— Musi się pani nim zaopiekować — powiedział Balzac.
— W pensjonacie dla dam? — zdziwiła się Margaret.
Calvin stał obok. Niewidzące oczy spoglądały nieruchomo w pustkę.
— Mają służbę, prawda? On jest pani szwagrem, jest chory, nie odmówią pani. Margaret nie musiała pytać, co sprowokowało tę decyzję. Dzisiaj w ambasadzie francuskiej Balzac odebrał list od swojego paryskiego wydawcy. Jeden z esejów o podróży po Ameryce wydrukowano w tygodniku i okazał się tak popularny, że wydawca postanowił opublikować je wszystkie w odcinkach, a potem także zebrane w książkę. Do korespondencji dołączył list kredytowy na kwotę wystarczającą na powrót do domu.
— Akurat kiedy zaczął pan zarabiać pieniądze na pisaniu o Ameryce, chce pan ją opuścić?
— Pisanie o Ameryce opłaci mi wyjazd z Ameryki — odparł Balzac. — Jestem powieściopisarzem. Opisuję ludzką duszę, nie dziwaczne obyczaje tego barbarzyńskiego kraju. — Uśmiechnął się. — Zresztą kiedy przeczytają, co napisałem o praktyce niewolnictwa w Camelocie, w moim interesie będzie znaleźć się jak najdalej stąd.
Margaret sięgnęła do jego przyszłości.
— Czy zrobi mi pan przysługę? — spytała. — Czy napisze pan w taki sposób, że kiedy dojdzie do wojny między armiami niewolnictwa i wolności, żaden francuski rząd nie zdoła uzasadnić udziału w tej wojnie po stronie właścicieli niewolników?
— Przypisuje pani moim tekstom większe wpływy, niż mają w rzeczywistości. Ale już widziała, że spełni jej prośbę i odniesie zamierzony skutek.
— To pan sam siebie nie docenia. Decyzja, jaką podjął pan w głębi serca, już teraz odmieniła świat.
Balzacowi łzy stanęły w oczach.
— Madame, otrzymałem od pani bezcenny dar, jaki nie dostał się żadnemu z pisarzy: powiedziała mi pani, że moje historie nie są błahe, że czynią życie lepszym także w rzeczywistości.
— Proszę wracać do domu, monsieur de Balzac. Ameryka jest lepszym miejscem, gdyż pan tu przybył, Francja stanie się lepsza, ponieważ pan wróci.
— To straszne, że jest pani tak całkowicie zamężna. Nigdy jeszcze nie kochałem kobiety tak, jak kocham panią w tej chwili.
— Nonsens — roześmiała się Margaret. — To siebie pan kocha. Ja tylko przekazałam dobre wieści o przedmiocie pańskich uczuć. — Uśmiechnęła się znowu. — Niech pana Bóg błogosławi.
Balzac ujął dłoń Calvina.
— Nie warto nawet do niego mówić. Niech mu pani przekaże, że się starałem, ale muszę już wracać.
— Powiem, że pozostał pan jego szczerym przyjacielem.
— Tylko proszę nie posuwać się za daleko! — zawołał Balzac z udaną zgrozą. — Wolałbym, żeby nie przyjeżdżał w odwiedziny.
Margaret wzruszyła ramionami.
— Gdyby nawet, poradzi pan sobie.
Balzac ucałował jej dłoń, po czym oddalił się raźnym krokiem. Margaret przyjrzała się Calvinowi. Był blady, skórę miał białą i pokrytą liszajami. Śmierdział.
— Tak być nie może — uznała. — Pora się przekonać, gdzie cię trzymają.
Poprowadziła tę posłuszną skorupę człowieka do pensjonatu. Przez chwilę rozważała, czy nie zostawić go w głównej sali, ale wyobraziła sobie, co by się działo, gdyby zaczął puszczać wiatry albo i gorzej. Dlatego weszła z nim na schody. Wspinał się bez oporu, ale po każdym stopniu musiała go pociągnąć na następny; inaczej po prostu stawał nieruchomo. Myśl, by wszystkie je pokonać bez zatrzymywania, okazała się za trudna dla jego rozproszonego umysłu.
Ryba stała na korytarzu, gdy Margaret dotarła na piętro. Z satysfakcją przekonała się, że gdy tylko Ryba ją rozpoznała, przestała pokornie schylać głowę, jak niewolnicy, ale spojrzała jej prosto w oczy.
— Nie można wprowadzać na piętro żadnych dżentelmenów, psze pani. Margaret spokojnie otworzyła drzwi i wepchnęła Calvina do swojego pokoju.
— Mogę cię zapewnić, że on nie jest dżentelmenem. Po chwili Ryba wśliznęła się za nią i zamknęła drzwi.
— Będzie skandal, psze pani. Ona panią wyrzuci. — Dopiero wtedy przyjrzała się Calvinowi. — Co mu się stało?
— Rybo, potrzebna mi twoja pomoc. Żeby sprowadzić tego człowieka z powrotem do jego ciała.
W największym skrócie opowiedziała Rybie, co się przydarzyło Calvinowi.
— To on przysłał mi z powrotem moje imię?
— Jestem pewna, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Jest przerażony i zdesperowany.
— Nie wiem, czy mam go nienawidzić. Cierpię teraz przez cały czas. Ale wiem, że cierpię.
— Teraz jesteś pełną kobietą — zgodziła się Margaret. — To czyni cię wolną, nawet jako niewolnicę.
— Czy on ma moc oddania wszystkich imion?
— Nie wiem.
— Aha, więc pewnie ten Czarny, co zbiera imiona. Może poznam jego twarz, jak go zobaczę.
— I nie domyślasz się, gdzie te imiona chowa?
— Nikt nie wie. Nikt nie chce wiedzieć. Nie można zdradzić, czego się nie wie.
— Pomożesz mi go znaleźć”? Z tego, co mówił Balzac, zwykle kręci się po porcie.
— Och, łatwo jest go znaleźć. Ale jak pani go zatrzyma, żeby nie zabił pani, mnie i tego Białego naraz?
— Myślisz, że by to zrobił?
— Biała kobieta i biały mężczyzna, którzy wiedzą, że zbiera imiona? Pomyśli, że ja jestem tą, która zdradziła. — Przeciągnęła palcem po gardle. — Moja szyja, on ją przetnie. Dźgnie panią w serce. Jemu rozpruje brzuch. To spotyka tych, którzy mówią.
— Rybo, nie potrafię tego wytłumaczyć, ale zapewniam, że nie zdoła nas zaskoczyć.
— Wolę, coby raczej to wyszło niespodziewanie, kiedy on nas zabije. — Znowu przeciągnęła po szyi. — Niech on się zakradnie od tyłu.
