalnej pułapki… A ja zostałabym w takim przypadku potraktowana z całą surowością… W najlepszym razie skierowano by mnie tam, gdzie trzyma się urmanów.
Rinah słuchał z uwagą, pilnie obserwując twarz Zinii. Nie potrafił odgadnąć, czy usłyszane wyznanie jest prawdziwym odbiciem jej pełnej wiedzy o tajemnicach Tartaru.
Wszystko, co usłyszał, pasowało do jego domysłów, mieściło się w ogólnym modelu tego świata, wydedukowanym z ułamkowych, fragmentarycznych kawałów łamigłówki, które zdołał sobie poskładać w niepełny, świecący lukami obraz całości. W wypowiedzi Zinii i brakowało tylko potwierdzenia jednego, niezmiernie istotnego podejrzenia. To, co mówiła, odsłaniało pierwszą zasłonę, kryjącą znaczną część prawdy przed oczami zwykłych mieszkańców Paradyzji.
Potwierdzała istnienie "drugiego dna" tego świata… Wszystko to wyglądało na prawdę – lecz czy było całą prawdą?
– Dlaczego mówisz mi o tym? – spytał, gdy skończyła mówić. – Dlaczego narażasz się na ryzyko utraty swojej uprzywilejowanej pozycji?
Milczała długo, przechadzając się po pokoju, z oczami wzniesionymi ku górze, jakby chciała sprawdzić, czy i tutaj nie śledzą ich soczewki mikrokamer. Gdy wreszcie zatrzymała się przed Rinahem, dostrzegł w jej oczach błyski łez.
– Nie mogę już dłużej… – powiedziała ochrypłym szeptem. – Nie potrafię pogodzić się z tą rzeczywistością… Nie dość, że nigdy nie zostanę przyjęta do ich świata, to jeszcze… w każdej chwili mogę utracić te chwile normalnego życia, którymi płacą mi za moją pogodną twarz na ekranie i moje kłamstwa, wygłaszane do milionów widzów. Jedna pomyłka, jedno nieopatrzne słowo może sprawić, że stracę wszystko…
Gdybym nie znała całej prawdy, gdybym, jak wielu innych, wierzyła w jeden, wspólny dla wszystkich świat Paradyzji, gdybym nie wiedziała, że możliwy jest inny los człowieka, bez hermetycznej skorupy dzielącej go od otwartej, nieograniczonej przestrzeni… Gdybym nie widziała własnymi oczyma, nie dotykała dłońmi wilgotnych, żywych, zielonych liści, barwnych kwiatów, chłodnych kamyków omywanych nurtem strumienia… może umiałabym żyć jak inni, w pozbawionym wyjścia labiryncie szklanych pudełek… Oni, ci z Tartaru, wiedzą dobrze, że nikt z nas, łaskawie goszczonych tutaj, w ich świecie, nie zaryzykuje utraty tych okruszyn, które sypią nam z umiarem, byśmy zawsze chcieli tu powrócić…
– Dlaczego rozmawiasz o tym ze mną? – Rinah powtórzył swe pytanie. – Przecież oni dowiedzą się o naszej rozmowie, gdy na Ziemi ukaże się moja książka!
– To moja ostatnia, jedyna szansa… – odpowiedziała cicho. – Zaufałam ci, powiedziałam wszystko… Teraz chcę prosić cię o coś. Wierzę, że postąpisz uczciwie… Proszę cię więc: nie pisz o tym, chyba że… potrafisz zabrać mnie stąd na Ziemię. Jeśli zostanę tutaj, nie korzystaj z moich informacji. Oni pozwolili na twój przyjazd na Tartar, bo są zupełnie pewni, że nie dowiesz się prawdy. Zależy im na tym, byś potwierdził wszystko, co oficjalnie wiadomo o tutejszych warunkach. Pokażą ci same straszne rzeczy… Jest tutaj parę wulkanów, trzęsienie ziemi także można spreparować, nie wiem, co jeszcze zainscenizują… Nie zobaczysz ich miasta, ich domów, wspaniałych pałaców i ogrodów… Będą cię przekonywali, że żyją tutaj w ciągłym zagrożeniu, poświęcając się dla dobra społeczeństwa Paradyzji, kierując wydobyciem i transportem surowców, obsługując systemy obronne… Zależy im na tym, abyś w to uwierzył i opisał to zgodnie z ich życzeniem. To ja przekonałam ich o propagandowych korzyściach wynikających z twojego przylotu na Tartar… po aferze z Larsem Benigiem, którego prawdopodobnie zlikwidowali albo wsadzili do urmanów, bojąc się, że wywiezie stąd zbyt wiele prawdziwych informacji… Musiał zobaczyć lub usłyszeć coś niepożądanego…
– Nie wiem, jak wyobrażasz sobie ucieczkę na Ziemię – powiedział Rinah, kręcąc z powątpiewaniem głową. – Ryzykujesz zbyt wiele. Nie masz żadnej gwarancji, że zachowam te wiadomości w tajemnicy, jeśli ty tutaj pozostaniesz. Nie podoba mi się to wszystko!
