KOSZ Z DUSZAMI

— Czego ty właściwie szukasz? — spytał Honore.

Spędzili w porcie najgorętszą część dnia i teraz ociekali potem. Zbliżał się już wieczór, ale upał nie zelżał.

— Dusz — wyjaśnił Calvin. — A konkretnie złodziei dusz.

Stali w niewielkiej plamie cienia rzucanej przez stos pustych skrzyń i patrzyli, jak cumuje statek. Honore był trochę rozdrażniony.

— Jeśli transakcja, którą widziałem na nabrzeżu, miała cokolwiek wspólnego z zaginionymi płomieniami serc… które nie są duszami w takim sensie, w jakim opisują je kapłani… to wcale nie była kradzież. Oddawali laleczki z własnej woli.

— Czasami kradzież wcale nie wygląda jak kradzież. A jeśli wierzą, że tylko je wypożyczają, a potem nie mogą ich odzyskać? Co na to powiesz?

— A jeśli stawiasz nas na drodze czegoś niebezpiecznego? Pomyślałeś o tym? Calvin uśmiechnął się tylko.

— Nic nie może nas skrzywdzić.

— To stwierdzenie jest w tak oczywisty sposób fałszywe, że nie warto go nawet komentować.

— Ty chyba nie rozumiesz, co potrafię zrobić. Przerzucono trap z nabrzeża do występu w burcie statku.

— Paskudnie wygląda ta załoga, nie sądzisz? Może Portugalczycy?

— Jeśli postanowię, że tobie i mnie nic się nie stanie, to się nie stanie — oświadczył Calvin.

Aha… Czyli potrafisz czytać w myślach, jak twoja bratowa?

— Nie musisz czytać w myślach, kiedy możesz roztopić komuś nóż w ręku.

— Ale Monsieur le Genius, nie wszystkie noże widoczne są z wyprzedzeniem.

— Ja je widzę.

— Nic cię nigdy nie zaskakuje?

Zanim Calvin wymówił krótkie „nic”, Honore trzepnął go dłonią w kark. Calvin zatoczył się i odwrócił, masując dłonią szyję.

— Do diabła, co niby chcesz tym udowodnić?

— Dowiodłem, że można cię skrzywdzić.

— Nie. Dowiodłeś, że nie można ci ufać.

— Teraz rozumiesz, o co mi chodzi? — ucieszył się Honore. — Właśnie kiedy czujesz się bezpieczny, najbardziej jesteś narażony na ciosy. A że jesteś na tyle głupi, by czuć się bezpieczny przez cały czas, to przez cały czas jesteś narażony.

Oczy Calvina zmieniły się w wąskie szparki.

— Nie czuję się bezpiecznie przez cały czas. Czuję się bezpiecznie z tobą.

— Ale ostatnio przez cały czas jesteśmy razem. — Honore znów się uśmiechnął. — I jesteś bezpieczny przede mną. Nie jestem dumnym posiadaczem żadnego użytecznego talentu, nie noszę broni i zbyt mnie zajmuje studiowanie człowieczeństwa, żebym myślał o zranieniu pojedynczego człowieka. Ale fakt, że jesteś przede mną bezpieczny, nie oznacza jeszcze, że jesteś bezpieczny w moim towarzystwie.

— Nie rób mi wykładów, ty francuski pierdzielu.

— Zbyt mi pochlebiasz. Czosnek, wino, zupa cebulowa, dojrzały ser… Wszystkie razem sprawiają, że pierd francaise jest najlepszym z możliwych pierdnięć. Voltaire tak twierdzi.

Calvin nie roześmiał się.

— Patrz — powiedział. — Patrz tylko na tego niewolnika. Nie ma nic do roboty.

— On czeka.

— To ten, którego widziałeś?

— Obserwuję, co ludzie robią. Nie udaję, że umiem poznać, czy dwaj Czarni, jeden widziany z tyłu, drugi z przodu, obaj ze sporej odległości, a ubrani identycznie jak połowa niewolników w Camelocie, są w rzeczywistości tym samym człowiekiem.

— Chcesz powiedzieć, że to ten sam? Honore westchnął.

— Chcę powiedzieć, że nie wiem.

— Więc powiedz to po prostu. Nie wygłaszaj tych swoich wyszukanych oracji. Honore nie zwracał na niego uwagi. Zataczając się, mrużąc oczy, pochyleni, rozglądający się dookoła, na pokładzie pojawili się pierwsi Czarni.

— To statek niewolniczy.

— Wiedzieliśmy o tym.

— Wiedzieliśmy też o trzech innych statkach, które przybiły dzisiaj, a jednak nie wiozły niewolników.

— Wiedzieliśmy, że ten jest niewolniczy, bo popatrz tylko na Białych. Chodzą po pokładzie z kijami. Nie potrzebują ich do rozładowania skrzyń.

— Gdybym tylko był taki sprytny jak ty…

Czarny, którego zauważyli wcześniej, który mógł, ale nie musiał być tym widzianym wcześniej przez Honore, jak zbiera kukiełki, zbliżył się z dwoma wiadrami wody i koszem. Spuścił głowę, by nie patrzeć w oczy żadnemu z białych dokerów. Powiedział coś do kierującego robotnikami, a ten skinął ręką w stronę trapu.