— Wcale nas nie zabije. Staniemy w pewnej odległości.
— Co nam to pomoże?
— Wiele potrafię się z daleka dowiedzieć o człowieku, kiedy już wiem, kim jest.
— Mam jeszcze pokoje do sprzątania.
— Pomogę ci — zaproponowała Margaret. Ryba roześmiała się niemal w głos.
— Jest pani najdziwniejszą białą damą na świecie.
— No tak… Przypuszczam, że to wzbudziłoby komentarze.
— Niech pani tu czeka — poleciła Ryba. — Wrócę niedługo. Wtedy będę już na pani półdniówce. Muszą mi pozwolić wyjść z panią.
Duńczyk przez cały ranek bezowocnie rozpytywał o Białego, który nagle zrobił się pusty. Pukał do drzwi, udając, że szuka pracy dla nieistniejącego białego pana — tylko po to, by niewolnik, który z nim rozmawiał, miał co odpowiedzieć, gdyby go pytano, kto przyszedł. Wszyscy niewolnicy wiedzieli, oczywiście, kim jest Duńczyk — wśród Czarnych z Camelotu nikt nie był bardziej znany niż zbieracz imion. No, chyba że Gullah Joe, człowiek-ptak, który przylatywał na statki niewolnicze. Nie było więc takiego, który nie starałby się pomóc. Kłopot polegał na tym, że wszyscy ci ludzie bez imion utracili wszelką bystrość. Mgliście sobie przypominali, że słyszeli to czy tamto o Białym, który zachorował, albo Białym, który nie miał władzy w nogach, ale w każdym przypadku okazywało się, że chodziło o jakiegoś starego kalekę albo człowieka, który dawno już umarł na jakąś chorobę. Dopiero popołudniem usłyszał historię, która brzmiała jak to, czego potrzebował.
Według wskazówek poszedł do taniego pensjonatu, gdzie rzeczywiście, dwaj biali mężczyźni dzielili ze sobą pokój, a jeden z nich, z Północy, zapadł na niezwykłą chorobę.
— On je, on pije, on sika, wszystko robi — powiedział lokaj, który sprzątał w ich pokoju. — Zmieniani mu spodnie trzy razy na dzień, a myję wszystko dwa razy na dzień.
Ale obaj wyszli rankiem.
— Ten Francuz, on dostał list, zapakował wszystko, zabrał pustego człowieka i teraz obu nie ma.
— Czy mówił, gdzie zabiera tego chorego? — zapytał Duńczyk.
— On nic do mnie nie mówi.
— Czy ktoś może wiedzieć?
— Chcesz, żebym miał kłopoty, jak zacznę pytać białego bossa? Duńczyk westchnął.
— Ty mu powiesz, że Francuz i ten drugi winni są mojemu panu pieniądze. Lokaj zdziwił się wyraźnie.
— Twój pan taki głupi, żeby pożyczać im pieniądze? Duńczyk nachylił się bliżej.
— To kłamstwo — powiedział. — Ty mówisz, że oni są mojemu panu winni pieniądze, wtedy biały boss mówi ci, dokąd poszli.
Zajęło to chwilę, ale w końcu lokaj zrozumiał i wycofał się w głąb domu. Kiedy wrócił, miał już pewne informacje.
— Calvin, ten chory, ma tu żonę brata. W pensjonacie.
— Jaki adres?
— Biały boss nie wie.
— Biały boss liczy na łapówkę — uznał Duńczyk.
— Nie, on nie wie. — Lokaj pokręcił głową. — To prawda.
— Jak ja mam ją znaleźć, kiedy nie znam adresu? Lokaj wzruszył ramionami.
— Może najlepiej ty o nią popytaj.
— O co mam pytać? Jest tu podobno taka kobieta z chorym szwagrem o imieniu Calvin, a mieszka gdzieś w pensjonacie. Dużo mi z tego przyjdzie.
Lokaj patrzył na niego jak na szaleńca.
— Ja nie myślę, że ty dużo się w ten sposób dowiesz. Pewnie szłoby ci lepiej, gdybyś podawał jej imię.
— Nie znam jej imienia.
— Nie? Ja znam.
Duńczyk na moment zamknął oczy.
— To dobrze. A może byś mi powiedział, jak ona ma na imię?
— Margaret.
— A ma też jakieś nazwisko? Biali zawsze mają nazwiska.
— Smith — odparł lokaj. — Ale nie wygląda na taką silną, żeby pracować w kuźni.
— Widziałeś ją? — zdziwił się Duńczyk.
— Dużo razy.
— Kiedy?
— Nosiłem wiadomości do niej i z powrotem. Duńczyk westchnął, starając się zachować spokój.
— No cóż, przyjacielu, czy nie wynika z tego, że wiesz, gdzie ona mieszka?
— Wiem — potwierdził lokaj.
— Dlaczego mi tego nie powiedziałeś?
— Ty nie pytałeś, gdzie ona mieszka, tylko pytałeś, jaki ona ma adres. Nie znam numerów ani liter.
— Możesz mnie tam zaprowadzić? Lokaj przewrócił oczami.
— Sześć pensów dla białego bossa i on pozwoli ci mnie zabrać. Duńczyk przyjrzał mu się podejrzliwie.
— Na pewno to nie dwa pensy dla białego bossa, a reszta dla ciebie?
Lokaj zrobił urażoną minę.
— Ja jestem chrześcijaninem.
— Tak samo wszyscy Biali — zauważył Duńczyk.
Lokaj, od dawna już pozbawiony gniewu, nie miał szans zrozumienia tej uszczypliwej ironii.
— Oczywiście, że oni są chrześcijanami. Skąd inaczej ja bym się nauczył o Jezusie, jak nie od nich?
Duńczyk wygrzebał z kieszeni sześciopensówkę i wręczył ją lokajowi, który wrócił po chwili, szeroko uśmiechnięty.
— Ja dostałem dziesięć minut.
— To wystarczy?
— Dwie przecznice w bok, jedna dalej.
Kiedy dotarli do drzwi pensjonatu Margaret Smith, lokaj zatrzymał się na progu.
— Odsuń się, żebym mógł zapukać — polecił Duńczyk.
— Mogę, jeśli ty chcesz — odparł lokaj. — Ale nie rozumiem po co.
— Bo jak nie zapukam, to jak mam się dowiedzieć, czy jest w środku?
— Nie jest.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Bo stoi, o tam, i patrzy na ciebie.
Duńczyk odwrócił się niby przypadkiem. Po drugiej stronie ulicy zobaczył białą kobietę, białego mężczyznę i czarną służącą. Właśnie odchodzili.
— Kto na mnie patrzy?
