POLOWANIE NA CZAROWNICE

Hezekiah Study nie potrafił się skupić na książce, którą próbował czytać, ani na kazaniu, które powinien napisać, ani nawet na gruszce, którą zamierzał zjeść. Była kilka razy nadgryziona i wiedział, że sam musiał ją nadgryźć, ale pamiętał tylko własne lękliwe, rozbiegane myśli. Purity, ty głuptasko. Teraz przyjedzie on; nie wiedziałaś o tym? Przybędzie, bo zawsze przybywa, a na tej sprawie jest twoje imię, on wie, kim jesteś — tak, zna ciebie, chce twojego życia, chce dokończyć to, co rozpoczął, zanim się urodziłaś.

W ten sposób spędził całe popołudnie, aż wreszcie zerwał się wietrzyk, szeleszcząc papierami pod przyciskiem na jego biurku. Wiatr i cień chmury przesłaniający światło w gabinecie… a potem odgłos, na który czekał: stukanie kopyt konia ciągnącego małą bryczkę. Micah Quill. Micah, łowca czarownic.

Hezekiah wstał i podszedł do okna. Bryczka właśnie przejeżdżała ulicą w dole; przez moment tylko widział z góry profil twarzy. Tak miła, tak szczera, budząca zaufanie — Hezekiah zaufał jej kiedyś, uwierzył słowom płynącym ze skromnie uśmiechniętych ust. Te usta mówiły: „Bóg nie pozwoli, by kara spadła na niewinnych. Tylko Zbawicielowi przeznaczone było, by cierpiał niewinnie”. Pierwsze z tysiąca kłamstw. Prawda płynęła do Micaha Quilla, była zasysana i znikała, by pojawić się znowu; wyglądała prawie tak samo jak poprzednio, odmieniona tylko subtelnie, na brzegach, gdzie nikt nie zauważał; w rezultacie prosta prawda zmieniała się w skomplikowany materiał, który mógł człowieka owinąć mocno i odciąć od powietrza, aż się w nim udusił.

Micah Quill, mój najlepszy uczeń. Nie przybył do Cambridge, by odwiedzić swego starego nauczyciela ani posłuchać kazań, jakie ów nauczyciel wygłasza w niedziele.

Wychyliwszy się z okna, Hezekiah zobaczył, że bryczka staje przed wejściem do sierocińca. Jakież to typowe dla Micaha. Nie zatrzymuje się, by coś zjeść po długiej podróży, czy nawet by opróżnić pęcherz, ale natychmiast bierze się do pracy. Purity, nie mogę ci teraz pomóc. Nie słuchałaś moich ostrzeżeń.


* * *

Purity weszła do pokoju i z ulgą przekonała się, że łowca czarownic nie jest przerażającą istotą, jakimś aniołem zniszczenia. Okazał się człowiekiem pewnie już po czterdziestce, jednak wciąż zachowującym świeżość młodości. Uśmiechnął się do niej i natychmiast poczuła się uspokojona i swobodna. Odetchnęła; obawiała się bowiem tortur sumienia, gdyby Alvina Smitha — który wydawał się tak miłym człowiekiem — przesłuchiwał i osądzał jakiś potwór. Na szczęście śledztwo będzie uczciwe, a proces sprawiedliwy, gdyż ten człowiek nie miał w sobie złości.

— Oto panna Purity — odezwał się łowca czarownic. — Ja się nazywam Micah Quill.

— Miło mi pana poznać — odpowiedziała.

— I mnie także — zapewnił Quill. — Wyruszyłem natychmiast, gdy tylko dostarczono mi twoje zeznanie. Podziwiam twoją odwagę, że tak śmiało zaświadczyłaś przeciwko czarownikowi tak groźnemu.

— Niczym mi nie groził.

— Samo jego istnienie jest groźbą dla wszystkich duszyczek bożych. Choć nie rzucił żadnej groźby, wyczułaś to, ponieważ żyje w tobie duch chrześcijanina.

— Tak pan myśli, proszę pana? Quill pisał coś w zeszycie.

— Co pan zapisuje?

— Robię notatki ze wszystkich przesłuchań — wyjaśnił Quill. — Nigdy nie wiadomo, co może okazać się dowodem. Nie zwracaj na mnie uwagi.

— Tylko że ja… nie zaczęłam jeszcze zeznawać.

— Co za roztargnienie z mojej strony. — Quill wyprostował się. — Usiądź, proszę, i opowiedz mi o tym czczącym diabła niewolniku piekieł.

Mówił tak miłym tonem, że Purity przeoczyła niemal mroczne znaczenie jego słów. Kiedy tylko zdała sobie sprawę, co naprawdę powiedział, poprawiła go natychmiast.

— Nic nie wiem o tym, czemu i w jaki sposób ten człowiek oddaje cześć. Tyle tylko, iż twierdzi, że ma czarnoksięskie talenty.

— Ale widzisz, panno Purity, takie czarnoksięskie talenty ludzie otrzymują wyłącznie dlatego, że służą diabłu.

— Chcę jedynie powiedzieć, że nie widziałam, aby oddawał cześć diabłu, nie mówił o diable i nie okazywał, by chciał diabłu służyć.

— Z wyjątkiem tego talentu, który oczywiście służy diabłu.

— Ani razu nie widziałam na własne oczy, by używał tego talentu — wyjaśniła Purity. — Słyszałam tylko opowieści od chłopca, który z nim wędrował.

— Jak się nazywał chłopiec? — zapytał Quill, wznosząc pióro.

— Arthur Stuart.

Quill spojrzał na nią, nie zapisując.

— To żart, proszę pana, ale zażartowali tak przed wielu laty ci, którzy nadawali mu imię. Ja teraz z panem nie żartuję.

Zapisał imię.

— To pół-Czarny — dodała.

— Przypieczony przez ognie piekielne — stwierdził Quill.

— Nie, myślę, że to po prostu syn białego właściciela, który przemocą posiadł czarną niewolnicę. Tak przynajmniej wynikało z historii, którą mi opowiedział.

Quill uśmiechnął się.

— Dlaczego mi się sprzeciwiasz? — zapytał. — Mówisz, że jest pół-Czarny. Ja, że to znak, iż został przypieczony w ogniach piekieł. Ty na to, że nie, wcale nie… Po czym opowiadasz mi, że jest skutkiem gwałtu białego mężczyzny na czarnej kobiecie. Czy można lepiej opisać takie przerażające poczęcie, niż mówiąc, że ogień piekielny przypiekł to dziecko? Sama widzisz.

Purity kiwnęła głową.

— Myślałam, że rozumie to pan dosłownie.

— Tak rozumiem — potwierdził Quill.

— To znaczy… Zdawało mi się, że pańskim zdaniem chłopiec naprawdę był w piekle i wrócił stamtąd trochę przypieczony.

— Tak właśnie powiedziałem. — Quill uśmiechnął się. — Nie rozumiem tych bezustannych prób poprawiania mnie, kiedy już się zgadzamy.

— Ależ ja pana nie poprawiam…

— Czy to stwierdzenie samo w sobie nie jest poprawką? Czy też mam je rozumieć jakoś inaczej? Obawiam się, że jesteś dla mnie nazbyt subtelna, panno Purity. Oszałamiasz mnie swoją argumentacją. W głowie mi się kręci.

— Och, nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek zdołał wprawić pana w zakłopotanie. — Purity zaśmiała się nerwowo.

— I znowu odczułaś potrzebę, by mnie poprawić. Czy coś cię niepokoi? Czy jest jakiś powód, dla którego niemożliwe ci się wydaje, byś bez oporów przyznała mi rację?