— Nie, tępy czarnuchu! — Głos dokera dobiegał wyraźnie do miejsca, gdzie stali Calvin i Honore. — Czekaj na dole! Jak zaczniesz się pchać po trapie, będą się zderzać i pospadają do wody! Głupek, głupek, głupek!

Gdy kończył swoją listę głupków, Czarny z wiadrami kłaniał się, pochylał głowę i cofał tak długo, że dotarł na wskazaną pozycję.

— On wiedział — oświadczył Honore.

— Co takiego wiedział?

— Wiedział, gdzie ma stanąć. Szedł już w tamtą stronę, zanim ten człowiek wskazał mu miejsce.

— To dlaczego rozgniewał tego robotnika?

— Chciał go przekonać, że jest głupi.

— Robotnik od samego początku myślał, że jest głupi. Oni myślą, że wszyscy Czarni są głupi.

— Naprawdę? Ale myślą też, że niektórzy są jeszcze głupsi od innych.

Pierwsi niewolnicy, skuci i połączeni łańcuchem za kostki, wyszli chwiejnie na trap, po czym od razu skierowali się po wodę. Sporo się wylało przy akompaniamencie cichych przekleństw nosiwody. Calvin użył przenikacza, by przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Rzeczywiście, każdy z niewolników oddawał jakiś niewielki przedmiot wykonany ze ścinków materiału, drewienek i kawałków żelaza.

Jego szukamy — oświadczył Calvin. — Ale skąd ci przyszło do głowy, że oddają lalki?

— Mogłem się dobrze przyjrzeć tylko jednej, większej od innych. To była lalka.

— Inne nie.

— Czymś jednak są, prawda?

— Oczywiście, są czymś, to jasne. Chciałbym ich zapytać, co to jest. Jak przelewają moc w coś takiego.

— Ale co to jest, jeśli nie lalki?

— Nic. Powiązane strzępy materiału, sznurki, nici, żelazo, drewno, różne śmieci. Nie znajdziesz dwóch takich samych.

— Ach, gdyby tak mieć talent żony twojego brata… — westchnął Honore.

— Dowiemy się niedługo.

— Ale czy to nie ironiczne, że przez cały dzień czekamy tu i obserwujemy, a teraz, kiedy już znaleźliśmy tego człowieka, dalej nie mamy pojęcia, co on właściwie robi? A ona już wie.

— Dlaczego sądzisz, że wie cokolwiek? — zdziwił się Calvin.

— Bo potrafi zajrzeć w czyjś płomień serca. Pilnowała nas przez cały dzień, a kiedy tylko go zobaczyliśmy, mogła przeskoczyć, zajrzeć w niego i wszystkiego się dowiedzieć.

— Do licha! — Calvin spojrzał na przyjaciela z irytacją. — Nie powiesz chyba, że czujesz, kiedy na ciebie patrzy?

— Niczego nie muszę czuć — wyjaśnił Honore. — Wiem, że patrzyła, bo jest ciekawa. Zobaczyła w płomieniach naszych serc, że chcemy odszukać tego człowieka, więc nas obserwowała. To oczywiste.

— Dla ciebie.

— Tak, dla mnie. Jestem światowej klasy autorytetem w dziedzinie ludzkich zachowań.

— We własnej opinii.

— Ale widzisz, jestem takim człowiekiem, który zawsze uważa się za najlepszego na świecie we wszystkim, czym się zajmuje. Ty zresztą też. To jedyne, w czym jesteśmy podobni.

Calvin uśmiechnął się.

— Prawda jak diabli.

— Różnica między nami polega na tym, że ja nie mylę się w tej opinii. Calvin znów zmrużył oczy.

— Pewnego dnia przestanę udawać, że biorę te twoje słowa za żart.

— I co zrobisz, żeby mnie ukarać? Sprawisz, że obudzę się pod krzakiem z potwornym bólem głowy i w ubraniu zmoczonym uryną?

Teraz trapem schodziły kobiety, nagie do pasa i powiązane, nie skute, choć sznury obtarły im kostki i przeguby do krwi.

— Żona twojego brata zna już imię tego nosiciela wody, wie, gdzie mieszka i co jadł na śniadanie — stwierdził Honore.

— Może i tak. Ale my też wkrótce się dowiemy.

— Myślisz, że nie zauważy, jak idą za nim dwaj Biali?

— Już mówiłem — rzekł Calvin ze złośliwym grymasem — potrafię zrobić wszystko, co potrzebne. Mogę go śledzić tak, że nas nie zauważy ani nie będzie wiedział, że jest śledzony.

— Używając twojego przetykacza?

— Przenikacza.

— Przecież nie znasz wszystkich ukrytych mocy, jakie może posiadać ten Czarny — zauważył Honore. — Skąd wiesz, że nie złapie twojego przenikacza i nie zatrzyma w niewoli?

Calvin chciał już wyśmiać ten pomysł, ale nagle spoważniał.