— Oni patrzyli — wyjaśnił lokaj. — I ja wiem, że ona może ci opowiedzieć o tym Calvinie.
— Skąd wiesz?
— Bo to jest on.
Duńczyk przyjrzał się znowu. Biały powłóczył nogami jak starzec. Pusty. Duńczyk uśmiechnął się z satysfakcją i dał lokajowi dwa pensy.
— Dobra robota, kiedy już zdecydowałeś się mi powiedzieć. Lokaj wziął monetę, obejrzał ją i oddał z powrotem.
— Nie, biały boss chciał sześć pensów.
— Sześć pensów już zapłaciłem.
Lokaj patrzył na niego, jakby Duńczyk postradał rozum.
— Jak zapłaciłeś, dlaczego dajesz mi więcej? Te dwa pensy i tak zresztą nie wystarczą. — Wzburzony, wcisnął pieniądze Duńczykowi. — Ty wariat — powiedział.
Odszedł.
Duńczyk ruszył ulicą, nie tracąc z oczu całej trójki. Niewolnica oglądała się kilka razy i patrzyła na niego, ale się tym nie przejął. Wiedziała, kim jest. Było niemożliwe, żeby czarna dziewczyna powiedziała białej damie cokolwiek o zbieraczu imion.
— To on — oświadczyła Ryba. — On zabiera imiona.
Margaret od razu zobaczyła w umyśle Duńczyka, że nawet na chwilę nie można mu zaufać. Szukała go, a on jej szukał. Tylko że on miał przy sobie nóż i zamierzał go użyć. Nie był to dobry sposób, by odzyskać płomień serca Calvina.
— Przejdźmy na baterię. Zawsze jest tam sporo ludzi. Nie ośmieli się w tłumie zranić białego człowieka. Nie chce przecież umrzeć.
— On nie chce z panią rozmawiać — zauważyła Ryba. — Tylko patrzy.
— Porozmawia ze mną — zapewniła Margaret. — Bo pójdziesz go o to poprosić.
— Boję się go, psze pani.
— Ja też — przyznała Margaret. — Ale mogę obiecać, że nie zrobi ci krzywdy. On chce skrzywdzić tylko Calvina.
Ryba raz jeszcze obejrzała Calvina dokładnie.
— Wygląda, jakby ktoś skrzywdził go najbardziej, jak można go skrzywdzić, póki nie umarł. — Nagle zdała sobie sprawę, co powiedziała. — Oj.
— Ten zbieracz imion, Duńczyk Vesey, to bardzo ciekawy człowiek. Wiesz, że nie jest niewolnikiem?
— On wolny? Nie ma wolnych Czarnych w Camelocie.
— Tak, to oficjalna wersja, ale nieprawdziwa. Spotkałam już innych. Kobietę o imieniu Łania. Dano jej wolność, kiedy była już za stara, żeby pracować.
— I wtedy ją wyrzucili! — zawołała gniewnie Ryba.
— Ostrożnie — upomniała ją Margaret. — Nie jesteśmy tu same. Ryba natychmiast zmieniła pozę i spuściła głowę.
— Za dużo już widziałam w życiu tego przeklętego bruku.
— Nie wyrzucili jej — tłumaczyła Margaret. — Choć nie wątpię, że zdarzają się właściciele tak okrutni, by to zrobić. Nie; ma swój mały pokoik i je z pozostałymi. I płacą jej niewielką pensję za bardzo lekkie prace.
— Myślą pewnie, że to wystarczy za całe zabrane jej życie?
— Tak. Myślą, że wystarczy. I Łania też tak myśli. Dla niej wolność oznacza tyle, że nie musi już pracować, najwyżej tyle, by zasłać własne łóżko.
— Dla mnie to nie wystarczy, pani Margaret.
— Nie, Rybo. Jestem całkiem pewna, że nie wystarczy. Nikomu nie powinno wystarczyć. Ale nie miej Łani za złe jej zadowolenia. Zasłużyła na nie.
Ryba obejrzała się i przestraszyła.
— Podchodzi bliżej, psze pani.
— Tylko dlatego że boi się w tłumie stracić nas z oczu. Margaret pokierowała Calvina w stronę muru obronnego.
Niedaleko, na wodzie, widziała obie fortece: Lancelota i Galahada. Takie zabawne nazwy. Rzeczywiście, jak u króla Artura.
— Duńczyk Vesey jest wolny — powiedziała. — Zarabia na życie, prowadząc księgi rachunkowe dla kilku niedużych firm i biur.
— Czarny człowiek zna liczby?
— I litery. Oczywiście udaje, że pracuje dla Białego, który naprawdę prowadzi rachunki. Wątpię jednak, czy któryś z jego klientów daje się oszukać. Utrzymują tę fikcję prawną, żeby nikt nikogo nie musiał posyłać do więzienia. Płacą mu połowę tego, co wziąłby Biały, a on zarabia o wiele więcej, niż potrzebuje, żeby się utrzymać w Miasteczku Czarnych.
— I zabiera imiona.
— Nie. Zanosi je gdzieś i przekazuje komuś innemu.
— Komu? Margaret westchnęła.
— Ktokolwiek to jest, potrafi nie dopuszczać mnie do tej akurat części pamięci Duńczyka. Nigdy jeszcze mi się to nie zdarzyło. A może zwyczajnie nie zauważyłam. Musiałam widzieć płomień serca tego człowieka, kiedy szukałam zbieracza imion, ale ponieważ tylko fragment jego pamięci ukryto, nie zwróciłam na to uwagi.
Zastanowiła się.
— Nie — uznała. — Chyba w ogóle nie zaglądałam w płomień jego serca, ponieważ on ma imię, a więc płomień jest jasny. Pewnie uznałam go za Białego i nie patrzyłam. Ukrywał się całkiem na wierzchu.
— Jest pani czarownik, psze pani?
— Nie w takim sensie, w jakim Biali używają tego słowa. Nie zajmuję się urokami, a heksy, które mam dla ochrony, są dziełem mojego męża. Ja tego nie potrafię. Jestem żagwią. Zaglądam w płomienie ludzkich serc. Znajduję tam ścieżki ich przyszłości.
— Co pani widzi w mojej przyszłości?
— Zbyt wiele ścieżek się przed tobą otwiera. Nie mogę ci powiedzieć, którą wybierzesz, ponieważ ty sama decydujesz.
— Ale ten człowiek mnie nie zabije, prawda? Margaret pokręciła głową.
— Nie widzę w tej chwili ani jednej ścieżki, gdzie coś takiego by się stało. Ale nie przepowiadam przyszłości, Rybo. Ludzie żyją i umierają według własnych wyborów.
— Nawet nie zna pani własnej przyszłości? Pani męża?
Margaret skrzywiła się lekko.