– Jak to? Co ci się nie podoba?! – spojrzała na niego, sztywniejąc nagle na środku pokoju.
– Wygląda mi to na prowokację – powiedział zimno. – Kazali ci opowiedzieć mi wszystko, dać dowody szczerości, zdobyć moje zaufanie…
Odwróciła się nagle plecami do Rinaha i podeszła do ściany.
– Po prostu – mówił dalej – oni chcą poznać moje cele i zamiary. Może myślą, że jestem szpiegiem. A w końcu złapią mnie na próbie przemycenia ciebie na nasz statek i nigdy już stąd nie wypuszczą. Czy tak?
Zinia stała w milczeniu, twarzą do ściany. Wstał, podszedł do niej i odwrócił ją ku sobie. Zasłoniła oczy dłońmi. Spomiędzy jej palców pociekły łzy.
– Dlaczego? – wyszeptała. – Dlaczego tak myślisz?
– Bo robią z tobą, co zechcą. Jesteś marionetką w ich rękach. Codziennie okłamujesz miliony ludzi, pomagając tym samym utrzymać ich w stanie ogłupienia i zniewolenia. Dlaczegóżbyś nie miała i mnie oszukać na rozkaz twoich dobroczyńców? A poza tym nie powiedziałaś mi całej prawdy. Nie dali ci na to upoważnienia?
Odjęła dłonie od oczu i spojrzała mu prosto w twarz.
– Powiedziałam wszystko, co istotne!
– Gdzie znajduje się Paradyzja?
– Więc jednak jesteś szpiegiem! – wycedziła, ocierając oczy chusteczką.
– Nie jestem. Wiesz dobrze, o co pytam.
– Nie wiem, gdzie jest Paradyzja. Nie mani szansy się dowiedzieć, nawet gdyby to miało być ceną mojego odlotu na Ziemię. Po prostu jest to niemożliwe. Parametry orbity znają tylko oni, i to zapewne nie wszyscy.
Rinah wahał się jeszcze. Być może, mówiła prawdę.
– Czy zawsze latasz z przesiadką w Porcie Tranzytowym? – spytał łagodniej.
– Zawsze.
– Nigdy nie korzystałaś z bezpośredniego połączenia?
– Nie ma takich lotów… To znaczy… bezpośrednio latają tylko specjalne transportowce, wożące pracowników na Tartar… Ale my latamy promami pasażerskimi.
"Mało prawdopodobne, lecz możliwe – pomyślał. – Może naprawdę nie wie…"
– Więc twierdzisz, że niektórzy Paradyzyjczycy domyślają się tego, co ty wiesz o Tartarze. Czy jest wielu takich?
– Tego nie można wiedzieć. Nikt nie dzieli się takimi podejrzeniami. Ci, którzy są nieostrożni, przestają mieszkać w Paradyzji. Reszta nie wie, nie domyśla się albo milczy… W ten sposób powstaje wrażenie, że wszyscy wierzą w wersję oficjalną.
– Dobrze… – Rinah spojrzał w oczy Zinii. – Zaryzykuję i ja także. Spróbuję ci zaufać. Obiecuję też, że nie wykorzystam informacji ze szkodą dla ciebie. Powiedz mi jednakże, jak tłumaczysz sobie motywy Cortazara i jego wspólników? Dlaczego, wiedząc, że Tartar nadaje się do osiedlenia, budowali Paradyzję?