— Wiesz, byłbym durniem, uważając, że nie jest niebezpieczny, tylko dlatego że przy tym dokerze udawał durnia.

— Uczysz się podejrzliwości! Jestem z ciebie dumny!

— Ale mój przenikacz nie musi przecież podróżować w tym człowieku ani nic takiego.

To dobrze — uznał Honore. Widział jednak, że Calvin jest niespokojny.

Każdy z niewolników, bez wyjątku, miał coś, co oddawał nosicielowi wody. Kobiety okazały się bardziej nieufne od mężczyzn — nie trzymały tych przedmiotów w rękach ani nie ukrywały w skąpej odzieży — wypluwały je z ust do chochli.

— Niektóre mają po dwie — zauważył Calvin. — Dwie takie magorzeczy. Kiedy coś trafiło do chochli, nosiwoda zawsze wrzucał to do prawego wiadra. Zebrał tam już pewnie sporą kolekcję.

Ostatnie w kolejce było kilkanaście dość już dużych dzieci. Wyglądały na bardziej przerażone i słabsze od dorosłych. Żadne z nich nic nie miało dla nosiwody.

— Kobiety dawały po dwie — przypomniał sobie Honore.

— Rzeczywiście — zgodził się Calvin. — Za dzieci. Obsługując je, nosiwoda niezgrabnie zahaczył i przewrócił prawe wiadro, wylewając wodę na rozgrzane deski nabrzeża. Pozostałym dzieciom dał wodę z drugiego wiadra. Po chwili okazało się, czemu przewrócił to ważniejsze: jeden z marynarzy chwycił kubeł, w którym zostało jeszcze trochę wody, i chlusnął na plecy ostatniego dziecka. Wzbudził tym głośny rechot białych dokerów. Tymczasem nosiwoda przyklęknął, wybrał wszystko z prawego wiadra i wrzucił do małego koszyka, który ze sobą przyniósł.

Jego misja nie skończyła się jednak. Szef dokerów zatrzymał go przy zejściu z nabrzeża.

— Co tam niesiesz? — zapytał, wskazując kosz.

— Nie wiem, co mój pan tam włożyć — odparł nosiwoda.

— A ja wiem, że byłoby lepiej, gdyby jedna rzecz się tam znalazła.

Przez długą chwilę spoglądali na siebie w posępnym milczeniu, aż wreszcie nosiwoda uśmiechnął się, błysnął białkami oczu i sięgnął do kosza.

— Ja taki głupi, boss, głupi, ja całkiem zapomnieć. Wyjął i wręczył Białemu monetę.

— Gdzie reszta?

— To wszystko, co ja dostać.

— Nie oszukuj, Duńczyk.

— Aha — szepnął Honore. — Poznaliśmy jego imię.

— Chyba tak — odpowiedział Calvin. — Bo Skandynawem żadnym nie jest, to pewne.

— Wiesz co? — rzucił groźnie Biały. — Powiem mu, że dałeś mi jednego pensa. Zobaczymy, co on na to.

— Ale ja dać panu szyling.

— Myślisz, że w to uwierzy, jeśli powiem, że było inaczej?

— Moja dostać baty — stwierdził Duńczyk. — Ale pan nie dostać więcej pieniądz.

— Wynoś się z mojego nabrzeża.

— Boss dobra pan. — Duńczyk wycofał się w pokłonach.

Po chwili odwrócił się i znowu podniósł wiadra. Zanim jednak się wyprostował, szef dokerów kopniakiem przewrócił go na deski. Dokerzy i marynarze ryknęli śmiechem. Ale niewolnicy, ustawieni do inspekcji celnej, wcale się nie śmiali. Sam Duńczyk, kiedy się podniósł, nie okazywał nawet śladu rozbawienia. Calvin i Honore widzieli, że panuje nad sobą, rozciąga usta w głupawym uśmiechu, a dopiero potem się odwraca.

— Pan wesoła człowiek, boss — powiedział. — Zawsze moja rozśmieszać.

Z przesadną ostrożnością podniósł wiadra, tym razem nie odwracając się plecami do dokera. Demonstracyjnie zatrzymywał się kilka razy i oglądał czujnie, upewniając się, że nikt nie zakrada się od tyłu, by go kopnąć. Biali śmiali się z tej błazenady, nawet kiedy już odszedł.

Przez cały ten czas niewolnicy nie odrywali od niego wzroku.

— Pokazuje im, jak tu przetrwać — stwierdził Honore.

— Znaczy, rozzłościć jakiegoś Białego? Rzeczywiście sprytne.

— On nie jest głupi. Nie, to mądry człowiek. Pokazuje reszcie, że mają udawać głupków i rozśmieszać Białych. Biały człowiek powinien odczuwać rozbawienie i wzgardę, ponieważ wtedy nie będzie czuł lęku i gniewu.

— Prawdopodobnie — zgodził się Calvin. — Ale może po prostu od czasu do czasu dostaje kopniaka w tyłek.

— Nie — sprzeciwił się Honore. — Powtarzam ci, że jestem autorytetem w dziedzinie ludzkiej natury. On to robi celowo. W końcu właśnie on odbiera im dusze.

