Właściwie Alvin wcale się nie zdrzemnął, kiedy Arthur Stuart opowiadał historię jego życia. Ale błądził gdzieś myślami.
Nie mógł nie słyszeć, że głos Arthura Stuarta nie zmienia się podczas opowieści. Nikt inny nie mógł tego zauważyć, jednak Alvin pamiętał, że kiedy chłopiec był młodszy, potrafił bezbłędnie naśladować głosy innych. Nieważne, wysokie czy niskie, niezależnie od akcentu czy wad wymowy, czy szept, czy grzmiąca mowa, łatwo wydobywał je ze swych ust.
A potem zjawili się Odszukiwacze Niewolników ze skarbczykiem zawierającym kawałki włosów i ciała Arthura, pobrane, kiedy tylko się urodził. Mieli talent rozpoznawania, kto pasuje do skarbczyka, i nie było przed nimi ucieczki. Wyczuwali ofiarę jak psy gończe. Dlatego Alvin zabrał chłopca za rzekę Hio i tam, po stronie Appalachee, dokonał zmiany w najgłębszym jądrze najdrobniejszych cząstek ciała chłopca. Niewielkiej zmiany, ale wystarczyła, by nie pasował już do własnego skarbczyka. Alvin zanurzył go w wodzie, żeby spłukać ostatnie ślady dawnej skóry. Kiedy Arthur wypłynął, był bezpieczny. Ale stracił talent naśladowania głosów.
Czy to jest mój los? — myślał Alvin. Staram się pomóc, ale odbieram tyle, ile daję. Może sam Bóg tak ułożył świat, żeby nikt nie mógł zyskać zbyt wielkiej przewagi. Otrzymujesz cud, ale tracisz coś całkiem zwyczajnego, za czym już zawsze tęsknisz. Gdzieś jakiś anioł mierzy radość i smutek, i jaką porcję ci przeznaczył, taką dostaniesz, choćbyś nie wiem jak próbował.
I nagle ogarnęło go poczucie samotności. Wiedział, że to niemądre w otoczeniu wypróbowanych przyjaciół. Ale gdzieś na południu była jego żona, a także jego nauczycielka i opiekunka, para jasnych oczu, które strzegły go od niemowlęctwa, chociaż sama była jeszcze dzieckiem, kiedy zaczęła się nim opiekować. Margaret. A w jej łonie kolejna generacja: ich pierworodna córka.
Myśląc o nich, zaczął szukać. Nie potrafił, jak Margaret, przeskakiwać myślą od jednego płomienia serca do drugiego, widzieć, gdy tylko zapragnął widzieć. Musiał wysłać przenikacz daleko, szybko, coraz szybciej, pędzący nad mapą Ameryki, wzdłuż brzegu, mijający płomienie serc wszystkich żyjących istot, przez pola, jasne zielone lasy, nad rzekami, przez rozległe Chesapeake. Znał drogę i nigdy się nie gubił. Dopiero w samym mieście Camelot musiał szukać, rozglądać się za podwójnym płomieniem, który znał tak dobrze, którego szukał każdej nocy.
Znalazł — matkę i maleńki płomień serca ich nienarodzonej córki. Nie potrafił zajrzeć w płomienie, tak jak Margaret, ale mógł obserwować ciało. Wiedział, kiedy Margaret mówi, choć nie miał pojęcia, co zostało powiedziane. Słyszał bicie serca, wyczuwał oddech, zgadywał, czy jest zdenerwowana, czy spokojna, ale nie mógł wiedzieć dlaczego.
Jadła właśnie. Była spięta, mięśnie jej zesztywniały, zachowywała czujność. Dwóch ludzi towarzyszyło jej w posiłku. Jeden z nich był nieznajomy. Drugi…
Co Calvin robi przy stole naprzeciw Margaret?
Alvin natychmiast dokładnie sprawdził stan żony i dziecka. Córce nic nie zagrażało — jej serce biło regularnie, nie zdradzała niepokoju.
Oczywiście, że nie. Skąd mu przyszło do głowy, że Calvin może być zagrożeniem dla jego rodziny? Owszem, Calvin jest chłopcem trochę dziwnym, zazdrosnym i skorym do gniewu, ale przecież nie potworem. Nie ranił ludzi, poza ranieniem ich uczuć. Przyczyną obaw były z pewnością ciągłe ostrzeżenia Margaret, że pewnego dnia zginie z winy Calvina. Gdyby stanowił zagrożenie dla samej Margaret albo dziecka, wiedziałaby o tym z góry i podjęła odpowiednie kroki, by go powstrzymać.