— Ależ nie mam żadnych oporów, przyznając panu rację.

— To stwierdzenie, choć słodkie w swej treści, jest wszakże kolejnym zaprzeczeniem mojego wcześniejszego stwierdzenia. Ale zostawmy na razie fakt, że nie potrafisz ani jednego mojego słowa przyjąć wprost. To, co mnie zastanawia, co muszę pomóc ci wyjaśnić, to kwestia pewnych brakujących danych i dodatkowych informacji. Na przykład wymieniasz w swoim zeznaniu kilka osób, których nikt prócz ciebie nie widział. Konkretnie: prawnik Verily Cooper, marynarz Mike Fink i chłopiec, mieszaniec Arthur Stuart.

— Nie jestem jedyną osobą, która ich widziała — zaprotestowała Purity.

— Zatem zeznanie jest nieprawdziwe?

— Nie twierdziłam w swoim zeznaniu, że tylko ja widziałam tych ludzi.

— Doskonale! Kto jeszcze był obecny na tym sabacie czarowników?

— Jakim sabacie czarowników? — Purity zdziwiła się wyraźnie.

— Czy nie mówiłaś, że trafiłaś na tę grupę czarowników, kiedy nago odprawiali swe igraszki na brzegu?

— Dwóch się kąpało, ale nie spostrzegłam żadnego znaku czegokolwiek bardziej groźnego.

— Zatem, według ciebie, kiedy czarownicy hasają nago na twoich oczach, to tylko niewinna kąpiel?

— Nie, ja… Nie pomyślałam, że to… To nie było żadne oddawanie czci.

— Ale rzucenie dziecka w stronę niebios, w dodatku pół-Czarnego, i to, że nagi mężczyzna śmiał się z ciebie, nie czując wstydu z powodu swej nagości…

Purity była pewna, że nie powiedziała ani nie zapisała niczego, co pasowałoby do tego opisu.

Skąd może pan o tym wiedzieć?

Przyznajesz więc, że nie włączyłaś tych kluczowych dowodów do swego zeznania?

— Nie wiedziałam, że to są dowody.

— Wszystko jest dowodem — rzekł Quill. — Stworzenia, które baraszkują nago, śmieją się z chrześcijan, a potem znikają bez śladu… Która część tego doświadczenia nie jest dowodem? Nie wolno ci niczego pomijać.

— Teraz to zrozumiałam — zgodziła się Purity. — Sądzę, że po prostu nie wiedziałam, jak może wyglądać sabat czarowników, więc nie rozpoznałam go, kiedy tam trafiłam.

— Ale skoro nie wiedziałaś, dlaczego na nich doniosłaś? Nie oskarżałaś ich chyba fałszywie?

— Ależ nie! Każde słowo, jakie wypowiedziałam, było prawdą!

— No tak… A co ze słowami, których nie wypowiedziałaś? Purity zmieszała się jeszcze bardziej.

— Skoro ich nie wypowiedziałam, skąd mogę wiedzieć, co to za słowa?

— Przecież znasz je. Właśnie je odkryliśmy. Fakt, że byłaś świadkiem pogańskich bachanalii, że na twoich oczach nagi mężczyzna molestował nagiego chłopca…

— Molestował? Podrzucił go w powietrze, tak jak ojciec może podrzucić własnego syna albo jak starszy brat bawić się z młodszym.

— Sądzisz więc, że doszło także do kazirodztwa? — spytał Quill.

— Nic nie sądzę. Pragnęłam jedynie jak najdokładniej powtórzyć, co sami o sobie opowiadali. Że ten Alvin Smith jest siódmym synem siódmego syna, ze wszystkimi talentami, jakie tacy ludzie często miewają.

— Wierzysz więc słowom diabła w tej sprawie?

— Słowom jakiego diabła?

— Diabła, który przemówił do ciebie i twierdził, że talenty ot tak sobie przytrafiają się siódmym synom siódmych synów, skoro w rzeczywistości czary może praktykować tylko ten, który całkowicie oddał się w służbę szatanowi.

— Nie rozumiałam tego — zapewniła Purity. — Myślałam, że korzystanie z ukrytych mocy jest przestępstwem samym w sobie.

— Zło nigdy nie zdarza się samo w sobie — odparł Quill. — Pamiętaj, że kiedy będziesz zeznawać, złożysz przysięgę, kładąc dłoń na Piśmie. Będziesz miała pod palcami słowo Boże, a to tak jakbyś samego Chrystusa trzymała za rękę, gdyż On jest Słowem. Złożysz przysięgę, że powiesz prawdę, całą prawdę. Nie wolno ci zatem ukrywać dalszych informacji, tak jak to dotąd czyniłaś.

— Przecież niczego nie ukrywałam! Odpowiedziałam na wszystkie pytania!

— I znowu musisz zaprzeczyć słudze bożemu, nawet kiedy głosi szczerą prawdę. Ukryłaś informacje o pederastii, o sabacie czarowników, o kazirodztwie… Starałaś się udawać, że ukryte moce tego Alvina pojawiły się naturalnie, wskutek kolejności, w jakiej przyszedł na świat w swej rodzinie. A przecież to niemożliwe, by taka diabelska potęga pochodziła z natury, gdyż natura zrodziła się z myśli Boga, podczas gdy czarodziejska moc pochodzi od Antychrysta. Czy nie wiesz, że ciężkim grzechem jest dawać fałszywe świadectwo?

— Wiem i mówiłam prawdę, tak jak ją rozumiałam.

— Ale teraz rozumiesz ją lepiej, prawda? — upewnił się Quill. — Kiedy więc będziesz zeznawać, powiesz całą prawdę bez żadnego matactwa? Czy też zamierzasz kłamać, by chronić twych przyjaciół czarowników?

— Moich… Moich przyjaciół czarowników?

— Czy nie przysięgłaś, że byli czarownikami? Chcesz wycofać zeznanie?

— Zaprzeczam, że byli moimi przyjaciółmi, nie że byli czarownikami.

— Ale twoje zeznanie… Mam wrażenie, że starasz się jak najszybciej z niego wycofać.

— Potwierdzę każde jego słowo.

— I mimo to twierdzisz, że ci ludzie nie byli twoimi przyjaciółmi? Zeznałaś, że prosili cię, byś poszła z nimi w tę niegodziwą wyprawę po Nowej Anglii. Czy to coś, o co poprosiliby obcego?

— Tak być musi, gdyż byłam dla nich obca, a jednak mnie poprosili.

— Strzeż się tego wyzywającego tonu — rzekł Quill. — Nie pomoże w twojej sprawie przed sądem.

— Przed sądem? Czy rozpatrywana jest moja sprawa?

— A nie? Między tobą a szubienicą stoi jedynie to zeznanie. Pierwsza słaba próba odwrócenia się od zła. Musisz jednak zrozumieć, że miłość Chrystusa nie ocali cię, jeśli tylko połowicznie okażesz skruchę.

— Odwrócenia się od zła? Nie zrobiłam nic złego!

— Wszyscy ludzie są źli — oznajmił Quill. — Człowiek zmysłowy jest nieprzyjacielem Boga, jak powiedział Paweł. Czyżbyś więc była lepsza od innych ludzi?

— Nie, jestem grzeszna jak wszyscy.

— Tak myślałem. Ale z twojego zeznania wynika, że ludzie ci zwracali się do ciebie po imieniu i błagali, byś z nimi poszła. Po co by to robili, gdyby nie zaliczali cię do swego grona, nie uważali za czarownicę?