– To proste – uśmiechnęła się. – Chcieli panować nad masą ludzką, mieć pod ciągłą kontrolą i obserwacją każdego z osobna. Tutaj, na Tartarze, wszyscy osadnicy rozbiegliby się po planecie i któż zmusiłby ich do ciężkiej, niebezpiecznej pracy? Któż zgodziłby się harować na pałace i ogrody przywódców, na komfort ich życia? Musieliby zadowolić się tym, co mieliby wszyscy inni. Zbudowali więc daleko, w bezpiecznej odległości, zbiornik rezerwowej siły roboczej. Stworzyli sytuację, w której Paradyzyjczycy boją się głębiej odetchnąć, by nie spowodować katastrofy… Poza tym wywołali groźbę interwencji Ziemi, dodatkowy element strachu. Dzięki temu są tutaj bezpieczni: nikt się nie zbuntuje, nie zrobi rewolty, nikt nie zobaczy nawet, jak żyją. To orbitujące więzienie jest najlepszym z ich pomysłów.
– Tyle że bardzo kosztownym – wtrącił Rinah. – Budowa, wyposażenie, dostarczanie wszystkiego na orbitę…
– Ziemia pokryła wszystkie koszty, płacąc za rudę.
– Na ich miejscu zaoszczędziłbym na tym przedsięwzięciu. Czy nie pomyślałaś nigdy, że… do osiągnięcia wszystkich celów, którym służy sztuczna planeta zwana Paradyzja, ona sama nie jest potrzebna?
– Nie rozumiem cię.
– Wystarczy mit!
– Mit o czym?
– Mit o jej istnieniu. Czy nie pomyślałaś nigdy, że Paradyzji po prostu nie ma?
– Co to znaczy? – patrzyła na niego zdumionymi oczyma, jakby szukając na jego twarzy, ironicznego uśmiechu, który upewniłby ją, że to tylko żart.
Rinah mówił jednak zupełnie poważnie.
– Myślisz, że jesteś uprzywilejowana w tym świecie, znając jego tajemnicę, przenikając wzrokiem poprzez pozory, poprzez fałszywy obraz kryjący tę resztę, niedostępną świadomości ogółu. Twoja wiedza nie wyczerpuje jednak całości tajemnicy. Drugie dno tego świata, które uważasz za kraniec, ostatnią granicę fałszerstwa, jakiego się dopuszczono, kryje za sobą następne, trzecie, jeszcze głębsze. Paradyzji takiej, jaką przedstawiają kolorowe prospekty i schematy w waszych publikacjach rozsyłanych do innych ośrodków cywilizacji ludzkiej, po prostu nigdy nie było. Czy widziałaś ją kiedykolwiek od zewnątrz? Czy wiesz, gdzie się naprawdę znajduje? Nie wiesz, bo nie wolno ci dowiedzieć się o tym nigdy. Jak wszystkimi, którzy zamieszkują ten nie istniejący obiekt kosmiczny, nie wolno ci mieć wątpliwości dotyczących jego istnienia. Pracujesz dla telewizji, a jednak… czy byłaś kiedykolwiek w Siódmym Segmencie, gdzie ponoć znajduje się centrum telewizyjne?
– No… nie! Studio, gdzie nagrywam moje audycje, znajduje się w Pierwszym Segmencie. Uważałam zawsze tę jego lokalizację za bardzo dogodną, bliską mojego mieszkania…
– A tymczasem Siódmego Segmentu w ogóle nie ma!
– To niemożliwe! – zaprotestowała. – Przecież… nie może brakować żadnego segmentu w zamkniętym, wirującym pierścieniu…
– Masz rację, lecz wciąż zakładasz, że istnieje zamknięty pierścień z dwunastu segmentów, że wiruje on wokół swej osi…
– Przecież sztuczne ciążenie jest w Paradyzji faktem… – powiedziała i urwała nagle.
– Zanim ci coś wyjaśnię, posłuchaj tego nagrania. Jest to opowiadanie fantastyczne, powstałe dziesięć lat temu. Ostatnie dziesięć lat autor spędził w kopalniach Tartaru. Posłuchaj i zastanów się, dlaczego Centrala wolała wybić mu z głowy jego zmyślone, fantastyczne wizje. Przekonany jestem, że, jak to bywa z utworami naukowej fantastyki, autor zupełnie nieświadomie zbliżył się na niebezpieczną odległość do prawdy o realnej rzeczywistości, i to stało się przyczyną jego kłopotów!