Calvin i Margaret razem przy obiedzie. To skłaniało do zastanowienia. Nie mógł się doczekać, że Margaret znajdzie wolną chwilę w samotności i opisze mu wszystko.
Potem zaczął myśleć o Margaret. Bardzo za nią tęsknił. Jak by to było, gdyby osiedlili się gdzieś, nie dźwigając na barkach brzemienia losów świata, poświęcając czas wychowaniu dzieci i pracy, by utrzymać się przy życiu? Nie musieliby obserwować i odpierać żadnego Niszczyciela. Nie musieliby zbudować Kryształowego Miasta. Nie martwiliby się, jak uniknąć okropnej wojny. Tylko żona, dzieci, mąż, sąsiedzi, a z czasem i wnuki, i groby, radość i łzy, wzloty i upadki, powodzie i susze na rzece życia.
— Zasnąłeś, Alvinie? — spytał Verily.
— Chrapałem? — wystraszył się Alvin.
— Arthur skończył opowieść. Historię twojego życia. Nie słuchałeś?
— Już ją słyszałem — wyjaśnił. — Poza tym byłem przy tym, kiedy się działa. W rzeczywistości nie była nawet w połowie taka ciekawa jak opowieść Arthura.
— Pytanie brzmi: czy panna Purity zechce dołączyć do naszego towarzystwa — powiedział Verily.
— W takim razie dlaczego mnie pytasz?
— Pomyślałem, że pomożesz nam wysłuchać jej odpowiedzi. Alvin zerknął na Purity, która zarumieniła się i odwróciła głowę. Arthur Stuart popatrzył na Verily'ego gniewnie.
— Oskarżasz pannę Purity o kłamstwo?
— Mówię tylko, że jeśli uwierzyła w twoją opowieść, zapewne się przestraszy wielkiej mocy, jaką ma w sobie Alvin. Może więc nie dać nam szczerej odpowiedzi, tylko taką, o której sądzi, że zagwarantuje jej bezpieczeństwo.
— I ja niby mam wiedzieć, czy mówi prawdę? — zdziwił się Alvin.
— Jej serce nie jest z drewna — odparł Verily. — Dlatego ja na pewno nie zgadnę, czy bije szybciej, czy wolniej, kiedy będzie mówiła.
— To ona ma talent zgadywania, co czują inni. Margaret też umie zajrzeć w płomienie serc. A ja… ja tylko bawię się różnymi drobiazgami.
— Jest pan zbyt skromny — wtrąciła Purity. — Jeśli to, co mówią pańscy uczniowie, jest prawdą.
To poruszyło Alvina.
— Uczniowie?
— Czy nie nimi właśnie jesteście? Mistrz i jego uczniowie wędrujący po pustkowiach w nadziei zwerbowania następnego.
— Dla mnie wygląda to raczej jak zagubiony człowiek i przyjaciele, którzy godzą się być zagubieni razem z nim, dopóki nie znajdzie tego, czego szuka.
— Sam pan w to nie wierzy — oświadczyła Purity.
— Nie — przyznał Alvin. — Są moimi przyjaciółmi, ale nie dlatego się tu znaleźli. To współmarzyciele. Tak samo jak ja pragną zobaczyć Kryształowe Miasto i skłonni są wędrować setki mil, żeby mi pomóc je znaleźć.
Purity uśmiechnęła się blado.
— Kryształowe Miasto. Miasto Boga. Zastanawiam się, kogo w końcu będziecie tam wieszać, bo przecież nie możecie wieszać czarownic.
— Nie planujemy wieszać nikogo — zapewnił Alvin.
— Nawet morderców? Alvin wzruszył ramionami.
— Oni i tak trafiają na szubienicę, nieważne, dokąd pójdą.
— Kiedy raz postawicie szubienicę, znajdziecie jakieś powody, żeby wieszać na niej ludzi.