Purity była wstrząśnięta. Jak do tego doszło? Przecież to ona była oskarżycielką. A teraz oto oskarżają łowca czarownic.

— Panie, czy nie jest równie możliwe, że to znak, iż do ich grona nie należę, i że dopiero starali się mnie przekonać?

— Ale nie opisałaś sceny kuszenia — rzekł Quill. — Nie powiedziałaś nam, jak diabeł stanął przed tobą z otwartą księgą, czekając, by zapisać w niej twoje imię, gdy tylko wyrazisz zgodę.

— Ponieważ tego nie robił — odparła Purity.

— A więc nie było to kuszenie, a diabeł nie zachęcał cię, byś go kochała i mu służyła?

Purity przypomniała sobie, jak się czuła w obecności Verily'ego Coopera; wspomniała, jakie pragnienia przez nią płynęły, gdy zobaczyła, jaki jest przystojny, usłyszała jego czystą, bezbłędną wymowę.

— Rumienisz się — zauważył Quill. — Widzę, że duch Boży zesłał na ciebie wstyd z powodu tego, co ukrywasz. Mów, oczyść swoje sumienie.

— Nie sądziłam, że to choć trochę ważne. Ale tak, rzeczywiście przez chwilę czułam się kuszona przez jednego z towarzyszy Alvina, prawnika, który nazywa się Verily Cooper. Pomyślałam jednak, że to tylko uczucie, jakie może pojawić się u dziewczyny w moim wieku wobec przystojnego mężczyzny o dobrej profesji.

— Ale nie żywiłaś tych uczuć do przystojnego mężczyzny o dobrej profesji. Kierowały cię one do człowieka, którego sama nazwałaś czarownikiem. Teraz więc obraz jest niemal pełny: trafiłaś na sabat czarowników, widziałaś niewypowiedziane, kazirodcze rozpasanie dokonujące się pomiędzy nagim mężczyzną i nagim chłopcem na brzegu, i trzeciego czarownika, który sprawił, że poczułaś wobec niego seksualne pożądanie. Potem zaprosili cię, byś dołączyła do nich w diabelskiej wyprawie po Nowej Anglii. A na sam koniec śmiesz mi wmawiać, że nie mieli żadnego powodu, by wierzyć, że zechcesz z nimi wyruszyć?

— Skąd mogę wiedzieć, jakie mieli powody?

Quill pochylił się nad stołem. Patrzył na nią z miłością i współczuciem.

— Och, panno Purity, nie musisz dłużej tego skrywać. Tak długo utrzymywałaś ten sekret, ale wiem, że zanim jeszcze trafiłaś na sabat czarowników, ukrywałaś swe moce, które dał ci diabeł. Ukrywałaś je przed wszystkimi wokół, lecz w tajemnicy wykorzystywałaś, by zyskać przewagę nad bliźnimi.

Łzy popłynęły z oczu Purity. Nie umiała ich powstrzymać.

— Czy nie czujesz się lepiej, mówiąc prawdę? Czy nie rozumiesz, że kiedy mówisz prawdę, jednocześnie mówisz „nie” szatanowi?

— Tak, mam talent — przyznała Purity. — Zawsze potrafiłam odgadnąć, co ktoś czuje, co ma zamiar zrobić.

— Czy możesz powiedzieć, co ja mam zamiar zrobić?

Purity zbadała wzrokiem jego twarz, zajrzała w głąb własnego serca.

— Panie, doprawdy nie znam ciebie.

— I tak diabeł cię opuszcza. Sama musisz sobie radzić w godzinie próby. Zaprawdę, panno Purity, diabeł jest fałszywym przyjacielem. Odrzuć go! Odwróć się od niego! Zaprzestań udawania!

— Jakiego udawania? Wyznałam wszystko!

— I znowu mi zaprzeczasz. Czy nie rozumiesz, że póki zaprzeczasz moim słowom, duch piekielny tkwi w tobie, zmusza cię do ścierania z tym, co służy Bogu?

— Ale nie wiem, co jeszcze mogłabym wyznać!

— Kto ci powiedział, że sabat czarowników odbędzie się tego dnia nad rzeką?

— Nikt mi nie powiedział. Już mówiłam, szłam po prostu ścieżką.

— A czy jest twoim zwyczajem, by spacerować nad rzeką o takich porach?

— Nie, akurat przeczytałam coś w bibliotece i chciałam pomyśleć.

— O czym czytałaś?

— O… czarach.

Quill z uśmiechem pokiwał głową.

— I co, czy nie czujesz się lepiej?

Purity nie wiedziała, co takiego powinno poprawić jej samopoczucie.

— Myślałaś o swym niegodnym przymierzu z szatanem i nagle znalazłaś się na ścieżce nad rzeką. Może przeleciałaś tam, może przeszłaś… Większość leci na sabaty, często na miotłach, ale nie zaprzeczę, że niektórzy mogą chodzić pieszo. Jakkolwiek do tego doszło, nieoczekiwanie zobaczyłaś scenę rozpusty tak przeraźliwej, że zaszokowała nawet zatwardziałą jak ty czarownicę. Zapragnęłaś oczyścić się ze swych niegodziwości, gdyż spotykając dusze bardziej nawet zagubione od swojej, przypomniałaś sobie o lęku przed Bogiem. Wróciłaś więc z opowieścią. Nadal pełna była kłamstw, i nadal wiele pozostawiłaś niedopowiedzianego, ale najważniejsze się stało: wymówiłaś słowo „czarownik” i podałaś nazwisko. Nazwanie grzechu i wyrzeczenie się kusiciela to początek odkupienia.

Choć wiele z jego stwierdzeń całkiem nie pasowało do tego, co zapamiętała, jednak ostatnie zdanie było prawdziwe. Jak mogła wcześniej tego nie dostrzec? Została tam doprowadzona, prawdopodobnie przez diabła. Czy nie wypełniały ją tak straszliwe emocje, że tamci musieli ją ostrzec, by była ostrożna, bo zostanie oskarżona o czary? Tak, była jedną z nich, rozpoznali w niej swoją. Zamiast ich oskarżać, powinna oskarżyć siebie. Początek odkupienia…

— Och, chcę znowu zyskać miłość Boga. Pomoże mi pan, panie Quill? Ucałował ją w policzek.

— Panno Purity, przybywam do pani z pocałunkiem braterstwa, jak święci witali się ze sobą za dawnych dni. W głębi serca jesteś chrześcijańską duszą. Pomogę ci zbudzić w sobie chrześcijankę i odepchnąć diabła.

Szlochając głośno, chwyciła jego dłonie.

— Dzięki ci, panie.

— Zacznijmy więc na poważnie — rzekł Quill. — W swym lęku wymieniłaś początkowo jedynie obcych ludzi wędrujących przez te ziemie. Ale sama byłaś czarownicą od lat, pora więc, byś wskazała innych czarowników w Cambridge.

— Czarowników w Cambridge? — powtórzyła, nie rozumiejąc.

— Wiele, bardzo wiele lat już minęło, odkąd w tej części Massachusetts odbył się ostatni proces o czary. Czarownictwo i czarownizm pleni się tu gęsto, a twoja skrucha daje nam szansę, by wyrwać je z korzeniami.

— Czarownizm?