— Mówiłeś, zdaje się, że to wcale nie dusze.

— Zmieniłem zdanie. Popatrz na nich. Stracili swoje.

Przyjrzeli się Czarnym w łańcuchach i sznurach. Urzędnicy celni poszturchiwali ich, obdzierali z resztek odzieży, sprawdzali im uszy, nozdrza, zęby, jakby mieli do czynienia ze zwierzętami. Czarni przyjmowali to obojętnie. Wyraz przerażenia, jaki mieli na twarzach, kiedy wyszli na światło dnia, teraz zniknął. Zniknęło również skupienie, z jakim obserwowali Duńczyka zabierającego ich amulety czy cokolwiek to było. Teraz naprawdę wydawali się zwierzętami.

— Rzeczywiście, są puści — przyznał Calvin. — Wszyscy mieli płomienie serc, kiedy schodzili ze statku. I to mocne. Teraz wszystkie przygasły, jak ogień, który tylko się tli.

— Byli gotowi, zanim wyszli z ładowni — dodał Honore. — Skąd wiedzieli?

— Może to jedna z tych rzeczy, które później zdoła nam wyjaśnić Margaret.

— Jeśli w ogóle jeszcze kiedyś się do nas odezwie.

— Odezwie się — zapewnił Calvin. — Jest miła. Dlatego będzie się czuła winna, że przez nią musieliśmy odpracować cenę wczorajszego obiadu.

— Oni wiedzieli — mruknął Honore. — I wszyscy się godzili. Oddali w jego ręce własne dusze.

— Ciekaw jestem, gdzie on je trzyma i co z nimi robi.

— W takim razie musimy pójść do twojej bratowej i ją zapytać, skoro jesteś pewien, że zechce z nami rozmawiać.

Calvin rzucił mu gniewne spojrzenie.

— Już w tej chwili go śledzę — oznajmił. — Nie widzi mojego przenikacza.

— Albo nie okazuje tego, że widzi.

— Zajmuję się tym dłużej od ciebie. Wiem.

— To dlaczego drżysz? — spytał Honore.

Calvin odwrócił się zagniewany, przyciskając Honore do skrzyń.

— Ponieważ ledwie się powstrzymuję, żeby nie… zatrzymać… twojego… serca. Honore zrobił zdumioną minę.

— Czyżbyś pod tym żywopłotem całkiem stracił poczucie humoru? Calvin cofnął się nieco, tylko częściowo udobruchany.

— Co jak co, ale zabawny na pewno nie jesteś.

— Jeżeli będę ćwiczył, może kiedyś stanę się zabawny.

— To ja jestem śmieszny. — Calvin cofnął się jeszcze i Honore mógł teraz stanąć, nie opierając się o skrzynie. — Czy może pod żywopłotem straciłeś poczucie humoru?

— Obaj jesteśmy śmiesznymi chłopakami — uznał Honore. — Idźmy za tym człowiekiem z koszem dusz. Muszę się dowiedzieć, co z nimi robi.

— Przechodzi przez drzwi.

— Gdzie?

— Miasteczko Czarnych — odparł Calvin. — Wszędzie wiszą jakieś śmieci. Tylko jeden płomień serca w całym domu. — Gwizdnął. — Ależ to jaskrawe.

— Co jest jaskrawe? — zapytał Honore. Calvin nie odpowiedział.

Honore zbliżył się nieco.

— To nieuczciwe, żeby mi nie mówić. Calvin spojrzał na niego tępo.

— Wiesz, co ci powiem? — zirytował się Honore.


* * *

Margaret siedziała przy biurku i układała swój codzienny list do Alvina. Nigdy ich nie wysyłała. Mogłaby, ponieważ zawsze wiedziała, gdzie przebywa i dokąd zmierza.

Ale po co zmuszać go do szukania urzędów pocztowych w każdym miasteczku, do którego trafi? Lepiej poczekać do ostatnich godzin przed zachodem słońca. Cokolwiek by wtedy robił, przerywał i kierował swe myśli ku niej. Co ważniejsze, wysyłał swój przenikacz, by ją obserwować. Nie umiał czytać w myślach, ale wyczuwał, jak poruszają się jej ręce, jej palce; potrafił znaleźć pióro. Zanurzała je w kałamarzu tylko po to, by wracać do tego, co napisała wcześniej. Wiedziała, że on widzi słowa pisane na papierze tak wyraźnie, jakby zaglądał jej przez ramię. Zadawała pytania; kiedy były już na wpół uformowane, znajdowała odpowiedzi w jego wspomnieniach.

Był to nierówny układ, wiedziała o tym. Mogła poznać jego najskrytsze myśli, nawet uczucia, z których sam prawie nie zdawał sobie sprawy. Widziała, jak rozwijają się przed nim możliwości, jak zbiegają się znowu po każdym wyborze. Nie miał przed nią tajemnic. Ona za to mogła ukryć każdy sekret, z wyjątkiem fizycznego stanu swego ciała. Mógł więc ją uspokajać, że dziecko rozwija się dobrze; mógł się martwić, że za dużo pracuje. Ale jej myśli pozostawały przed nim zamknięte. Nie wydawało się to sprawiedliwe.