— Czemu jest pani taka złośliwa? — zapytał Verily. — W ciągu dwustu lat od swego założenia Nowa Anglia nie dodała do listy przestępstw karanych śmiercią żadnej nowej zbrodni. A niektóre z już wymienionych nie doprowadziły nikogo na szubienicę od stu lat. Nie ma powodu, by przypuszczać, że władza zabijania sprowadzi nagle obłęd na rozsądną społeczność.
— Nowa Anglia nie potrzebowała nowych powodów — odparła. — Ponieważ dysponowała już znakomitym i uniwersalnym oskarżeniem. Nieważne, co człowiek zrobił; jeśli chce się go zabić, uprawia czary.
— Nic o tym nie wiem.
— Sam pan to stwierdził. Każdy ma jakiś talent. Ukrywa go ze strachu i nazywa to pokorą. Ale jeśli ktoś chce zabić człowieka, musi tylko wykryć jego talent i donieść. Czyli każdego można zabić w każdej chwili. Po co komu nowe prawa, skoro stare są takie uniwersalne?
— Czyżby w ciągu ostatnich kilku godzin stała się pani cyniczna? Czy może zawsze przyjmuje pani najgorszy możliwy punkt widzenia, jeśli chodzi o ludzi?
— Życie ludzkie jest do samego serca przesiąknięte niegodziwością — tłumaczyła Purity. — Tylko wybrańcy Boga wznoszą się ponad ludzką niegodziwość i trafiają w obszar dobroci niebios. Oczekiwać od człowieka niegodziwości to moim zdaniem najlepszy sposób, by uniknąć zaskoczenia. Kiedy potem coś mnie zaskakuje, to zawsze przyjemnie.
— Zadaj jej to pytanie i kończmy — wtrącił Alvin.
— A jeśli powiem, że nie chce wyruszyć z wami? — zapytała Purity.
— Wtedy wyruszymy bez was, panienko.
— Nie robiąc mi krzywdy? Verily Cooper parsknął śmiechem.
— Nawet gdybyśmy chcieli, Alvin by nam nie pozwolił. Kiedy pszczoła go użądli, wkłada jej żądło z powrotem, uzdrawiają i odsyła.
— W takim razie moja odpowiedź brzmi: nie — rzekła Purity. — Na pewno już ktoś mnie szuka. Jeśli chcecie uniknąć pytań, najlepiej pozwólcie mi odejść i zajmijcie się swoimi sprawami.
— Nie! — zaprotestował Arthur Stuart. — Musicie pójść z nami.
— Dlaczego muszę? — zapytała Purity. — Bo umiesz ładnie opowiadać?
— Mówiłem czystą prawdę i wiecie o tym.
— Tak — przyznała już łagodniej. — Wierzyłeś w każde swoje słowo. Ale nie ma to ze mną nic wspólnego. Nie odgrywam żadnej roli w tym, co chcecie osiągnąć.
— Ależ tak! — zawołał Arthur. — Nie zrozumieliście sensu mojej historii? Ktoś kieruje tym wszystkim. Ktoś dał Alvinowi tę moc, którą posiada. Ktoś doprowadził jego rodzinę do zajazdu Horacego Guestera, żeby mała Peggy była na miejscu i mogła go pilnować. Dlaczego moja mama przyleciała tak blisko tego miejsca, żebym był tam i czekał, aż Alvin powróci? A Mike Fink i Verily Cooper… niby jak się z nim spotkali? Proszę nie mówić, że to przypadek, bo i tak nie uwierzę.
— Ja również — zgodziła się Purity.
— Więc ten ktoś, kto doprowadził nas do Alvina albo jego do nas, dzisiaj doprowadził nas do pani. Mogliście przecież iść każdą inną drogą. My mogliśmy się kąpać w każdym innym miejscu nad rzeką. Ale byliśmy tutaj i tutaj przyszliście.
— Nie mam wątpliwości, że nasze spotkanie było zaplanowane. Pytanie tylko przez kogo.
— Nic nie wiem o tym, żeby to był ktoś — rzekł Alvin. — Arthur sądzi, że Bóg tym wszystkim kieruje. Nie wątpię, że Bóg ma ten świat na oku, ale nie wydaje mi się, żeby poświęcał czas specjalnie dla mnie. Mam takie przeczucie, że talenty ciągną do siebie. A moc, z jaką się urodziłem, jest dość silna, więc działa jak magnes i jakoś tak naturalnie przyciąga inne silne osoby. To nie jest tak, że tylko dobrzy ludzie do mnie ciągną. Miałem też sporo tego drugiego rodzaju. Dlaczego Bóg miałby ich do mnie przysyłać?