— System wierzeń związany z czarownictwem, który je ochrania i pozwala mu rozkwitać. Jestem pewien, że słyszałaś te kłamstwa. Twierdzenie, że talent jest naturalny, wręcz jest darem bożym… to ewidentnie szatańskie kłamstwo mające powstrzymać ludzi od wyrzeczenia się czarów. Twierdzenie, że talenty nie istnieją… Choć to absurd, tę właśnie tezę głosi wielu mądrych ludzi! Ona także daje osłonę, pod którą grupy czarowników mogą spokojnie czynić zło. Dobrze wiadomo, że choć wielu czarownistów zwyczajnie naśladuje przekonania ludzi o silnej woli ze swego grona, jednak sami są w tajemnicy czarownikami, udają niewiarę w czary, chociaż sami je praktykują. To przerażający hipokryci, którzy muszą być ujawnieni. A jednak często są to najbardziej atrakcyjni i najciekawsi z czarownistów, co pozwala im ukryć prawdziwą naturę. Czy wiesz o kimś, kto głosi takie poglądy?

— Nie wyobrażam sobie, żeby któryś z nich był czarownikiem! — oburzyła się Purity.

— Nie ty o tym decydujesz, prawda? — rzucił Quill. — Wymień nazwiska i pozwól mi ich przesłuchać. Jeśli są czarownikami, w końcu to z nich wydobędę. Jeśli są niewinni, Bóg ich ocali i odejdą wolni.

— Więc niech Bóg ich panu wskaże.

— Nie ja przechodzę próbę, tylko ty. Teraz masz szansę wykazać, że twoja skrucha jest szczera. Oskarżyłaś obcego. Oskarż teraz węża we własnym ogrodzie.

Wyobraziła sobie, jak wylicza nazwiska. Kogo mogłaby wskazać? Emersona? Wielebnego Study? Tych ludzi kochała i podziwiała. Nie było w nich czarownictwa… ani czarownizmu.

— Wszystko, co wiem o czarownictwie, to mój własny talent — oświadczyła. — Oraz ludzie, których już wskazałam.

Nagle Quillowi łzy stanęły w oczach.

— Szatan lęka się teraz, że cale jego królestwo w tej krainie jest zagrożone. Przeraża cię więc i zakazuje ci mówić.

— Nie, drogi panie — odparła Purity. — Honor zakazuje mi wymieniać tych, którzy nie są czarownikami i którzy, wedle mojej wiedzy, jedynie dobro czynią na tym świecie.

— Więc ty jesteś sędzią? — szepnął Quill. — Ty śmiesz mówić o honorze? Niech Bóg ich osądzi. Ty masz tylko ich wskazać.

Teraz dopiero przypomniała sobie ostrzeżenia wielebnego Study. Dlaczego w ogóle zaczęłam zeznawać? Czy to zawsze prowadzi do tego samego? Nie mogę być uznana za oczyszczoną, dopóki fałszywie nie oskarżę innych?

— Według tego, co mi wiadomo, nie ma tu innych czarowników oprócz mnie.

— Nie zapominaj, że pytałem też o czarownistów. Dalej, moje dziecię, nie cofaj się w okrutne uściski szatana powodowana fałszywym poczuciem lojalności. Jeśli są chrześcijanami, Chrystus nie pozwoli ich skrzywdzić. A jeśli to nie chrześcijanie, czy nie lepiej przysłużysz się im samym i światu jako całości, jeśli wyjawisz, kim są w istocie?

— Przekręca pan wszystko. Z nimi zrobi pan to samo.

— Przekręcam? — powtórzył Quill. — Czyżbyś teraz zaprzeczała swemu przyznaniu się do czarów?

Przez jedną chwilę chciała potwierdzić. Ale zaraz przypomniała sobie: jedyni, którzy zostali powieszeni jako czarownicy, to ci, którzy przyznali się, a potem albo nadal uprawiali czary, albo wycofywali swe zeznania.

— Nie, proszę pana, nie zaprzeczam, że jestem czarownicą. Zaprzeczam tylko, że kiedykolwiek widziałam, jak ktoś z Cambridge robił coś, co mogłabym nazwać czarownictwem czy choćby… czarownizmem.

— To zły znak, że kłamiesz przede mną — stwierdził Quill. — Podobno przysłuchujesz się wykładom niejakiego Ralpha Waldo Emersona.

— Tak — przyznała z wahaniem.

— Dlaczego tak się opierasz, by nie powiedzieć prawdy? Czy szatan zamyka ci usta? Czy może w ten sposób inni czarownicy karzą cię za twą uczciwość, powstrzymując, kiedy próbujesz mówić? Powiedz mi!

— Ani szatan nie zamyka mi ust, ani żaden czarownik.

— Nie, widzę lęk w twoich oczach. Szatan zakazuje ci zdradzić ich imiona, a nawet straszy cię i nie pozwala wyznać, że ci grozi. Ale ja wiem, jak wyrwać cię z jego objęć.

— Potrafi pan wypędzić diabła?

— Tylko ty sama możesz odpędzić diabła, który w tobie zamieszkał — odparł Quill — potępiając szatana i tych, którzy za nim idą. Ale pomogę ci otrząsnąć się ze strachu przed szatanem i drogą cierpienia ciała zastąpić go lękiem przed Bogiem.

Teraz zrozumiała.

— Och, panie, w imię Boga proszę, nie torturuj mnie.

— Doprawdy — rzucił niecierpliwie — nie jesteśmy przecież hiszpańską inkwizycją, prawda? Nie, ciało bardziej cierpi przez zmęczenie niż przez ból. — Uśmiechnął się. — Kiedy już się uwolnisz, kiedy będziesz mogła stanąć przed gronem świętych i oznajmić, że wskazałaś tutaj wszystkich wyznawców szatana, jakże wtedy będziesz szczęśliwa i pełna miłości Chrystusa!

Schyliła głowę nad stołem.

— O Boże — modliła się. — Co ja zrobiłam? Pomóż mi. Pomóż mi. Pomóż mi.


* * *

Waldo Emerson zauważył ludzi z tyłu sali wykładowej.

— Mamy gości — oznajmił. — Czy jest coś w naukach Tomasza Akwinaty, co mógłbym wam wyjaśnić, panowie?

— Jesteśmy strażnikami pokoju z sądu czarowników w Cambridge — odpowiedzieli.

Serce Waldo zatrzymało się, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

— Nie ma sądu czarowników w Cambridge — powiedział. — Nie ma już od stu lat.

— Pewna dziewczyna, czarownica, wymienia innych czarowników — odparł strażnik. — Łowca czarownic, Micah Quill, przysłał nas, żeby doprowadzić pana na przesłuchanie. … jeśli mamy do czynienia z Ralphem Waldo Emersonem.

Studenci siedzieli nieruchomo jak głazy. Wszyscy prócz jednego, który poderwał się na równe nogi.

— Jeśli profesor Emerson oskarżony jest o czary, to oskarżyciel jest kłamcą — oświadczył. — Ten człowiek jest przeciwieństwem czarownika, gdyż służy Bogu i głosi prawdę.

Zachował się bardzo dzielnie, ale też zmusił Emersona do natychmiastowej kapitulacji. W przeciwnym razie strażnicy zabraliby dwie osoby zamiast jednej.

— Koniec zajęć — powiedział Emerson studentom. — Dziękuję panu, proszę siadać. — Po czym dodał, schodząc z katedry i zwracając się do strażników: — Chętnie pójdę z wami i pomogę rozwiać wszelkie błędne mniemania, jakie mogły się pojawić.

— Och, nie ma tu żadnego błędu. Wszyscy wiedzą, że jesteś pan czarownistą. Pozostaje tylko rozstrzygnąć, czy przyczyną jest pańska głupota, czy też jesteś pan wyznawcą szatana.

— Jak ktokolwiek może wiedzieć, że jestem czymś, o czym aż do tej chwili nie słyszałem?