A jednak Alvinowi to nie przeszkadzało — naprawdę, wcale nie przeszkadzało, nawet chyba tego nie dostrzegał. Wiedziała, że jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, Alvin był człowiekiem szczerym i nie miał tajemnic. Umiał coś ukryć, naturalnie, lecz gdy już komuś zaufał, opowiadał mu całą historię, nie pomijając żadnych szczegółów, czy dobrze o nim świadczyły, czy źle. Czasami ludzie uznawali to za przechwałki — kiedy to, czego dokonał, było rzeczywiście niezwykłe. Jednak nie były to ani przechwałki, ani wyznania. Alvin po prostu opowiadał o tym, co miał w pamięci. Dlatego wcale mu nie ciążyło, że Peggy tak łatwo może zajrzeć w płomień jego serca.

Drugi powód dla tego braku urazy trochę ją jednak niepokoił: Alvin zwyczajnie się nie przejmował. Nie przeszkadzało mu, że ona zna jego tajemnice, ale też nie przeszkadzało, że on nie zna jej. Mógłby być bardziej dociekliwy! Czyżby to znaczyło, że jej nie kocha? Czy zdradzało jakiś zasadniczy egoizm? Nie, Alvin był człowiekiem wielkodusznym. Po prostu nie był aż tak ciekawy szczegółów jej myśli. Zadowalał się tym, co sama mówiła. Ufał jej. To było to: zaufanie, nie brak miłości.

Trzeci powód, prawdopodobnie najważniejszy, był też najbardziej denerwujący. Wszystko, co dotyczyło Margaret, Alvin przyjmował jako dany fakt, część otaczającego go naturalnego świata. Wprawdzie dowiedział się o tym później, ale obserwowała go przez całe dzieciństwo i wiele razy ocaliła mu życie. Uczyła go, przebrana za starą pannę, nauczycielkę. Jak słońce codziennie rzucało na niego swe promienie, tak i codzienna była jej troska o niego. Przyjmował ją jak coś oczywistego. Obecność Margaret w jego myślach była czymś tak zwyczajnym jak oddychanie.

Nie jestem nawet pogodą jego życia, jestem klimatem, myślała. Nie, raczej kalendarzem. Czasami wypadają święta, ale przez resztę czasu traci rachunek dni; wiadomo, że będą przemijać jeden po drugim.

Nie wolno mi myśleć w ten sposób. Muszę pisać.

„Najdroższy Alvinie, tęsknię za tobą bardziej niż kiedykolwiek. Calvin to taki niemiły chłopak, twoje przeciwieństwo, kiedy jednak słyszę jego głos, przypomina mi twój.”

Tyle że listy nie były zwykle pisane tak składnie. Kiedy tylko widziała, że zrozumiał, porzucała niedokończone słowo i przechodziła dalej. List zaczynał się w rzeczywistości raczej w taki sposób: NA, tęs za t bard. C to taki niemi chi, tw przeciw, kiedy jdn sły jgo gis, przypom mi ci.

Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek inny zrozumiał te strzępki wyrazów pisane dziecięcymi, drukowanymi literami zamiast zwykłym eleganckim pismem Margaret — drukowane litery Alvin łatwiej rozpoznawał.

Pisała dalej: „Uważam, że robisz niemądrze, godząc się na pozostanie w tym więzieniu choćby przez jedną noc. Wyjdź z niego, zbierz swoich towarzyszy i wracaj do domu. Nie dbam zbytnio o Purity. Ma przed sobą kilka dobrych przyszłości, ale niezbyt prawdopodobnych. Możliwe są też wielkie nieszczęścia, jeśli zostaniesz i wyrwiesz ją z Nowej Anglii”.

Jego pytanie: A zatem to możliwe?

„Tak, ale…”.

Czy ją powieszą, jeśli jej nie zabierzemy?

Margaret wiedziała, że szczera odpowiedź nie pozostawi Alvinowi wyboru. Będzie musiał zostać.

Pisała: „Śmierć nie jest najgorszą rzeczą na świecie. Wszystkich nas czeka; a jeśli powieszą ją jako czarownicę, istnieje spora szansa, że doprowadzi to do zniesienia kary śmierci za czary. A zatem jej śmierć przyniesie wiele dobrego”.

Natychmiast dostrzegła w umyśle Alvina odpowiedź, ale znała ją już wcześniej, bo wynikała z jego charakteru: Spróbujmy osiągnąć ten sam cel bez wysyłania jej na szubienicę.

Mówiąc mu prawdę, zagwarantowała, że Alvin na dłużej zostanie w więzieniu.

Pisała: „Czy twoje poprzednie uwięzienie i proces nie wystarczą na całe życie?”.

Nie odpowiedział; za to w myślach zadał pytanie: Calvin? Czego chce?

„Być tobą. A jeśli to się nie powiedzie, to zniszczyć wszystko, co kiedykolwiek osiągnąłeś. Uwiódł wytworną damę, wzbudzając w niej niepohamowaną żądzę. Też tak potrafisz?”.