— Naprawdę starałam się skłonić mojego męża, by zmienił swoje życie. Widzisz, na każdej ścieżce, gdzie nie jest zabity wcześniej, ginie z powodu zdrady swego brata.
Ryba natychmiast skojarzyła fakty.
— Ale może pani nie chodzi o tego brata?
— Owszem, właśnie o tego.
— To dlaczego nie pozwoli pani zbieraczowi imion poderżnąć mu gardła?
— Ponieważ mój mąż go kocha.
— Przecież on chce go zabić! Margaret uśmiechnęła się blado.
— Czy to nie najdziwniejsza rzecz? Znajomość przyszłości nie zmienia takiego człowieka jak mój mąż. On robi to, co słuszne, niezależnie od tego, dokąd poprowadzi go droga.
— Zawsze robi to co słuszne?
— O ile to rozumie. Na ogół w ogóle niewiele robi, jak najmniej. Stara się zrozumieć, a potem uczy innych. Nie tak jak Duńczyk Vesey. Duńczyk to człowiek, który działa. — Margaret zadrżała. — Ale nie mądrze. Sprytnie, owszem, ale mądrze nie. Ani łagodnie.
— Przykucnął pod tamtym drzewem, tam.
— Nadszedł czas, Rybo. Idź do niego, powiedz, że chcę z nim porozmawiać.
— Ale pani Margaret, na pewno on nic mi nie zrobi?
— Pomyśli, że jesteś ładna. — Margaret klepnęła niewolnicę po ramieniu. — Pomyśli, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widział.
— Pani żartuje teraz.
— Wcale nie. Widzisz, jesteś pierwszą wolną czarną kobietą, jaką spotkał.
— Nie jestem wolna.
— Kiedyś kupił sobie niewolnicę. Miał nadzieję, że będzie jego żoną. Ale wstydziła się być własnością czarnego człowieka. Zaczęła grozić, że na niego doniesie, powie wszystkim, że jest wolny Czarny w Camelocie.
— Co wtedy zrobił?
— A jak myślisz?
— Zabił ją.
— Próbował. W ostatniej chwili zmienił zdanie. Wciąż jest jego niewolnicą, ale została kaleką. Na ciele i umyśle.
— Nie musiała pani opowiadać mi tej historii — oświadczyła Ryba. — Nie pozwolę mu mówić do mnie o miłości. Za bardzo się go boję.
— Pomyślałam tylko, że powinnaś wiedzieć.
— A wie pani co? To wzięło trochę mojego bania, że wiem o nim to wszystko. Margaret zabolało serce, kiedy zobaczyła, jak uśmiechnięta dziewczyna zmienia się nagle. Uśmiech zniknął, powieki opadły nieco; Ryba przygarbiła się, spuściła głowę i dopiero wtedy weszła pomiędzy Białych na baterii. Ruszyła, jakby nie kierowała się wprost do Duńczyka, ale w bok, na ukos. Po chwili zawróciła i podeszła do niego z innej strony. Bardzo dobrze, pomyślała Margaret. Nie wpadłam na to, żeby jej powiedzieć, ale dzięki temu nie będzie tak oczywiste — gdyby ktoś patrzył — że posłałam ją po Duńczyka.
Ryba zręcznie załatwiła sprawę. Moja pani chce z tobą rozmawiać. O czym? Moja pani chce z tobą rozmawiać. Nieważne, co mówił, odpowiadała wciąż tym samym zdaniem, jak papuga. Może i domyślał się, że udaje, może uznał, że jest uparta i głupia, w każdym razie skłoniła go, by wstał i ruszył za nią, znowu okrężną drogą. Szła dwa kroki z przodu. Nie mogli iść obok siebie, gdyż Biali mogliby pomyśleć, że spacerują, co zostałoby uznane za oburzającą drwinę. Teraz było jednak oczywiste, że ona go prowadzi, co znaczyło, że spełniają jakieś polecenie swego pana, i wszystko było w najlepszym porządku na tym świecie.
— O czym chce pani rozmawiać? — zapytał Duńczyk, nie podnosząc głowy. Ale w jego głosie Margaret wyraźnie słyszała wrogość.
— Szukałeś mnie — rzekła.
— Wcale nie.
— A rzeczywiście. Szukałeś Calvina.
— Tak ma na imię?
— Jego imię nie da ci władzy nad nim większej, niż masz już w tej chwili.
— Nad nikim nie mam władzy. Margaret westchnęła.
— W takim razie dlaczego nosisz nóż w kieszeni? To wbrew prawu, Duńczyku Vesey. Masz też inne ukryte możliwości. Jesteś wolnym Czarnym w Camelocie, prowadzisz księgi obrachunkowe dla… popatrzmy… Dunna i Browna, Longera i Forda, składu spożywczego Taggarta…
— Powinienem wiedzieć, że pani mnie szpieguje. W jego głosie zabrzmiał strach, choć starał się to ukryć. — Białe damy nie mają nic lepszego do roboty.
Margaret naciskała dalej.
— Dowiedziałeś się, gdzie mieszkam, bo przyprowadził cię lokaj z dawnego pensjonatu Calvina. Masz w domu kobietę, której imienia nigdy nie wymawiasz. Prawie że utopiłeś ją w worku w rzece. Jesteś człowiekiem mającym sumienie i to sprawia ci wielki ból.
Zatoczył się jak od ciosu.
— Powieszą mnie, Czarnego, co ma niewolnicę.
— Nieźle urządziłeś sobie życie jako człowiek wolny w mieście niewolników. Ale dla twojej żony nie okazało się takie dobre, prawda?
— Czego chcecie ode mnie?
— To nie jest wymuszenie; no, może w najdelikatniejszym sensie. Mówię ci, że wiem, kim jesteś, byś zrozumiał, że masz do czynienia z mocami daleko wykraczającymi poza twój zasięg.
— Podstępy to jeszcze nie moc.
— A co powiesz na moc oznajmienia ci, że masz w sobie zadatki na wielkiego człowieka? Albo wielkiego głupca. Jeśli dokonasz właściwego wyboru.
— Jakiego wyboru?
— Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, powiem ci, na czym polega ten wybór. W tej chwili jeszcze nie masz żadnego. Zaprowadzisz mnie, Calvina i Rybę do miejsca, gdzie trzymasz sznurki imion.
— Czyli ciągle są takie rzeczy, których ty nie wiesz?
— Nie twierdziłam, że wiem wszystko. Ta moc, która ukrywa imiona, ukrywa także przede mną wiedzę o tym, gdzie są.
— To jest prawda, nawet bardziej niż myślisz — przyznał Duńczyk. — Nawet ja sam nie wiem.
Ryba parsknęła wzgardliwie.