Rinah włączył dyktafon.
Nikor Orley Huxwell. Nowy, równie Wspaniały, ale o ileż tańszy Świat. Opowiadanie fantastyczno-naukowe.
Przewodniczący Rady Technicznej sztucznej planety Edenia spojrzał na Naczelnego Geologa.
– Czy naprawdę jest aż tak źle?
– Jest jeszcze gorzej. Na Hadesie nie ma już prawie takich złóż, które można by eksploatować bez poważnych inwestycji. Wydobycie spada, ludzie pracują w trudnych i niebezpiecznych warunkach. Nie stać nas na zwiększenie produkcji, bo nie ma pieniędzy na nowoczesne urządzenia…
– A więc błędne koło… – Przewodniczący pokiwał ze smutkiem głosie. – Cóż możemy począć w tej sytuacji?
– Trzeba ograniczyć wydatki na systemy zabezpieczeń – powiedział Geolog. – To jedyny sposób, by poratować nasze finanse, chociaż nie będzie to trwałe rozwiązanie naszych problemów.
– W żadnym wypadku! – Szef Zabezpieczeń zerwał się ze swego miejsca. – Nie możemy dopuścić, by wrogowie wykorzystali nasze trudności…
– Przepraszam! – Geolog spojrzał wrogo na Szefa Zabezpieczeń. – Jeszcze nie skończyłem. Chciałem zauważyć, że bez eksportu surowców nie będziesz miał swoich rakiet i komputerów.
– Koledzy, koledzy! – Przewodniczący przywołał do porządku, przekrzykujących się specjalistów. – Musimy coś postanowić. Czasu mamy niewiele…
– W ogóle nie mamy czasu! – wtrącił się Naczelny Inżynier Planety. – Zmniejszenie funduszu remontowego spowodowało nieodwracalne ubytki konstrukcji nośnej…
– Trzeba zmniejszyć obroty! – burknął Szef Zabezpieczeń. – Ludzie to zniosą, a konstrukcję się odciąży.
– Nie zgadzam się! – zaprotestował Naczelny Lekarz. – Obroty już i tak są zbyt małe, ciążenie jest za słabe. Ludzie nie mogą żyć stale przy tak niskiej grawitacji. To źle wpływa na układ kostno-mięśniowy i odbija się na wydajności pracy po przeniesieniu w normalne pole grawitacyjne Hadesu.
– Błędne koło… – mruczał pod nosem Przewodniczący.
– Nie ma innej rady, koledzy… Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Nasza planeta nie wytrzyma następnych dwudziestu lat. Ani mechanicznie, ani gospodarczo… – powiedział Naczelny Inżynier. – Musimy ewakuować Edenie przed upływem tego terminu.
– To niemożliwe! Przecież, w tej sytuacji finansowej, nie zbudujemy nowej sztucznej planety, nawet najprymitywniejszej! – Przewodniczący rozłożył ręce w dramatycznym geście bezradności.
– A przecież obiecywaliśmy ludziom nowy, wygodniejszy świat, więcej przestrzeni życiowej… – powiedział Główny Socjolog. Upłynęło sto trzydzieści lat, ludzie są zmęczeni… Czy wyobrażacie sobie, jak zareagują, gdy się dowiedzą, że ich świat się wali, a nowego nie widać?
– Nie mogą się o tym dowiedzieć! – wykrzyknął Szef Zabezpieczeń. – Muszą być przekonani, że wciąż zmierzamy w wytyczonym kierunku. Inaczej w ogóle zwątpią generalnie w słuszność idei sztucznej planety!
– Widzę tylko jedno wyjście – powiedział Główny Astrofizyk. – Dwadzieścia lat, to wystarczająco długi okres, by dotrzeć do układu Omikrona…
– To znaczy?… – Szef Zabezpieczeń spojrzał podejrzliwie na Astrofizyka. – Mamy zostawić to wszystko i uciec?
– Przeciwnie. Musimy to wszystko zabrać ze sobą – wyjaśnił Astrofizyk. – Trzeba natychmiast zaprzestać wydatków na cokolwiek poza dwiema rzeczami: zaopatrzeniem na czas podróży i skonstruowaniem napadu dla Edenii.