Jego odpowiedź: Nigdy o tym nie pomyślałem. Chcesz, żebym spróbował?

„Nie!!! Nie, póki nie ma cię tutaj cieleśnie, ty dręczycielu”.

To mnie będą dręczyć i torturować.

„Tylko cię pogonią. Przyda ci się trochę ćwiczeń”.

Ta rozmowa trwałaby jeszcze chwilę, gdyby nie przerwało jej gwałtowne stukanie do drzwi.

„Ktoś puka”, napisała.

Potem spojrzała na płomienie serc przed drzwiami i znalazła tylko jeden: Ryby.

— Dwóch Białych czeka na dole i chce się z panią zobaczyć. „Goście”, napisała.

Poszukała płomieni serc na parterze, ale zobaczyła tylko jednego mężczyznę czekającego na spotkanie.

„Honore de Balzac. Partner Calvina w rozpuście. Muszę zejść. Jutro?”.

Odpowiedział: Jutro. Zawsze. Kocham cię.

Czując ściskanie w gardle, Margaret złożyła i schowała kartkę papieru. Zostało jeszcze sporo wolnego miejsca, by pisać listy do Alvina.

Na dole Balzac poderwał się z krzesła. Był nerwowy niczym żaba na patelni.

— Słucham… — zaczęła Margaret.

— Musi mi pani pomóc z Calvinem — przerwał jej Balzac; jego perfekcyjny angielski trochę go zawodził. — Gdzie on jest?

— Nie wiem. — Zdziwiła się nieco. — Nie ma go tutaj, jeśli o to panu chodzi.

— Ależ jest tutaj, madame. Jest, lecz go nie ma. Proszę spojrzeć.

Kiedy zwróciła się tam, gdzie wskazywał palcem, ze zdumieniem odkryła, że Calvin istotnie jest obecny. Siedział na drewnianej ławie i kołysał się bezmyślnie, wpatrzony w pustkę. Jak mogła nie zauważyć, że przyszedł z Balzakiem, kiedy sprawdzała płomienie serc?

Ponieważ brakowało jego płomienia. A raczej był, ale rozmiarów typowych raczej dla myszy; nie miał w sobie żadnej przyszłości, jedynie tępą świadomość chwili obecnej. Jak gdyby Calvin swoje własne działania dostrzegał kątem oka.

Całkiem jakby był jednym z niewolników.

Ale nie. Niewolnicy z Camelotu wciąż posiadali płomienie swoich serc. Słabe, bez prawdziwych imion, z pasjami wytłumionymi i prawie nieobecnymi, o przyszłosciach kierowanych na kilka tylko wąskich ścieżek. Więcej jednak, niż pozostało Calvinowi. Zachował swoje imię, ale właściwie nic więcej. Co do przeszłości i przyszłości, przesłaniała je gęsta mgła. Pojawiały się w niej błyski i cienie, ale Margaret nie potrafiła nadać im sensu. W szczególności nie umiała zobaczyć, gdzie się podział jego przenikacz.

— Wyprowadźmy mojego drogiego szwagra do ogrodu — zaproponowała. — Tam porozmawiamy.

Balzac skinął głową, zadowolony, że tak szybko zrozumiała powagę sytuacji.

Ogród leżał w głębokim, gorącym cieniu, jaki w popołudniowych godzinach rzucał budynek. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby podsłuchiwać, więc Margaret w spokoju wysłuchała opowieści Balzaca; gdy mówił, śledziła opisywane wydarzenia w jego pamięci. Dzień na nabrzeżu… wyładunek niewolników… Duńczyk nosiwoda… małe amulety z powiązanych razem ścinków, przekazywane lub wypluwane do chochli… Calvin wysyłający za Duńczykiem swój przenikacz…

— Ostrzegałem go — zakończył Balzac. — Nie chciał słuchać.

— Nigdy nie słucha — stwierdziła Margaret.

— Nigdy? — zdziwił się Balzac. — Myślałem, że spotkała go pani ledwie w zeszłym tygodniu.

— Moim nieszczęściem jest, że dobrze znam każdego, kogo spotykam. Calvin nie jest człowiekiem rozważnym. Pan także nie.

— Jak kamyk wobec księżyca, taka jest moja nierozważność w porównaniu z Calvinową.

— Kiedy będzie pan umierał na chorobę, którą nazywacie angielską, a Anglicy francuską, kiedy umysł odmówi panu posłuszeństwa, kiedy będzie pan ślepy, a ciało zacznie się rozkładać, nie potrafi pan już sobie przypomnieć, że swoją nierozwagę uważał pan za drobnostkę.

Mon Dieu. Czyżbym poznał swój los?

— Bardzo prawdopodobne zakończenie pańskiego żywota — potwierdziła Margaret. — Wiele ścieżek do niego prowadzi. Z drugiej strony jednak na wielu ścieżkach jest pan bardziej rozważny w doborze towarzystwa.

— A co ze szczęściem?

— Nie należę do wyznawców szczęścia. Nie dzięki szczęściu pański przyjaciel Całym utracił duszę.