— To nie jest zwykła głupia biała kobieta, co z nią ty możesz robić takie sztuczki.
— Nie, Rybo — uspokoiła ją Margaret. — On mówi prawdę. Rzeczywiście nie wie. Zastanawiam się tylko, jak udaje ci się tam trafić.
— Kiedy przychodzi czas, żebym tam szedł, chodzę po okolicy i całkiem szybko tam jestem. Staję w drzwiach i wtedy już wszystko pamiętam.
— Co pamiętasz?
— Skąd mam wiedzieć? Jeszcze nie stoję w tych drzwiach.
— Potężne heksy — uznała Margaret. — Zabierz mnie tam.
— Tego nie mogę — odparł Duńczyk.
— A co ty powiesz, kiedy utnę ci jaja? — zaproponowała uprzejmie Ryba. Duńczyk spojrzał na nią ze zdumieniem. Nie słyszał jeszcze, żeby czarna kobieta tak się wyrażała, publicznie, w obecności Białych.
— Poczekajmy z okaleczeniem, Rybo. Ponownie mam wrażenie, że Duńczyk Vesey mówi prawdę. Nie potrafi znaleźć tego miejsca, chyba że idzie tam samotnie.
Duńczyk pokiwał głową.
Dobrze więc — rzekła Margaret. — Nie mamy już nic do załatwienia. Możesz iść.
— Chcę tego człowieka — oznajmił Duńczyk, patrząc na Calvina.
— Nigdy go nie dostaniesz. Ma większą moc, niż potrafisz sobie wyobrazić.
— Chyba nie ma aż takiej. Popatrz na niego. On jest pusty.
— Owszem, został schwytany z zaskoczenia. Ale nie zatrzymacie go długo.
— Dość długo. Jego ciało zaczyna gnić. On już umiera.
— Zanim skończę liczyć do trzech, masz odejść ode mnie i iść dalej — ostrzegła Margaret.
— Bo co?
— Jeden. Bo zacznę krzyczeć, żebyś mnie nie dotykał swoimi brudnymi łapami. Duńczyk cofnął się natychmiast. Nie istniało oskarżenie, które pewniej zaprowadziłoby go na stryczek, i to bez dalszych dyskusji.
— Dwa — powiedziała Margaret. Duńczyk zniknął.
— Teraz znowu go zgubiłyśmy — zmartwiła się Ryba.
— Nie, droga przyjaciółko, teraz go mamy. Doprowadzi nas prosto tam, gdzie chcemy. Nie może się przede mną ukryć. — Margaret obróciła się wolno dookoła, badając wzrokiem okolicę. — Myślę, że dzisiaj jest dobry dzień, żeby zafundować sobie przejażdżkę bryczką.
Poprowadziła oboje do rzędu czekających dorożek. Musiała sama unieść stopę Calvina, gdy Ryba ciągnęła go z przodu, by obojętne ciało znalazło się wewnątrz. Gdy tylko Calvin zajął miejsce na ławeczce, Ryba chciała wysiąść.
— Zostań tu ze mną, proszę — zaproponowała Margaret.
— Nie mogę zostać.
Jakby chciał włączyć się do rozmowy, biały woźnica uchylił odsuwane okienko między wnętrzem powozu a kozłem.
— Psze pani — zaczął. — Jest pani z Północy, więc nie wie, ale tu u nas nie pozwalamy niewolnikom jeździć powozami. Ona też wie. Musi wysiąść i iść pieszo obok.
— Powiedziała mi o tych przepisach i chętnie się do nich dostosuję. Jednakże ten oto mój szwagier często dostaje mdłości podczas jazdy. Rozumiesz, mam nadzieję, że jeśli zwymiotuje, nie jestem przygotowana, żeby trzymać mu torebkę.
Woźnica rozważał to przez chwilę.
— W takim razie lepiej niech pani zasłoni okno, psze pani — zdecydował. — Nie chcę kłopotów.
Ryba spojrzała na Margaret z niedowierzaniem. Potem schyliła się i zaciągnęła zasłony po jednej stronie powozu, gdy Margaret zrobiła to samo z drugiej. Kiedy nie były już widoczne z zewnątrz, usiadła obok Calvina z uśmiechem małej dziewczynki, która dostała pełną łyżkę melasy. Kilka razy podskoczyła nawet na siedzeniu.
Okienko uchyliło się znowu.
— Dokąd, psze pani? — spytał woźnica.
— Poznam to miejsce, kiedy tam dojedziemy — odparła Margaret. — Ale jestem pewna, że to w Miasteczku Czarnych.
— Psze pani, nie powinna pani tam jechać.
— Dlatego mam przy sobie szwagra.
— No dobrze. Zabiorę tam panią, ale wcale mi się to nie podoba.
— Spodoba się wam bardziej, kiedy wam zapłacę.
— Spodobałoby mi się jeszcze bardziej, psze pani, gdyby zapłaciła pani z góry.
Margaret roześmiała się tylko.
— Znaczy się, połowę z góry.
— Dostaniecie pieniądze po przybyciu na miejsce, i to, mój panie, jest prawo. Choć gdybyście chcieli wyrzucić mnie ze swojej bryczki, możecie oczywiście wezwać konstabla. Zapytajcie go przy okazji o niewolnicę siedzącą w powozie.
Woźnica zatrzasnął okienko i powóz ruszył z ostrym szarpnięciem. Ryba pisnęła, niemal spadła z ławeczki, potem usiadła znowu ze śmiechem.
— Nie rozumiem, dlaczego wy, Biali, nie jeździcie tak bez przerwy.
— Bogaci jeżdżą — przyznała Margaret. — Ale nie wszyscy Biali są bogaci.
— Oni wszyscy są bogatsi niż ja.
— Co do pieniędzy, z pewnością masz rację — zgodziła się Margaret.
A potem, ponieważ cieszyła ją radość Ryby, także podskoczyła na siedzeniu. I obie zachichotały jak uczennice.
Nóż w kieszeni ciążył, jakby ważył ze dwie tony. Duńczyk chciał zrobił coś strasznego: zabić bezradnego człowieka, a wszystko wydawało się jeszcze gorsze, ponieważ biała dama znała jego zamiary. Przyzwyczaił się być niewidzialny, przywykł do Białych, którzy nie zwracają na niego uwagi, najwyżej czasem sprawią jakieś drobne kłopoty. Ale kłopoty, jakie sprawiała ta kobieta, wcale nie były drobne. Wiedziała o nim takie rzeczy, jakich nie domyślał się nawet Gullah Joe. Była przerażająca.