– Całej Edenii?
– Tak, razem ze wszystkim, co zawiera. Musimy ją przetransportować do układu Omikrona. Na czwartej planecie tego układu istnieją dobre warunki ekologiczne.
– Jak to? Zaprzestać dotacji na Ochronę? – zaperzył się Szef Zabezpieczeń.
– Kiedy porzucimy planetą Hades z jej wyeksploatowanymi w znacznym stopniu złożami mineralnymi, nikt nie będzie chciał nam już niczego odebrać, kolego generale – wyjaśnił ze złośliwym uśmiechem Geolog.
– Cóż więc dalej? – ponaglało kilku spośród Rady.
Po prostu musimy doczepić człony napędowe do naszej Edenii i dopchać ją na orbitę Czwartej Omikrona. Przez cały czas podróży utrzymany będzie jej obrót własny, dzięki czemu warunki ciążenia wewnątrz planety nie ulegną zmianie. Racje żywnościowe będą ograniczone, wodę i powietrze będziemy regenerować jak dotychczas, ale po piętnastu czy dwudziestu latach znajdziemy się u celu. A potem osiedlimy naszych obywateli na Czwartej Omikrona.
– Przecież tam nie ma tak bogatych złóż, jak na Hadesie! – zauważył Geolog.
– Za to są znakomite warunki dla wegetacji roślin, hodowli zwierząt… – wtrącił się Biolog. – Któż powiedział, że nasi ludzie muszą wciąż pracować pod ziemią? Przestawimy się na rolnictwo, wyżywimy wszystkich i jeszcze będziemy mogli eksportować trochę żywności do innych układów. A jeśli chodzi o surowce, to i tam także jest ich trochę. Na nasze potrzeby wystarczy. Zyskamy tyle, że nikt nie będzie chciał nam niczego wydrzeć. Planeta do tej pory jest bezpańska i czeka na osadników. Poza tym odpadnie wiele problemów, z którymi borykamy się obecnie: zagrożenie wewnętrzne i zewnętrzne, problemy konserwacji…
– Zaraz, zaraz! – Szef Zabezpieczeń poderwał się ze swego miejsca. – Jak to tak? Wypuścimy ludzi na powierzchnię planety? Zamiast dać im obiecywaną od stu trzydziestu lat Nową, Wspaniałą Sztuczną Planetę, puścimy ich samopas na dziką, nie zagospodarowaną planetę naturalną?
– Oni tego nie przeżyją! – poparł go Socjolog. – Oni nie potrafią się przestawić na taki tryb życia! To będzie już siódme pokolenie wychowane w sztucznej planecie! Zbyt wielki będzie szok, lęk przestrzeni… A my, tracąc nad nimi kontrolę, nie będziemy w stanie w niczym im dopomóc, pokierować…
– No i sprawa najważniejsza: idea Sztucznej Planety jako Najsłuszniejszego Rozwiązania! – kontynuował Szef Zabezpieczeń. – Co z naszą naczelną ideą? Mamy ją porzucić tak od razu? Cóż oni pomyślą? Ze wszystko od początku było błędem? Ze niepotrzebnie wszyscy od sześciu pokoleń trwali w świecie będącym wynikiem błędu? Całą winą obarczą nas, chociaż to nie my wymyśliliśmy Najsłuszniejsze Rozwiązanie przed stu trzydziestu laty!
– Innego wyjścia nie widzę! – podkreślił z naciskiem Astrofizyk. – Kolega Inżynier mówi, że za dwadzieścia lat Edenia zacznie się rozsypywać. Nie ma funduszów na budowę Nowej Wspaniałej Edenii… Na Hadesie żyć się nie da, wiemy o tym dobrze. Cóż pozostaje, jeśli odrzucimy myśl o przeniesieniu naszego społeczeństwa w naturalny świat Czwartej Omikrona? Ludzie zginą wraz z rozpadającą się, przerdzewiałą sztuczną planetą!