— Jak mógł ją utracić, jeśli i tak miał ją już diabeł? — Te słowa Balzaca tylko w części były żartem.

— Cóż ja wiem o duszach? Starałam się zrozumieć, co takiego postradali niewolnicy w tym mieście. W Appalachee tak się nie zachowują. Zastanawiam się, czy nie dlatego, że wciąż mają niewielką nadzieję na ucieczkę. Podczas gdy tutaj żadna nadzieja nie istnieje. Zatem, by zachować życie, muszą ukryć się przed własną rozpaczą.

— Calvin nie rozpaczał.

— Och, wiem o tym. — Margaret machnęła ręką. — Nie oddał też swemu prześladowcy kawałków sznurka i innych śmieci. Ale przecież te przedmioty mogą służyć Czarnym do osiągnięcia tego, co Calvin potrafi samodzielnie, dzięki wrodzonemu talentowi: by oddzielić pewien fragment siebie od własnego ciała.

— Przekonała mnie pani. Ale jaki fragment? I jak możemy go odzyskać? Margaret westchnęła.

— Monsieur Balzac, uważa mnie pan chyba za osobę lepszą, niż jestem w rzeczywistości. Ponieważ wciąż nie mam pewności, czy rzeczywiście chcę mu pomóc wrócić do siebie. — Spojrzała na nieruchomą twarz Calvina. Mucha wylądowała mu na policzku, na chwilę weszła do nozdrza; nie zrobił najmniejszego ruchu, by ją odpędzić. — Niewolnicy funkcjonują sprawniej niż on. A jednak nie wydaje się, żeby cierpiał.

— Rozumiem — rzekł Balzac — że im lepiej ktoś poznaje monsieur Calvina, tym bardziej może sobie życzyć, by pozostawić go w obecnym, potulnym stanie. Jednakże musi pani rozważyć kilka innych kwestii.

— Na przykład?

— Na przykład tę, że nie jestem krewnym tego człowieka i nie czuję się za niego odpowiedzialny. Pani za to jest jego bratową. Zatem ja mogę wyjść z tego ogrodu bez niego. Co zrobi pani z ciałem? Ono wciąż oddycha; są tacy, którzy mogą panią krytykować, jeśli je pani pochowa, choć ja nie powiem o pani złego słowa z powodu takiej decyzji.

— Monsieur Balzac, pan również powinien wziąć pod uwagę kilka kwestii.

— Na przykład? — powtórzył za nią Balzac, uśmiechając się lekko.

— Na przykład tę, że nie ma pan pojęcia, ile z naszej rozmowy słyszy Calvin, choć wydaje się niezdolny do poświęcania nam uwagi. Niewolnicy słyszą, co się do nich mówi. Co więcej, nie istnieje na ziemi takie miejsce, dokąd mógłby się pan udać i gdzie Calvin nie znalazłby pana, by wywrzeć taką zemstę, na jaką jego zdaniem pan zasłużył.

Balzac stracił pewność siebie.

— Madame, przyłapała mnie pani na oszustwie. Nigdy nie porzuciłbym mojego drogiego przyjaciela w takim stanie. Miałem tylko nadzieję, że groźba zrzucenia odpowiedzialności skłoni panią do pomocy, ponieważ nie mam pojęcia, gdzie znajduje się jego dusza ani jak ją uwolnić, gdybym ją znalazł.

— Apele do przyzwoitości lepiej na mnie działają niż groźby niewygód.

— Ponieważ jest pani kobietą wielu cnót.

— Ponieważ wstyd mi uchodzić za egoistkę — wyjaśniła Margaret. — Nie ma takiej cnoty, której nie dałoby się przedstawić jako wady.

— W istocie? Nigdy nie odczuwałem potrzeby, by to czynić. Przedstawianie wad jako cnót to moja specjalność. — Balzac uśmiechnął się szeroko.

— Nonsens — sprzeciwiła się Margaret. — Cnoty i przywary określa pan jako to, czym są naprawdę. To pański talent.

— Mój? Mam talent?

— Jakie były ostatnie słowa Calvina?

Balzac znieruchomiał na moment. Przymknął oczy.

— „Miasteczko Czarnych”, powiedział. „Wszędzie wiszą jakieś śmieci”. Aha, chwilę wcześniej wspomniał, że przechodzi przez drzwi. Czyli to może było w jakimś budynku. Tak, w budynku, bo pamiętam, że mówił „Tylko jeden płomień serca w całym domu”. A potem: „Ależ to jaskrawe”. I więcej nic.

— Światło — domyśliła się Margaret. — Dom z jednym tylko płomieniem serca. Poza należącym do tego Duńczyka. I coś jaskrawego. A potem został schwytany.

— Może pani znaleźć ten dom? — zapytał Balzac.

Nie odpowiedziała. Zamiast tego przyjrzała się z powątpiewaniem Calvinowi.

— Jak pan sądzi, chyba nie potrafi kontrolować swoich potrzeb? — spytała.

— Słucham?

— Rozważam, jakie jest najlepsze miejsce, dokąd można go zabrać. Sądzę, że powinien zostać z panem.

— Czemu nie jestem zaskoczony?