Z ulgą ją opuścił, z ulgą ruszył znowu po uliczkach Miasteczka Czarnych, aż w końcu trafił na drzwi i nagle wiedział, że to właśnie te, choć nie mógłby wytłumaczyć, jak je poznał ani dlaczego wcześniej ich nie pamiętał. Położył rękę na klamce i otworzył je bez klucza. Kiedy wszedł już do środka i zamknął je za sobą, przypomniał sobie wszystko. Gullah Joe. Walka i sznurki imion. Nic dziwnego, że miał tego Białego zabić, bo ten Biały rozwiązał imię jakiegoś biednego niewolnika i wypuścił, by wędrowało nie wiadomo gdzie…
Ale przecież wiedział gdzie. Aż huknął głośno z radości.
— Gullahu Joe, nie uwierzysz! Spotkałem czarną dziewczynę, co to jej imię wypuścił ten demon, co go złapałeś.
Gullah Joe spojrzał na niego gniewnie.
— Ty tak nie krzyczeć, co my robić i wszyscy na ulica słyszeć.
— Mówią na nią Ryba — opowiadał Duńczyk już ciszej. — Nie myślę, że to był przypadek, że biały chłopak wypuścił akurat jej imię. Bo wynajęła ją żona jego brata.
— Ty mówić mi, że znaleźć ten Biały.
— Znalazłem, ale jeszcze nie zginął.
Gullah Joe walnął ręką o stół. Duńczyk aż podskoczył; jego wesoły nastrój ulotnił się natychmiast.
— Ty stracić odwaga?
— Ona wiedziała, że ja przyjdę.
— Kobieta, ona!
— Ona zaprowadziła go na baterię, pełno Białych dookoła, ty myślisz, że ja mogłem chociaż pokazać nóż, a co dopiero ciąć białego chłopaka?
— Chłopak? Ten Biały być on może dziecko?
— Nie, mężczyzna, ale młody. Pewnie się jeszcze nie goli. Duńczyk przypomniał sobie, jak wygląda Calvin. Taki pusty… jak jego kobieta. Biała czarownica wszystko o niej wiedziała.
Rozejrzał się mimowolnie. Jego kobieta tam była, naprawiała ubrania w kącie. Nie podniosła głowy — pełnej koncentracji wymagało samo wbicie i wyciągnięcie igły z materiału. Kiedyś była porywcza, jak ta Ryba. Może zdobyłbym ją uczciwie, pomyślał. Gdybym ją uwolnił. Ale musiałem być jej panem, prawda? Jak biały człowiek. Byłem panem.
— Jak on być? — zapytał Gullah Joe. — Kto?
— Ciało ten demon.
— Niewiele mu już brakuje, Joe.
— Ale za dużo.
Gullah Joe zerknął na krąg, który więził demona. Duńczyk zauważył, że zasłona z supełków i amuletów jest dwa razy grubsza niż rano, kiedy wychodził.
— Próbował uciekać?
— Może on uciec już.
— Zaraz… Gdyby uciekł, czy my byśmy nie wiedzieli? Czy ty byś nie był trupem?
— Może on wiedzieć za dużo — stwierdził Gullah Joe. — Ty patrzeć. Patrzeć na to! Choć w pomieszczeniu nie czuło się nawet najlżejszego podmuchu, jeden z amuletów zakołysał się nagle i podskoczył.
— On to robi? — zdziwił się Duńczyk. Gullah Joe rzucił mu pogardliwe spojrzenie.
— Nie, głupi, karaluchy w amulet, one robić tak on skakać.
— Jak on to potrafi, kiedy ty trzymasz go w niewoli?
Gullah Joe może by coś odpowiedział, ale właśnie wtedy obaj usłyszeli, że otwierają się drzwi na dole. Gullah Joe aż podskoczył wysoko, a Duńczyk chciał krzyknąć ze zdumienia, jednak Joe gwałtownie potrząsnął głową i zasłonił dłonią usta, nakazując milczenie.
Duńczyk pochylił się do niego.
— Mówiłeś, że nikt nie może tu trafić.
Usłyszeli kroki na schodach. Przybysze nie starali się iść cicho. Tup, tup, tup… Powolny marsz, wiele stóp. Wreszcie Duńczyk zrozumiał, co takiego słyszy.
— To ona — szepnął. — Ona go tu przyprowadziła. Jej głos nadpłynął z dołu.
— Rzeczywiście przyprowadziłam — rzekła. — Odsuń się, Duńczyku Vesey. Muszę porozmawiać z Gullahem Joe.
Czarownik zatańczył przy stoliku jak dziecko, które musi się wysiusiać. Nikt jeszcze z taką łatwością nie przebił się przez jego bariery. Nikt jeszcze nie nazwał go imieniem, kiedy sobie tego nie życzył. Ta kobieta musiała być tak potężna, że nie wiedział nawet, jakich czarów próbować. Pokonała już niektóre z jego najpotężniejszych.
Duńczyk zauważył przerażenie czarownika i zrozumiał, że dzieje się coś nieprzewidywalnego.
— Calvinie! — zawołała Margaret. — Czy słyszysz mój głos?
Byli już prawie na szczycie schodów; mogli rozejrzeć się po stryszku, zobaczyć wszystkie wiszące amulety. Biała kobieta, biały mężczyzna i niewolnica Ryba.
Margaret czekała na odpowiedź. Ku jej zdumieniu, nadeszła od idącego obok mężczyzny.
Słyszę cię — powiedział Calvin. Ale głos miał cichy i mówił z roztargnieniem.
— Sprowadziłam twoje ciało w pobliże twego przenikacza — wyjaśniła.
— Wyciągnij mnie stąd — poprosił głuchym głosem.
— Ty zabić on teraz — nakazał Gullah Joe. — On ciało, ona wołać z powrotem jego dusza. Zabić!
Duńczyk chwycił nóż o wiele większy od tego, który trzymał w kieszeni.
— Trzymaj go z daleka — zwrócił się do Margaret.
Zignorowała to polecenie całkowicie. Podprowadziła Calvina bliżej do wielkiego kręgu amuletów.
— Stać, ty! Nie brać on tam! — Gullah Joe rzucił w nią garścią jakiegoś proszku, ale nagła bryza dmuchnęła mu w twarz i proszek zakłuł go w oczy, aż zaczęły łzawić. — Jak ty robić takie czary?
Nie zwracała na niego uwagi. Rozsunęła amulety, żeby wepchnąć Calvina do kręgu.
— O tak — odezwał się Calvin. Mówił już swoim zwykłym głosem, choć bez zwykłej buńczuczności. — Teraz lepiej. Przyprowadź mnie.
— Stać on! — wrzasnął Gullah Joe.
Duńczyk z nożem w ręku rzucił się między amulety i białego mężczyznę.