— To właśnie najlepszy dowód. Czarowniści zawsze twierdzą, że nie ma czegoś takiego jak czarownizm.

Waldo spojrzał na studentów, którzy albo oglądali się za nim, albo stali obok krzeseł.

— To zadanie na dzisiaj — powiedział. — Jeśli akt zaprzeczenia można uznać za dowód winy, w jaki sposób człowiek niewinny może się bronić?

Strażnicy chwycili go pod ramiona.

— Chodźmy lepiej, panie Emerson, i nie próbuj pan z nami tej swojej filozofii.

— Nawet o tym nie pomyślałem — odparł Waldo. — Filozofia poszłaby na marne wobec ludzi tak twardogłowych.

— Dobrze, że zdajesz pan sobie z tego sprawę — rzekł z dumą strażnik. — Nie chcemy, cobyś pan pomyślał, że nie jesteśmy dobrymi chrześcijanami.


* * *

Zakuli Alvina w łańcuchy, co uznał za przesadę. Nie znaczy to, że było mu niewygodnie — bez trudu odkształcił żelazo tak, by dopasować je do kształtu swych przegubów i kostek, a także sprawił, by skóra w tym miejscu stwardniała, jakby nosił kajdany od lat. Dobrze wypraktykował takie działania i teraz wykonał je niemal odruchowo. Męczyła go jednak przymusowa bezczynność w czasie, kiedy mógł być obserwowany. Robił to już wcześniej — choć bez kajdan — w więzieniu w Hatrack River. Życie było za krótkie, by marnować kolejne jego godziny, nie mówiąc już o dniach i tygodniach, porastając pleśnią w więziennej celi, pod ciężarem łańcuchów — nie wtedy, gdy tak łatwo mógł się uwolnić i wrócić do swoich spraw.

O zachodzie słońca usiadł na podłodze, oparł się o drewnianą ścianę i przymknął oczy. Posłał swój przenikacz znajomą ścieżką i znalazł podwójny płomień serca żony i nienarodzonej córki, która w niej żyła. Margaret zmierzała już do biurka, wiedząc, że skoro Alvin zawędrował tak daleko na wschód, słońce zachodzi dla niego wcześniej niż dla niej. Zawsze była równie niecierpliwa jak on.

Tym razem żadni goście nie przerywali im rozmowy. Użaliła się nad nim z powodu kajdan i celi, ale szybko przeszła do sprawy, która budziła w niej największą troskę.

„Przenikacz Calvina został skradziony — tłumaczyła. — Posłał go za człowiekiem, który odbiera imiona i część duszy Czarnym, kiedy przybywają do portu”.

Powtórzyła mu ostatnie słowa Calvina do Balzaca, zanim wola opuściła ciało.

„Przede wszystkim muszę wiedzieć, jaka część duszy w nim jeszcze pozostała. Różni się od niewolników, gdyż chyba nic nie słyszy i trzeba go prowadzić. Jego cielesne funkcje przypominają noworodka. Balzac i ich gospodarz są równie zdegustowani skutkami, choć niewolnicy myją go bez protestów. Czy to odwracalne? Czy możemy się z nim komunikować i dowiedzieć się, gdzie przebywa? Przeszukałam miasto aż do półwyspu i nie znalazłam ani zbioru płomieni serc, ani płomienia Calvina. Został przede mną ukryty; modlę się tylko, by nie był ukryty przed tobą”.

Alvin nie musiał zapisywać ani nawet jasno formułować odpowiedzi. Wiedział, że wszystkie słowa znajdzie w płomieniu jego serca, kiedy tylko zdąży je pomyśleć i pojawią się w pamięci. Porwany przenikacz… Nigdy dotąd nie martwił się taką możliwością. Obawiał się raczej, że coś strasznego może się zdarzyć z jego ciałem, gdy on sam będzie nieobecny. Z doświadczenia jednak wiedział, że ciało pozostawało przytomne i czujne, a gdy tylko coś w otoczeniu ulegało zmianie — kiedy oczy dostrzegały ruch, uszy słyszały nietypowy dźwięk — koncentracja natychmiast powracała.

Koncentracja, a zatem i przenikacz. Tym właśnie był w rzeczywistości przenikacz — skupioną uwagą. To utracił Calvin. Nawet kiedy różne rzeczy działy się wokół jego ciała, zdarzały się z jego ciałem, nie potrafił skierować na nie uwagi. Ciało bez wątpienia domagało się tego, wysyłając mu gorączkowe sygnały.

Niewolnicy natomiast nie mogli przekazać swej koncentracji człowiekowi imieniem Duńczyk. To, co oddawali, to raczej pasja, uraza, pragnienie wolności. I imiona.

To był ważny wniosek: nie ma powodów, by przypuszczać, że Duńczyk trzyma imię Calvina. Ma pewnie sieć heksów, gdzie przechowuje wolne części oddzielonych dusz. Może nawet nie zdaje sobie sprawy, że przenikacz Calvina dostał się do środka, a heksy schwytały go automatycznie, niby tryby maszyny. Heksy służyły do ukrywania dusz. Calvin nie mógł wyjrzeć na zewnątrz i nie był z zewnątrz widoczny.

Ale same heksy można przecież zobaczyć. Margaret nie potrafi ich znaleźć, ponieważ widzi jedynie płomienie serc. Jeśli ten człowiek zdołał ukryć przed nią zabrane płomienie, na pewno ukrywa także własny, więc Margaret nie zdoła znaleźć tego, kto zna tajemnicę.

„Czy ukrywa się przede mną?” — napisała.

Nie wie, że istniejesz. Ukrywa się przed wszystkimi.

„Jak mógł schwytać Calvina, jeśli Calvin nie miał tego węzełkowego amuletu, jak niewolnicy?”.

Nie wiem, jak działa moc Czarnych, ale zgaduję, że każdy niewolnik umieścił w tych węzełkach własne imię i wszystkie swoje lęki i nienawiść. Potrzebują amuletów, by oderwać od ciała fragment duszy. Calvinowi takie narzędzia są zbędne.

„Musieli dokonać Stwarzania?”.

Tak, pomyślał. To właśnie to. Stwarzanie. Czy chodzi o moc Białych, Czerwonych czy Czarnych, sprowadza się do jednego: złączenia z otaczającym światem drogą Stwarzania. Czerwoni dokonują tego połączenia bezpośrednio — ono jest ich Stwarzaniem, ogniwem wykutym pomiędzy człowiekiem i zwierzęciem, człowiekiem i rośliną, człowiekiem i kamieniem. Czarni wykonują przedmioty, których jedynym celem jest moc — kukiełki i powiązane sznurki. Biali przez całe życie budują narzędzia, które biją, tną i rwą świat naturalny; tylko w obszarze, który określają swoim talentem, połączenie dokonuje się bezpośrednio. A jednak się dokonuje… Nie są całkiem oddzieleni od świata wokół siebie. Alvin wyobrażał sobie mężczyzn i kobiety nigdy nieodczuwających tego głębokiego, wewnętrznego zespolenia, nigdy niewidzących, jak świat zmienia się dzięki aktowi ich woli, w harmonii z naturą. Jakże samotni muszą być, niezdolni do kształtowania żelaza inaczej niż młotem na kowadle, ogniem i obcęgami. Rozpalając ogień jedynie stalą i krzemieniem. Widząc przyszłość tylko dzięki przeżywaniu kolejnych dni i obserwowaniu, jak rozwija się przed nimi — tylko jedna jej ścieżka. Widząc przeszłość tylko poprzez czytanie, co inni o niej napisali, poprzez słuchanie ich opowieści i wyobrażanie sobie całej reszty. Czy tacy ludzie w ogóle wiedzą, że natura jest żywa, że reaguje? Że ukryte moce poruszają się w świecie… Nie, nie tylko w świecie, one poruszają świat, są światem u jego fundamentów. Jakie to straszne, wiedzieć, ale nie dotykać tych mocy. Tylko najmądrzejsi i najdzielniejsi byliby w stanie to znieść. Reszta musiałaby zaprzeczać samemu istnieniu takich mocy, udawać, że ich nie ma.