– Ale za to nikt nie będzie musiał przyznawać się do odpowiedzialności za bezmyślne kontynuowanie błędów naszych przodków – mruknął Geolog, patrząc na Szefa Zabezpieczeń. – Zginiemy z poczuciem wierności raz obranemu kierunkowi…
– Nie, ja protestuję! – Szef Zabezpieczeń znów zerwał się z miejsca. – Ja nie będę odpowiadał za czyny łudzi rozpuszczonych wolno po naturalnej planecie. Nie wyobrażam sobie systemu kontroli w tych warunkach.
– Ależ… kontrola nie będzie potrzebna! – zwrócił uwagę Astrofizyk.
– Jak to: niepotrzebna? Ja bez kontroli nie podejmuję się utrzymać porządku! Ja nie będę odpowiadał…
– Podasz się do dymisji – powiedział Geolog.
– Coo? O, nie. Moja funkcja jest dożywotnia! – obruszył się Zabezpieczeniowiec. – To mój zawód.
– Koledzy, koledzy! – Przewodniczący postukał w blat stołu. – Odbiegliśmy od meritum. Muszę przyznać, że plan Głównego Astrofizyka budzi moje zainteresowanie. Jego realizacja wydaje się możliwa, jeśli przystąpimy do tego od razu, dopóki jeszcze zostało trochę surowców na Hadesie, które jesteśmy w stanie wydobyć. Uzyskane z eksportu środki trzeba by w całości przeznaczyć na przygotowania do operacji przeniesienia Edenii do układu Omikrona.
– Zgłaszam votum separatum! – wykrzyknął Szef Zabezpieczeń wychodząc z sali obrad.
Socjolog pospieszył w milczeniu za nim.
– Stoimy w obliczu decyzji, która ma zaważyć na losie pokoleń! – powiedział z patosem Astrofizyk. – Musimy ją podjąć, bo nie ma żadnej innej rozsądnej propozycji…
– Cały problem w tym, że taką decyzję musielibyśmy podjąć jednomyślnie – zasępił się Przewodniczący. – Wszyscy Główni Specjaliści muszą być zgodni co do jej słuszności. Niech no ktoś pójdzie i zawoła tamtych dwóch. Trzeba z nimi porozmawiać, zbliżyć jakoś stanowiska, znaleźć kompromis.
– Z technicznego punktu widzenia nie zgłaszam sprzeciwów – powiedział Inżynier. – Edenia wytrzyma przyspieszenie, jeśli oczywiście nie będziemy zwlekać latami z rozpoczęciem podróży.
– Trzeba by tylko skalkulować koszty… – zafrasował się Główny Księgowy.
Szef Zabezpieczeń i Główny Socjolog wrócili na salę. Wyglądało na to, że przemyśleli problem i są skłonni do rzeczowej dyskusji.
– Dobrze! – powiedział Szef Zabezpieczeń, stając przed Przewodniczącym. – Mamy do zaproponowania rozwiązanie pośrednie. Takie, które zapobiegnie katastrofie, a równocześnie nie zrujnuje naszego wypracowywanego od lat porządku społecznego i tradycji historycznych, nie spowoduje zamętu w umysłach ludzkich…
– Słuchamy! – zachęcił go Przewodniczący.
– Otóż, po konsultacji z Głównym Socjologiem, doszliśmy do wniosku, że w zasadzie można będzie przetransportować Edenie na orbitę Czwartej Omikrona. Ale zanim ludność ją opuści, na powierzchni planety naturalnej zbudujemy Nową Edenie. Będzie to zamknięta budowla, w której wnętrzu ludzie znajdą wszystko to, czego oczekiwali i mieli obiecywane: większy metraż na osobę, lepsze wyposażenie wnętrz… Jednym słowem, wywiążemy się z naszych obietnic i tym samym wykażemy słuszność idei, która przyświeca nam od tylu lat. Zbudowanie Nowej Edenii jako lekkiej konstrukcji budowlanej – na przykład w formie niskich i rozległych blaszanych baraków – będzie kosztowało o wiele taniej, niż budowa sztucznej planety na orbicie. Koszty eksploatacji też będą niższe. Wewnątrz zaś wszystko pozostanie tak, jak dotychczas w starej Edenii.
Kiedy Nowa Edenia będzie gotowa, przeniesiemy do niej ludność z orbitującej starej Edenii… ale tak, by ludzie myśleli, że Nowel Edenia jest prawdziwą Sztuczną Planetą…
– …podczas gdy ona będzie sztuczną Sztuczną Planetą! – odpowiedział geolog. – Co za idiotyzm! Po co to wszystko?