Margaret natychmiast pchnęła Calvina z całej siły. On i Duńczyk zatoczyli się razem prosto do wnętrza kręgu, który więził Calvinowy przenikacz. Gullah Joe zawył z wściekłości i rzucił się na podłogę.
— Mam pewien kłopot, Margaret.
Słowa miały typową dla Calvina intonację. Jednak głos wydobywał się z ust Duńczyka Veseya.
— Jaki kłopot, Calvinie? — zapytała.
— Nie mogę wrócić do mojego ciała. Dobrze, że wrzuciłaś tu zapasowe.
— To nie jest zapasowe ciało — zwróciła mu uwagę Margaret. — Ktoś już z niego korzysta.
— Myślisz, że nie zauważyłem? Ale do własnego nie umiem powrócić, a bez ciała nie mogę mówić.
Margaret podeszła do Gullaha Joe.
— Co się dzieje? Dlaczego nie może wrócić do swojego ciała?
— Bo on już pół umrzeć! On ukraść ciało mój przyjaciel, on!
— Twoje ciało umiera — wyjaśniła Calvinowi Margaret. — Duńczyk wspominał o tym już wcześniej. Gnijesz.
— Oddać mu jego ciało! — krzyczał Gullah Joe.
— Więc pomóż mi wprowadzić go do jego własnego.
— Jak? On już martwy człowiek w grób!
— Wcale nie — sprzeciwiła się Margaret. — Calvinie, musisz wyleczyć swoje ciało.
— Nie wiem jak — odpowiedział Calvin. — Nigdy nie próbowałem wskrzeszać umarłych.
— Nie umarłeś. Patrz, twoja pierś unosi się i opada.
— Dobrze, próbuję, ale to nie jest skaleczony palec. Nie wiem, co trzeba…
— Czekaj! — Margaret odwróciła się, podeszła do czarownika i postawiła go na nogi. — Ty wiesz! — krzyknęła. — Powiedz!
— Co ja wiedzieć? — zdziwił się Gullah Joe, udając bezradność i pokorę. — Ty kobieta czarownik, ty złamać wszystkie te czary, ty.
Wzruszył ramionami. Margaret rozpoznała wyraz jego twarzy, rozpoznała gest: w taki sposób niewolnicy mówili swoim panom, że mogą iść do diabła. Zajrzała w płomień jego serca i zobaczyła wiele. Jednak jego wiedza pozostała przed nią ukryta.
— Wiesz, jak go wyleczyć — powiedziała głośno, patrząc mu prosto w oczy, z tak bliska, że musiał czuć na twarzy jej oddech. — Chwytałeś już przedtem dusze i wiesz, jak je oddać.
Czarownik skrzyżował tylko ręce na piersi i wpatrywał się w pustkę.
— Przepraszam, pani Margaret — wtrąciła Ryba. Przycisnęła lewą dłoń do policzka Gullaha Joe, a prawą uderzyła w drugi policzek tak mocno, że aż krew popłynęła mu z ust.
— Rozmawiaj z miłą panią! — wrzasnęła. — Ona nie jest wrogiem, słyszysz?
— On wystraszyć ja! — zawołał Gullah Joe, wskazując leżącego na podłodze Calvina. — Zabrać go na to ciało!
Ryba uderzyła po raz drugi, tak mocno, że przewrócił się, wymachując rękami. Jego warkocze rozsypały się na boki. Jakiś amulet musiał się przy tym poluzować, gdyż nagle przed Margaret otworzyła się nowa część jego duszy. Nie musiała już czekać, aż jej powie. Wzięła dwa małe słoiczki ze stołu, z każdego wyjęła solidną szczyptę proszku, weszła do kręgu amuletów i rozsypała proszek nad Calvinem.
Robiąc to, myślała o Antygonie, która sypała ziemię na ciało swego brata, mimo zakazu wydanego przez Kreona. Czy rytualnie chowam brata mojego męża? Gdybym wierzyła, że pozwalając mu umrzeć, mogę ocalić Alvina… ale wtedy straciłabym Alvina. To przecież jego ukochany młodszy braciszek, z którym bawili się przez całe dzieciństwo. Jeśli zginie, nie może to się stać z mojej ręki, nawet pośrednio. Coś takiego zniszczyłoby moje życie z Alvinem, a jego wcale by nie musiało ocalić. W płomieniu serca Alvina, który sprawdziła szybko, nie znalazła ani jednej ścieżki nieprowadzącej do zdrady Calvina. Dopóki ten chłopak żyje, Alvin nie jest bezpieczny.
A jednak właśnie z miłości do Alvina nie pozwoliła Calvinowi umrzeć. Chmurki proszku spłynęły nad jego ciałem, zostały wessane do nozdrzy… Niemal natychmiast się ożywił. Usiadł.
— Ależ jestem głodny — powiedział.
— Nie! — zawył Gullah Joe. — Wracać! Uciekać stąd! Calvin wstał.
— To jest ten drań, który uwięził mnie poza moim ciałem?
— Przez przypadek — odrzekła Margaret. — Nie rób mu krzywdy. Calvin wyciągnął rękę, skrzywił się i zachwiał.
— Wylecz się! — zawołała znowu Margaret.
Calvin stał nieruchomo, najwyraźniej robiąc coś, czego nikt inny nie mógł dostrzec.
— Z każdą chwilą czuję się lepiej — oświadczył. — To, że znowu mam w sobie przenikacz, samo mnie leczy.
W tym momencie Ryba krzyknęła przerażona. Margaret odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła, jak Duńczyk zbliża się chwiejnym krokiem do Calvina, unosząc nóż. Ryba skoczyła mu na plecy, chwytając rękę z nożem. Oboje runęli na podłogę.
Calvin tymczasem przestał się chwiać. Stał pewnie na nogach, a kiedy odwrócił się do Duńczyka, miał już dość przytomności umysłu, by podgrzać nóż. Duńczyk krzyknął i odrzucił gorący metal.
— Ty wszedłeś w moje ciało! — wrzasnął do Calvina, trzymając przed sobą oparzoną dłoń. — Ja mam nosić to, co ty wyrzuciłeś!
Zdawało się, że Calvin w ogóle go nie dostrzega. Szukał Gullaha Joe.
— Ty przeklęty bękarcie, ty brudny czarowniku z sidłami! — wołał. — Gdzie jesteś? Mewa przeleciała przez pokój, gorączkowo trzepocząc skrzydłami. Zanim jednak znalazła otwarte okno, Calvin wyciągnął ku niej palec; spadła na podłogę. W jednej chwili ptak zniknął, a pojawił się Gullah Joe. Calvin ruszył w jego stronę; twarz wykrzywił mu straszny grymas nienawiści i gniewu.