I wtedy uświadomił sobie: to są właśnie prawa o czarach. Próba zamknięcia ukrytych mocy, usunięcia ich z życia ludzi.

„Prawa o czarach przyznają jednak, że ukryte moce istnieją” — napisała Margaret.

Wtedy dopiero Alvin zrozumiał w pełni wagę tego, czego chciał dokonać Verily. Dobrze byłoby obalić prawa o czarach, ale tylko wtedy, jeśli doprowadzi to do otwartego uznania, że talenty są złe lub dobre w zależności jedynie od tego, jak się ich używa.

„Strategia Verily'ego polega na tym, by ośmieszyć samą ideę czarownic twa”.

Bo jest śmieszna, pomyślał Alvin. Wszystkie opisy diabła, jakie słyszał, były doprawdy dziecinne. Dzieło Boga to wielkie Stwarzanie, które żyło samodzielnie i mieściło w sobie pomniejsze istoty, które on sam usiłował zmienić w przyjaciół i Stwórców. Wrogiem tego wszystkiego nie była jakaś żałosna kreatura, dająca kilku samotnym, odizolowanym ludziom moc rzucania klątw i zsyłania nieszczęść. Wrogiem Stwarzania jest Niszczenie, a Niszczyciel nosi tysiące masek, uzależnionych od pragnień osoby, którą chce oszukać.

Ciekawe, jaką postać przyjął Niszczyciel, by sprowadzić tu tego łowcę czarownic.

„Niektórzy nie potrzebują masek, by mu służyć — wyjaśniła Margaret. — Sami kochają jego niszczycielskie dzieło i angażują się w nie z wolnej woli i chęci”.

Chodzi ci o tego Quilla? Czy Calvina?

„Nie wątpię, że obaj wierzą, iż służą sprawie Stwarzania”.

Czy to prawda, Margaret? Czy nie ty tłumaczyłaś mi, że choć człowiek sam siebie okłamuje, w głębi duszy wie, jaki jest w rzeczywistości?

„U niektórych prawda ukryta jest tak głęboko, że dostrzegają ją dopiero w ostatniej chwili. Wtedy pojmują, że znali ją przez cały czas. Ale widzą prawdę dopiero wtedy, kiedy za późno już, by ją pochwycić i ocalić siebie. Widzą ją i wpadają w rozpacz. To jest właśnie ogień piekielny”.

Wszyscy ludzie sami siebie oszukują. Czy wszyscy są potępieni?

„Nie mogą sami siebie ocalić — odpisała. — To nie znaczy, że nie mogą być ocaleni.”

Alvin uznał to za pociechę, gdyż lękał się własnych tajemnic, lękał się tego miejsca w głębi samego siebie, gdzie ukrył prawdę o własnych motywach, kiedy zabijał Odszukiwacza, który zamordował matkę Margaret.

Może pewnego dnia zdołam otworzyć te drzwi i stanąć wobec prawdy, wiedząc, że wciąż możliwe jest ocalenie przed ostrzem, co przebija mi serce.

„Calvin o wiele bardziej niż ty potrzebuje w tej chwili odkupienia”.

Dziwię się, że chcesz go ratować. To ty przecież stale mi tłumaczyłaś, że nigdy się nie zmieni.

„Mówiłam, że nie widziałam zmiany w żadnej z jego przyszłości”.

Poszukam go. Poszukam heksów, które go ukrywają. Potrafię zobaczyć to, czego ty nie widzisz. Ale co z Duńczykiem? Czy możesz odnaleźć go, kiedy chodzi po mieście, i dowiedzieć się prawdy?

„On także jest strzeżony. Potrafię odszukać go na ulicach. Nosi ze sobą swoje imię, więc nie rozstał się z tą częścią płomienia serca. Mimo to nie wie ani nie pamięta, dokąd zanosi te amulety, czy też komu je oddaje. W jego wspomnieniach są puste przestrzenie. Gdy tylko wyjdzie z portu ze swoim koszykiem, nie pamięta niczego, dopóki znów się nie przebudzi. Mogłabym pójść za nim, używając jego oczu zamiast przenikacza…”.

Nie! Nie zbliżaj się do niego! Nic nie wiemy o mocach, które tam działają. Trzymaj się z dala i zaprzestań poszukiwań. Kto wie, może jakaś część ciebie także opuszcza ciało, kiedy zaglądasz w płomienie serc. Gdyby i ciebie uwięziono, nie zniósłbym tego.

„Przecież wszyscy jesteśmy w niewoli — odpowiedziała. — Nawet dziecko w moim łonie”.

Ona nie jest więźniem. Jest u siebie, w miejscu gdzie najbardziej chce przebywać.

„Wybiera mnie, bo nie zna innych możliwości”.

W odpowiednim czasie zje owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego. Na razie wciąż jest w ogrodzie. Ty jesteś rajem. Jesteś drzewem życia.

„Słodki jesteś — napisała. — Kocham cię. Kocham”.

Zalało go uczucie miłości, wypełniło oczy łzami, a serce tęsknotą. Widział, jak Peggy odkłada pióro. Dzisiaj żadne więcej słowa nie pojawią się na papierze.

Leżał więc w celi i przenikaczem badał otoczenie. Bez trudu odszukał Purity. Nie spała w swej celi; płakała i modliła się. Stłumił złośliwą myśl, że bezsenna noc to najmniejsze, co jest mu winna. Wszedł w jej ciało i znalazł miejsce, skąd wydzielały się płyny, od których jej serce biło szybciej, a myśli pędziły jak szalone. Obserwował, jak się uspokaja, a potem rozniecił słabe ogniki snu w jej mózgu. Wczołgała się na pryczę. Zasnęła. To straszne — nie wiedzieć, jaki jest cel własnego życia. I smutne — odkryć w nim cel tak niszczycielski.


* * *

Verily Cooper opuścił Arthura Stuarta, Mike'a Finka i Johna-Jamesa Audubona na niewielkiej polance w zagajniku, kawałek drogi na północ od rzeki i daleko od najbliższej farmy. Arthur skłonił jakiegoś ptaka, żeby pozował na gałęzi, Audubon dyskutował o tym ptaku, ale żadna wypowiedź nie pozostała w pamięci Verily'ego. Zamierzał podjąć śmiałą próbę. Nigdy jeszcze świadomie nie starał się bronić człowieka, o którym wiedział, że jest winien. Alvin zaś, zgodnie z prawami Nowej Anglii, był rzeczywiście winny. Miał talent; używał go.

Verily sądził jednak, że wie, jak odbywają się procesy o czary. Czytał o nich w bibliotece prawniczej swojego nauczyciela — dość pobieżnie, żeby nikt się nie dziwił, czemu interesuje go temat tak specjalistyczny. We wszystkich procesach, w Anglii, Francji i Niemczech, ujawniano te same „fakty”: klątwy, czarownicy pojawiający się jako inkuby i sukuby oraz cały obłąkany system wierzeń w sabaty czarownic i potężne dary od szatana. Łowcy czarownic twierdzili, że podobieństwo szczegółów jest dowodem na istnienie i szeroki zasięg fenomenu czarownictwa.