– Po to, żeby uniknąć szoku nagłej zmiany, bałaganu, rozchwiania, umysłów… Po to także, by dopełnić naszego dzieła, wywiązać się z obietnic…
– Sądzisz, że ludzie dadzą się na to nabrać? Jak w tej sytuacji rozwiążesz sprawę pracy na roli? Sądzisz, że ludzie nie poznają prawdy? – wyraził swe wątpliwości Biolog.
– Ludzie zamknięci w Nowej Edenii nie będą mieli możliwości stwierdzenia faktu, że ich świat, zamiast orbitować, spoczywa na powierzchni Czwartej Planety Omikrona – ciągnął Szef Zabezpieczeń. – Powie się im, że na planecie, no… coś się tam wymyśli, jakieś zagrożenia, niebezpieczeństwa… W każdym razie coś, co uniemożliwia jej zasiedlenie na stałe. A tych, którzy będą pracowali na planecie, będzie się dowozić w taki sposób, by byli przekonani, że podróżują z orbity na planetę i na odwrót… Uwierzą łatwo, bo do tego samego przywykli na naszej starej Edenii…
– No dobrze… – Przewodniczący zamyślił się na chwilę. – Wprawdzie niezupełnie zgadzam się z argumentacją kolegi Zabezpieczeniowca, ale on jest specjalistą od ochrony społeczeństwa i ma tutaj ostatnie słowo… Więc muszę się zgodzić… Jedno tylko mnie niepokoi. Ktoś przecież będzie musiał budować tę Nową Edenie. Ci ludzie będą wiedzieli, czym jest ona naprawdę i gdzie się znajduje… Poza tym, ktoś będzie przecież musiał koordynować prace na Czwartej Omikrona…
– Rzecz jasna, grupa wtajemniczonych zamieszka poza Nową Edenia, to się rozumie samo przez się – pospieszył z wyjaśnieniem Socjolog. – Będzie to oczywiście jedną z Tajemnic Stanu, podobnie jak kilka innych szczegółów. To nieuniknione w podobnej sytuacji…
– Tak. To jest minimum naszych żądań, jeśli chodzi o modyfikację planów kolegi Astrofizyka. Żadnych ustępstw nie przewidują – powiedział twardo Szef Zabezpieczeń. – Nie może być mowy o dawaniu ludziom swobody rozłażenia się po planecie. Nie umieliby z niej korzystać i zapewne pozabijaliby się zaraz nawzajem! A poza tym, kto by się podjął zmusić ich do solidnej pracy? Wobec tak zdecydowanego stanowiska Szefa Zabezpieczeń, popieranego przez Głównego. Socjologa, Rada Sztucznej Planety Edenia przyjęła jednogłośnie projekt Głównego Astrofizyka wraz ze zgłoszonymi poprawkami.
– Zabawne, prawda? – powiedział Rinah cierpko, wyjmując kasetę z dyktafonu. – Żartobliwa prognoza dotycząca sztucznego świata, podobnego do Paradyzji. Dlaczego autora spotkały z jej powodu tak poważne… przykrości? On sam prawdopodobnie sądzi, że zaważyły tu sugestie na temat żałosnego stanu technicznego i gospodarczego, które mogły być poczytane za aluzję do paradyzyjskiej rzeczywistości… Końcową wizję autor potraktował zapewne, jako groteskowy żart. Tymczasem to właśnie w owym zakończeniu, w jego mniemaniu absurdalnym, Huxwell otarł się niebezpiecznie o prawdę, ukrytą i starannie strzeżoną przed ogółem mieszkańców Paradyzji.
– Więc Paradyzja… nie jest sztuczną planetą? – wyszeptała Zinia, jakby obawiając się wypowiedzieć tej myśli nawet tutaj, wobec głuchych ścian podwodnego bunkra.