— Gdyby miał kłopoty z panowaniem nad urynacją i defekacją, myślę, że wywoła to mniejszy skandal, jeśli pan będzie mu pomagał.

— Zachwyca mnie pani przezorność. — Balzac westchnął. — Przypuszczam, że również ja muszę dostarczyć mu pożywienia i napojów.

Margaret otworzyła sakiewkę ukrytą w rękawie sukni i wręczyła Balzacowi gwineę.

— Gdy pan zajmie się jego stanem fizycznym, ja poszukam przenikacza. Balzac podrzucił monetę w górę.

— Znaleźć to jedna sprawa. Ale czy potrafi go pani zwrócić?

— To przekracza moje możliwości — odparła. — Noszę silne heksy, lecz nie wiem, jak je zrobić. Nie. Postaram się tylko odkryć, gdzie się znajduje i kto go więzi. Podejrzewam, że przy okazji odnajdę też dusze niewolników z Camelotu. Dowiem się, jak tego dokonują. I uzbrojona w tę informację…

Balzac skrzywił się.

— Napisze pani o tym traktat?

— Nic tak bezużytecznego. Powiem Alvinowi i zobaczę, co on może zrobić.

— Alvinowi! Życie Calvina zależy od jego brata, którego nienawidzi bardziej niż kogokolwiek na świecie?

— Obawiam się, że nienawiść płynie tylko w jednym kierunku. Mimo moich ostrzeżeń Alvin nie potrafi zrozumieć, że towarzysz zabaw jego dzieciństwa został zamordowany przez człowieka, który do niedawna zamieszkiwał to ciało. Dlatego Alvin upiera się przy miłości do Calvina.

— I to pani nie męczy? Być żoną takiego szaleńca? Margaret uśmiechnęła się.

— Alvin męczy mnie przez całe swoje życie.

— Ale… nie, nie… pozwoli pani, że ja za nią dokończę: „Ale zmęczenie to radość, ponieważ przychodzi w służbie jemu”.

— Drwi pan ze mnie.

— Drwię z siebie. Gram błazna: człowieka, który udaje tak wyrafinowanego, że uczucie i sentymenty go bawią. Tymczasem w rzeczywistości oddałby wszystkie swoje marzenia za świadomość, że kobieta o tak wybitnej inteligencji żywi taki sentyment dla niego.

Stwarza się pan niczym postać z powieści — zauważyła Margaret. Obnażyłem przed panią duszę, a pani zarzuca mi fałsz.

— Nie fałsz. To było bardziej prawdziwe niż zwyczajna rzeczywistość. Balzac skłonił się.

— Och, madame, obym nigdy nie spotkał krytyków tak mądrych i przenikliwych jak pani.

— Jest pan człowiekiem głęboko sentymentalnym — oświadczyła Margaret. — Udaje pan twardego, choć jest wrażliwy. Udaje obojętnego, ale pańskie serce daje się porwać raz za razem. Udaje pan ironicznego i pretensjonalnego, gdy w rzeczywistości wie pan, że naprawdę jest geniuszem, którego udaje pan, że udaje.

— Geniuszem?

— Czyżbym nie dość już panu pochlebiła?

— Mój angielski nie jest jeszcze doskonały. Czy słowo „pochlebstwo” może być użyte wraz ze słowem „dosyć”?

— Wcale panu nie pochlebiam. Na każdej ścieżce przyszłości, na której rzeczywiście zaczyna pan pisać, z pańskiego pióra wypływa taka rzeka postaci i namiętności, że pańskie imię znane będzie przez stulecia i na wszystkich kontynentach.

Łzy stanęły mu w oczach.

— O Boże, przez anioła zesłałeś mi znak!

— To nie jest droga do Emmaus — uprzedziła Margaret.

— Miałem raczej na myśli drogę do Damaszku. Zaśmiała się.

— Pana nikt nie zdołałby oślepić. Widzi pan sercem tak dokładnie jak ja.

Balzac zbliżył się do niej i zaczął szeptać… Nie, formował tylko słowa wargami, licząc, że zrozumie głos jego serca, choć nie usłyszy dźwięku.

— To, czego nie widzę, to przyszłość i przeszłość. Czy uzyskam kiedyś wolność od Calvina? On mnie przeraża.

— Nie ma się pan czego obawiać — uspokoiła go Margaret. — On kocha pana i pragnie pańskiego podziwu bardziej niż kogokolwiek, z wyjątkiem jednego człowieka.

— Pani męża.

— Jego nienawiść do Alvina jest tak gwałtowna, że nic już nie pozostało mu dla pana. Jeśli utraci pański podziw, będzie to niczym ugryzienie pchły w porównaniu z utratą nadziei na szacunek Alvina.

— A co to będzie w porównaniu z moim ugryzieniem pchły? Użądlenie osy? Ukąszenie węża? Amputacja?

Margaret pokręciła głową.

— Teraz pan sięga do pochlebstw. Proszę go zabrać do domu, monsieur Balzac. Spróbuję gdzieś w Miasteczku Czarnych znaleźć płomień jego serca.

Загрузка...