Jednym z ich ulubionych chwytów było alarmowanie przysięgłych oświadczeniami w stylu: „Jeśli to wszystko działo się pod waszym bokiem, w tej wiosce, wyobraźcie sobie, co dzieje się w całym hrabstwie, w całej Anglii, na świecie”. Zawsze cytowali „wiodące autorytety”, które oceniały — według liczby znanych czarowników postawionych przed sądem — że „musi być” dziesięć tysięcy, sto tysięcy albo milion innych.

Mówili: „Podejrzewajcie wszystkich. Tak wielu żyje czarowników, że niemożliwe, byście żadnego nie znali”. I argument rozstrzygający: „Jeśli zignorujecie drobne oznaki czarownictwa, będziecie odpowiedzialni za to, że szatan może działać bez przeszkód”.

Wszystko to miałoby może pewien sens, gdyby nie oczywisty fakt: Verily Cooper posiadał talent, a wiedział, że nigdy nie miał żadnych doświadczeń z szatanem, nigdy nie uczestniczył w sabacie, nigdy nie opuszczał swego ciała, by wędrować jako inkub, zdobywać ciała kobiet i zsyłać im dziwne sny o miłości. Robił jedynie beczki tak szczelne, że klepki musiały zgnić, nim zaczęły przepuszczać na łączeniach. Jedyną jego mocą była umiejętność ożywienia martwego drewna, by rosło pod jego dłońmi. Nigdy też nie użył swego talentu, by skrzywdzić żywą istotę. Zatem wszystkie te opowieści musiały być kłamliwe. A statystyka oceniająca liczbę nieschwytanych czarowników to kłamstwo oparte na kłamstwie.

Verily wierzył w to, w co wierzył Alvin: że każdy rodzi się, posiadając jakieś połączenie z mocą wszechświata, być może z Bożą potęgą, ale bardziej prawdopodobne, że z siłami natury. To połączenie objawia się jako talent wśród Europejczyków, jako związek z naturą u Czerwonych, a na inne niezwykłe sposoby wśród innych ras. Bóg chciał, by te moce wykorzystywano dla dobra; szatan oczywiście chciałby, aby służyły złu. Ale samo posiadanie talentu jest moralnie obojętne.

Tutaj, w Nowej Anglii, pojawiła się okazja, by nie tylko ocalić Purity przed nią samą, ale też zdyskredytować cały system procesów o czary i same prawa o czarach. Sprawić, by świadkowie i prawa okazali się tak oczywiście, skandalicznie, niewiarygodnie fałszywi, że nikt już nigdy nie stanie przed sądem oskarżony o czary.

Z drugiej strony jednak może przegrać. Wtedy Alvin będzie musiał wyrwać siebie i Purity z więzienia, z jej wolą lub bez. Potem wszyscy uciekną z Nowej Anglii.

Cambridge było wzorem nowoangielskiego miasteczka. College dominował ze swymi imponującymi budynkami, jednak naprzeciw sądu wciąż pozostały niezabudowane łąki. W budynku sądu pewnie trzymali Alvina w celi. Ku wielkiemu zadowoleniu Verily'ego łowca czarownic i strażnicy gonili równocześnie Alvina i Purity. Tłum gapiów otaczał łąkę; z bezpiecznej odległości patrzyli, jak po jednej stronie zmuszają Alvina, po drugiej Purity, by biegiem zataczali ciasne kręgi.

— Długo to już trwa? — zapytał Verily jednego z patrzących.

— Zaczęli przed świtem i nie odpoczywali ani razu. Twardzi z nich czarownicy, nie ma co.

Verily z mądrą miną pokiwał głową.

— Czyli wiecie już, że oboje są czarownikami?

— Popatrzcie tylko! Myślicie, że gdyby nie byli, mieliby siłę, żeby tak długo biegać i nie paść ze zmęczenia?

— Moim zdaniem wyglądają na solidnie zmęczonych.

— Pewno. Ale ciągle biegają. A dziewczyna to sierota, przywieziona tutaj, chyba miała to już we krwi. Nikt jej nigdy nie lubił. Wiedzieliśmy, że jest dziwna.

— Słyszałem, że jest głównym świadkiem w oskarżeniu tego człowieka.

— Pewno. Ale skąd by wiedziała o sabacie czarowników, jakby nie poszła tam z własnej woli? Możecie to wytłumaczyć?

— W takim razie po co w ogóle się trudzą? Czemu od razu jej nie powieszą? Mieszkaniec Cambridge spojrzał niechętnie na Verily'ego.

— Chcecie narobić kłopotów, przybyszu?

— Nie — odparł Verily. — Moim zdaniem oboje są niewinni jak pan, drogi panie. Więcej nawet, uważam, że i pan wie o tym. Uważam, że opowiada pan o ich winie, by nikt nie podejrzewał, że również pan posiada talent, który dobrze ukrywa.

Jego rozmówca przejęty zgrozą zniknął w tłumie. Verily kiwnął głową. To było bezpieczne oskarżenie, jeżeli Alvin miał rację i każdy dysponował jakimś talentem. Wszyscy mieli co ukrywać. Wszyscy bali się oskarżenia. Zatem dobrze było zobaczyć tę oskarżycielkę postawioną na równi z oskarżonym. Powiesić ją, zanim oskarży jeszcze kogoś. Verily musiał polegać na tych obawach i rozniecać je.

Wkroczył na łąkę. Natychmiast podniósł się gwar. Kim jest ten obcy, jak śmie tak zbliżać się do miejsca, gdzie łowca czarownic goni oskarżonych, by zmęczyć ich i wydobyć pełne zeznanie?

— Gdzie jest przedstawiciel prawa, nadzorujący to przesłuchanie? — zwrócił się Verily do łowcy czarownic. Mówił głośno, żeby wszyscy słyszeli.

— Ja jestem przedstawicielem prawa — odparł Micah Quill. Mówił równie głośno; Verily przekonał się już, że ludzie zwykle dopasowują swoje głosy do najgłośniejszego z rozmówców.

— Nie jest pan z tego miasta — rzekł oskarżycielskim tonem Verily. — Gdzie są strażnicy pokoju?

Natychmiast odwróciło się kilkunastu mężczyzn, którzy czujnie stali wokół Alvina i Purity. Niektórzy podnieśli ręce.

— Czy nie jesteście tymi, którym powierzono przestrzeganie prawa? — zapytał Verily. — Przesłuchanie świadków w procesach o czary ma się odbywać pod nadzorem przedstawicieli sądu, wyznaczonych zgodnie z prawem przez sędziego lub sędziego pokoju właśnie po to, żeby nie dopuścić do stosowania takich tortur, jakie tu widzę.

Słowo „tortury” miało uderzyć jak pejcz — i uderzyło.

— To nie są tortury! — krzyknął łowca czarownic. — Gdzie jest ława? Ogień? Woda?

Verily ponownie odwrócił się w jego stronę, ale zrobił krok w tył i przemówił jeszcze głośniej.

— Widzę, że jest pan zaznajomiony ze wszystkimi metodami tortur, ale gonienie oskarżonych to jedna z najbardziej okrutnych. Kiedy człowiek jest dostatecznie zmęczony, przyzna się nawet do samobójstwa, byle tylko przerwać mękę i odpocząć.