– Paradyzja jest szeregiem kontenerów, sprowadzonych na powierzchnię Tartaru sto lat temu, zanim jeszcze obudzono hibernowanych osadników. Kontenery spoczywają jeden obok drugiego, stykając się bocznymi powierzchniami. Nie może być Siódmego Segmentu, zamykającego pierścień, bo nie ma pierścienia. A siła ciężkości wewnątrz segmentów jest po prostu grawitacją planety Tartar, a nie siłą odśrodkową pochodzącą z obrotu. Gdyby zegary w Paradyzji odmierzały równe minuty, oraz gdyby w paradyzyjskich szkołach nauczano prawdziwej, nie sfałszowanej mechaniki teoretycznej, każdy bystry uczeń potrafiłby zdemaskować mistyfikację. Musiałby jednak w tym celu mieć możliwość swobodnego poruszania się przynajmniej w ramach jednego segmentu oraz wykonywania prostych doświadczeń…
– Jak to się stało, że nikt dotychczas nie wykrył tego oszustwa? – westchnęła Zinia, bezsilnie opadając na krzesło.
– Sama dobrze wiesz, jak funkcjonuje wasz świat. Może wielu próbowało, może nawet niejeden wykazał to sam sobie… Ale tych którzy choćby słowem czy gestem próbowali przekazać te wiadomości innym, czekał nieuchronny cios ze strony Systemu Zabezpieczeń, broniącego nie mieszkańców Paradyzji, lecz tych, co zamknęli ludzi w jej wnętrzu. System chroni Tartaryjczyków przed gniewem i zemstą więźniów Paradyzji… Wasz Cortazar był naprawdę genialnym łotrem… Uwięził całe społeczeństwo, pozbawiając wiele pokoleń prawa do normalnego życia i normalnego świata znajdującego się tuż obok, za warstwami metalu, kłamstwa i strachu przed wyimaginowanym niebezpieczeństwem…
– …a dzieci po dziś dzień śpiewają pieśni na jego cześć – powiedziała Zinia, patrząc nieobecnym wzrokiem w szary beton ściany. – Kto ośmieli się otworzyć tę puszkę Pandory?
– Na pewno nie zrobią tego ludzie, którzy stworzyli sobie na Tartarze swój mały, lecz wygodny świat, istniejący dzięki wysiłkowi milionów niewolników. A tylko ktoś z zewnątrz mógłby to uczynić.
– Nie potrafię być Pandorą – uśmiechnęła się smutno. – Nie otworzę jej…
– Zdaje się, że puszkę pełną plag i nieszczęść, podarowaną w posagu Pandorze, otworzył jej mąż, Epimeteusz… – powiedział Rinah. – Znajdź ochotnika do tej roli. Ale najpierw musiałabyś odnaleźć miejsce na Tartarze gdzie leżą kontenery. To nie może być daleko stąd.
– Cóż z tego, nawet gdybym je odnalazła. Nikt tutaj nie podejmie nigdy decyzji uwolnienia tych ludzi. Pandora i jej mąż pierwsi padli ofiarą swego nierozważnego czynu. Potem plagi spadły na pozostałych. Ileż nieuświadomionej jeszcze nienawiści drzemać musi w tych starych kontenerach… Może kiedyś ciśnienie tej nienawiści, obudzonej nagle, zniszczy metalowe ściany…
– Myślę, że prędzej dokona tego rdza… Długie dziesięciolecia upłyną, a może nawet następne sto lat, nim się to stanie – westchnął Rinah. – W każdym razie ja nie widzę sposobu… Ludzie, zamknięci wewnątrz tego więzienia, nie zdołają podjąć żadnych wspólnych działań. Zbyt dalece zostali uwikłani, zbyt szczelnie osaczeni. Każdego ranka mogą przebudzić się w swym więzieniu podzielonym na małe, jedno czy dwuosobowe, zamknięte celki. Jedyne, co mogą, to tłuc głową o ściany, przejrzyste lub nie, w zależności od życzenia komputerowych strażników,
– A wystarczyłby jeden wyłom, jedna dziura w skorupie, by wszystko to wykipiało nagle, wylało się, rozpłynęło ludzką falą po tej pięknej planecie…
– Być może… – odrzekł Rinah w zamyśleniu. – Boję się jednak, że nie ma takiej siły… Powłoki kosmicznych kontenerów są wciąż jeszcze zbyt mocne i odporne.
Długo milczeli oboje, każde na swój sposób szukając beznadziejnie wśród gonitwy szalonych myśli jednej choćby, skutecznej recepty na uratowanie świata, ginącego pod brzemieniem stuletniej warstwy kłamstwa.