— Calvinie, przestań! — krzyknęła Margaret. — To był wypadek! Złapali cię w pułapkę, ale nie mieli pojęcia, że to ty. A kiedy zrozumieli, jaką moc posiadasz, nie mieli wyjścia; musieli trzymać cię w niewoli ze strachu przed zemstą.
Przez chwilę Calvin przyglądał jej się w milczeniu. Potem zawrócił do kręgu, który był jego więzieniem. Kolejno zrywał z sufitu wszystkie czary, aż krąg przestał istnieć. W ciszy słychać było tylko łkanie Gullaha Joe. Kiedy jednak Calvin podszedł do mniejszego kręgu i też zaczął zrywać amulety, czarownik krzyknął w rozpaczy.
— Zostawić to w spokoju, ty! Ja błagać! Ty puścić ich wolno, niektóre imiona nie znaleźć nigdy droga do swoje ciało!
Calvin nie zwracał na niego uwagi. Zerwał wszystkie wiszące czary, a potem otworzył nową sieć, tym razem rękami. Wszystkie sznurki imion rozrzucił po całej podłodze strychu.
— Nie ranić ich! — płakał Gullah Joe. — Duńczyk, ty zatrzymać on! Ale Duńczyk siedział nieruchomo na podłodze i szlochał.
— Pozrywaj sznurki imion! — zawołała Ryba. — Oddaj niewolnikom ich gniew! Calvin przyjrzał się jej z paskudnym uśmieszkiem.
— Na co dobrego może się komuś przydać gniew?
Potem z wściekłością, gwałtownie, samą siłą umysłu rozwiązał wszystkie supły, aż sznurki imion legły w strzępach. Wszyscy patrzyli na przewalający się stos, z którego wypadały różne śmieci. I wreszcie wszystko znieruchomiało, a strzępy i odpadki zmieszały się w jedną masę.
Teraz, gdy czyn się dopełnił, Gullah Joe zaprzestał protestów. Wzniósł wzrok ku niewidocznemu niebu nad sufitem, przygniatającym ich z góry.
— Iść do domu, do wasza ciało, wy! Wszystkie imiona iść do domu! Potem z płaczem osunął się na kolana.
Dlaczego płaczesz? — zapytał Calvin. Zerknął na Duńczyka, który wycierał oczy.
— Ty wiatr za silny dla mnie — odparł Gullah Joe. — Och, mój lud, mój lud, iść do domu.
Calvin zrobił kilka kroków w jego stronę i przewrócił się.
— Umieram, Margaret — wyszeptał. — Moje ciało odeszło zbyt daleko.
— Niech on umrze, to nie będę go musiał zabijać — rzekł Duńczyk. — Wszystko, co zrobiliśmy dla naszego ludu, on teraz zniszczył.
— Nie! — krzyknęła Ryba. — On nas wyzwolił! Cały nasz gniew zamknięty w tej sieci to jak najgorsze więzienie! Wtedy jesteśmy niewolnikami, aż do głębi serca! Mamy oddać siebie, żeby się ukryć? Przed czym? Najgorsza rzecz już się stała, kiedy oddaliśmy imiona.
Margaret przyklęknęła obok Calvina.
— Musisz się uleczyć — powtarzała mu cicho.
— Nie wiem, od czego zacząć — wyszeptał Calvin. — Cały jestem pełen zepsucia.
— Alvinie! — zawołała zrozpaczona Margaret. — Alvinie, patrz! Spójrz na mnie! Zobacz, co się tu dzieje! — Poderwała się i zaczęła kreślić w powietrzu litery: POMÓŻ CALVINOWI WYLECZ GO. — Popatrz na mnie i ratuj go, jeśli chcesz, żeby żył!
— Co pani robi w powietrzu? — zdziwiła się Ryba. — Na co pani tak macha?
— Do mojego męża — odparła Margaret. — Ale on mnie nie widzi. — Zwróciła się do Gullaha Joe. — Czy możesz jakoś pomóc tym wszystkim zagubionym imionom wrócić do domu?
— W takim razie działaj.
— A co pani zrobi? — zapytał ponuro Duńczyk.
— Spróbuję wezwać męża, żeby uleczył swojego brata. A jeśli nie zdoła, będę trzymać Calvina za rękę, kiedy umiera.
Calvin jęknął zrozpaczony.
— Nie jestem gotów na śmierć!
— Gotów czy nie, kiedyś musi ci się przydarzyć — przypomniała mu Margaret. — Lecz się, jak najlepiej potrafisz. Podobno jesteś Stwórcą, nie pamiętasz?
Calvin zaśmiał się, ale śmiech brzmiał słabo i gorzko.
— Całe życie starałem się uwolnić od Alvina. A teraz, jedyny raz, kiedy jest mi potrzebny, akurat nie pęta się pod nogami.
Zapadła cisza, w której rozległ się cichy, niski głos Gullaha Joe.
— Robić to, one. Znaleźć drogę na powrót.
— Więc teraz wyjdźcie na ulice i roześlijcie wiadomość po całym mieście — poradziła Margaret. — Czarni pełni są długo powstrzymywanej wściekłości. Nie wolno dopuścić, by powstali w daremnym buncie, kiedy tylko odzyskają wszystkie gwałtowne uczucia.
Nie ruszyli się.
— Idźcie! — krzyknęła. — Ja się zajmę Calvinem.
Gullah Joe i Duńczyk wybiegli. Szli od domu do domu. Już teraz w całym mieście rozlegały się wycia i śpiew. Chwytali każdego napotkanego Czarnego, tłumaczyli wszystko i posyłali go dalej z ostrzeżeniem: Opanujcie swój gniew. Nie krzywdźcie nikogo. Zniszczą nas, jeśli się nie powstrzymamy. Tak mówi zbieracz imion. Nie jesteśmy gotowi. Jeszcze nie jesteśmy gotowi.
Na strychu nad składem Margaret i Ryba mogły tylko ocierać czoło Calvinowi, który leżał nieprzytomny z gorączki. Ciało i dusza znów były razem, ale — zdawało się — tylko po to, by umrzeć.
Po chwili dołączyła do nich trzecia para rąk — czarna kobieta, poruszająca się powoli i niepewnie. Mówiła bełkotliwie, kiedy zadała im jedno czy drugie pytanie; trudno było ją zrozumieć. Margaret od razu się domyśliła, kim jest. Ujęła jej dłoń; z drugiej strony Ryba uczyniła to samo.
— Nie musisz pracować dzisiaj — powiedziała Ryba. — My się nim zajmiemy.
Ale kobieta chyba nie zrozumiała tych słów. Pomagała im przy Calvinie, jak gdyby z osobistych powodów zależało jej na utrzymaniu go przy życiu. A może po prostu kochała bliźniego swego jak siebie samą.