Chwilę trwało, nim zebrany tłum zrozumiał niemożliwość przyznania się do samobójstwa, ale Verily został nagrodzony chichotem. Chciał zmienić nastawienie tłumu — każdy, kto trafi do ławy przysięgłych, będzie wiedział, co tutaj powiedziano.

Ponieważ strażnicy już ich nie pilnowali, Alvin i Purity zatrzymali się chwiejnie i opadli na kolana. Dyszeli ciężko. Zwieszali głowy jak zmęczone konie.

— Nie pozwólcie im odpoczywać! — krzyknął rozgorączkowany Quill. — Stracimy całe godziny przesłuchania!

Strażnicy spojrzeli na swoje pałki i witki, których używali do poganiania więźniów, ale żaden nie zrobił nawet kroku w stronę ofiar.

— Wreszcie przypomnieliście sobie o obowiązkach — pochwalił Verily.

— Nie masz tu żadnej władzy! — zawołał łowca czarownic. — Ja jestem przedstawicielem sądu!

— Proszę więc zdradzić nazwisko sędziego pokoju w Cambridge, który pana nominował.

Quill wiedział, że przyłapano go na przekroczeniu uprawnień, ponieważ nie miał żadnych, dopóki miejscowy sędzia nie zażądał jego usług. Dlatego nie odpowiedział wprost na wezwanie Verily'ego.

— A kim pan jest? — zapytał. — Sądząc po wymowie, pochodzi pan z Anglii. Jakie prawa ma pan tutaj?

— Mam prawo żądać, żeby pana zakuć w kajdany, jeśli z pana powodu te dwie nieszczęsne dusze będą torturowane choćby chwilę dłużej! — zawołał Verily. Wiedział, że tłum jak oczarowany obserwuje tę konfrontację. — Jestem bowiem obrońcą Alvina Smitha. Bezprawnie torturując mojego klienta, mój panie, złamał pan Akt o Protekcji z 1694!

Pogroził palcem, a łowca czarownic wyraźnie skulił się pod ciężarem oskarżenia.

Verily niecierpliwił się jednak, ponieważ nie planował tego niewielkiego zwycięstwa na miejskiej łące. Czy Purity jest tak zmęczona, że nie może już unieść głowy i przekonać się, kto mówi?

Miał właśnie rozpocząć kolejną tyradę, podczas której zbliżyłby się do Purity i w razie konieczności postawił ją na nogi, by na niego spojrzała. W końcu jednak rozpoznała go i nie było to już potrzebne.

— To on! — krzyknęła.

Łowca czarownic wyczuł nadchodzące zbawienie.

— Kto? Kto to jest?

— Angielski prawnik, który wędrował z Alvinem Smithem! On też jest czarownikiem! Ma talent do drewna!

— A więc i on był na sabacie czarowników! — zawołał Quill. — Oczywiście, szatan cytuje prawo, próbując ocalić swe sługi! Aresztować tego człowieka!

Verily natychmiast zwrócił się do tłumu.

— Widzicie, jak to działa? Każdy, kto wstawi się za moim klientem, będzie oskarżony o czary! Każdy trafi do więzienia i będzie skazany, być może na śmierć!

— Uciszcie go — polecił Quill. — Niech biega razem z tamtymi. Ale strażnicy, którzy z wahaniem ujęli Verily'ego za ramiona — bo przecież został oskarżony — nie zamierzali dopuścić do gonienia, skoro zostało nazwane torturą i uznane za nielegalne.

— Dość gonienia na dzisiaj — rzekł jeden z nich. — Musimy mieć zgodę sędziego, zanim pozwolimy wam znowu na takie rzeczy.

Dwóch strażników odprowadzało kroczącą chwiejnie Purity do budynku sądu. Wymamrotała coś, kiedy mijała Verily'ego.

— Nie chcę się do niego zbliżać — szepnęła. — Rzucił na mnie urok. Przyjdzie do mnie jako inkub.

— Purity, biedne dziecko — powiedział Verily. — Posłuchaj tylko, jak powtarzasz te kłamstwa, których nauczył cię łowca czarownic.

— Nie odzywaj się do niej! — wrzasnął Quill. — Słyszeliście, jak ją przeklina? Verily wykrzywił się drwiąco, zwracając się do strażników:

— Czy dla was brzmiało to jak klątwa?

— Bez mamrotania! Ani słowa! Verily odpowiedział więc głośno:

— Powiedziałem tylko, że dla człowieka z młotkiem wszystko wygląda jak gwóźdź. Niektórzy zrozumieli od razu i parsknęli śmiechem. Ale łowca czarownic nie był wyczulony na ironię.

— Szatańskie symbole! Młotki i gwoździe! Czym mnie przekląłeś? Natychmiast wyjaśnij pan znaczenie tych słów!

— Chodzi o to, mój panie, że dla tych, którzy odnoszą zyski z procesów o czary, każde słowo brzmi jak klątwa.

— Zabierzcie go stąd z tymi jego brudnymi kłamstwami i insynuacjami! Strażnicy pokoju zawlekli Verily'ego i Alvina do cel położonych daleko od siebie.

Jednak po drodze obaj zbliżyli się kilka razy i choć nie rozmawiali, wymienili spojrzenia. Verily zadbał, by Alvin zauważył, że uśmiecha się od ucha do ucha. Wszystko idzie właśnie tak, jak zaplanowałem, powiedział mu bez słów.

Samotny w celi, spoważniał jednak. Biedna Purity, myślał. Jak dalece ten łowca czarownic wykrzywił jej umysł? Czy zdoła dostrzec, jak nią manipulują? Przecież musi sobie wreszcie uświadomić, że łowca czarownic ją wykorzystuje.

Niech to odbędzie się szybko, pomyślał Verily. Nie chcę, żeby Alvin za długo czekał w więzieniu.


* * *

Hezekiah Study spakował już torbę na dłuższy pobyt u siostrzenicy w Providence, kiedy usłyszał krzyki na łące i wychylił się z okna, by posłuchać. Widział, jak angielski prawnik zawstydził Micaha Quilla, jak manipuluje tym mistrzem manipulacji. Miał ochotę bić mu brawo. Serce mu zamarło, gdy Purity oskarżyła Anglika — rzeczywiście, od początku wspominała o nim jako należącym do grupy Alvina Smitha — ale prawnik zdołał posiać ziarna wątpliwości w umysłach wszystkich obecnych. Po raz pierwszy Hezekiah Study obserwował wczesne stadia procesu o czary bez przerażenia i rozpaczy ściskających mu serce. Angielski prawnik bowiem uśmiechał się jak uczniak, który nie dba o karę, bo mimo wszystko warto było rzucić kamieniem w okno dyrektora.

Panuje nad sytuacją, pomyślał Hezekiah.

Jego rozsądek, jego gorzkie doświadczenia odpowiadały: nikt nie panuje nad procesem o czary z wyjątkiem łowcy czarownic. Ten człowiek uśmiecha się teraz, ale przestanie, kiedy albo zacisną mu pętlę na szyi, albo odbiorą honor.

Boże, niech to będzie ten dzień, kiedy ludzie w końcu zrozumieją, że jedynymi, którzy służą diabłu w tych procesach, są łowcy czarownic.

Kiedy skończył się modlić, odszedł od okna i rozpakował bagaż. Cokolwiek się stanie, na tym procesie będą się bronić mężnie, więc Hezekiah Study musi zostać. Nie tylko po to, by zobaczyć, co się stanie, ale dlatego że ten młody prawnik nie będzie walczył samotnie. Hezekiah Study stanie przy nim. Mimo wszystko pozostało w nim jeszcze dość nadziei i dość odwagi.

Загрузка...