Arthur Stuart nie dał się przekonać argumentom Alvina. Wyraźnie nie pierwszy raz o tym rozmawiali.
— Bóg sprowadza niektórych, a ten drugi pozostałych.
— Zjawiają się naturalnie — upierał się Alvin. — Oba rodzaje. Nie próbuj zgadywać, co robi Bóg, bo ci, co próbują, zawsze jakoś się mylą.
— A skąd byś wiedział, że się mylą, jakbyś sobie nie myślał, że możesz poznać Bożą wolę? — zapytał Arthur tryumfującym tonem, jak gdyby właśnie znalazł ostateczny argument.
— Bo tak marnie wszystko wychodzi — wyjaśnił Alvin. — Popatrz na tę krainę. Wszystko działa na korzyść Nowej Anglii. Mieszkają tu dobrzy ludzie, którzy starają się jak najlepiej służyć Bogu. I na ogół służą. Ale wymyślili, że Bóg chce od nich, by zabijali każdego, kto używa talentu, chociaż nigdy nie wpadli na to, jak odróżnić, czy talent pochodzi od Boga, czy od diabła. Wszystkie talenty nazwali czarami i zabijają ludzi w imię Boże. Więc nawet jeśli całą resztę Bożej woli zrozumieli, jak trzeba, pomyśl tylko, jaką krzywdę zrobili pannie Purity. Powiesili jej rodziców, a ją samą oddali do sierocińca. Nie trzeba poznawać Bożej woli, żeby zrozumieć, że w Nowej Anglii nie odgadli jej należycie.
— Mówi pan jak profesorowie spierający się o jakiś niejasny punkt łacińskiej gramatyki, gdy tymczasem sam tekst jest fałszywy — stwierdziła Purity. — Czy doprowadził mnie tutaj Bóg, natura czy szatan we własnej osobie, nie zmienia to mojej decyzji. Nie mam z wami nic wspólnego. Tutaj dopełni się moje przeznaczenie. Kimkolwiek jestem i cokolwiek mnie spotka, moja historia zaczyna się i kończy tutaj… w Nowej Anglii.
— W sądach Nowej Anglii — uściślił Verily.
— Pan tak twierdzi.
— Na szubienicy Nowej Anglii — nie ustępował.
— Jeśli Bóg zechce.
— Nie — sprzeciwił się Verily. — Trafi pani na szubienicę tylko wtedy, gdy sama pani zechce.
— Wręcz przeciwnie. Spotkanie z wami było najważniejszą lekcją mojego życia. Póki was nie poznałam, póki nie wysłuchałam waszej opowieści, byłam pewna, że moi rodzice nie mogli naprawdę być czarownikami, a zatem popełniono wielką niesprawiedliwość. Właściwie nie wierzyłam w czary. Teraz widzę, że się myliłam. Panie Smith, ma pan moc większą, niż Bóg zaplanował dla kogokolwiek prócz proroka albo apostoła, i nie waha się pan z niej korzystać. Wędruje pan, zbiera uczniów i planuje budowę miasta. Jest pan jak Nimrod, potężny myśliwy przeciwny Bogu, a miasto, które chce pan wznieść, to Babel. Chce pan postawić ludzkość ponad wodami potopu, zabrać ludzi do nieba, gdzie staną się niczym Bóg, wszechwiedzący. Jest pan sługą diabła, pańska moc to czary, pańskie plany to anatema, pańskie wierzenia herezja, a jeśli moi rodzice byli choć w jednej dziesiątej tak niegodziwi jak pan, zasługiwali na śmierć.
Patrzyli na nią bez słowa. Arthurowi łzy ciekły po policzkach. Wreszcie odezwał się Alvin — do swych towarzyszy, nie do niej.
— Pora ruszać w drogę, chłopcy. Arthurze, pobiegnij do Audubona, powiedz mu, żeby się wysuszył i ubrał.
Chłopiec posłusznie odbiegł.
— Nawet nie chcecie się ze mną spierać? — zdziwiła się Purity.
Alvin spojrzał na nią zagadkowo, po czym odszedł w kierunku stojącego na straży Mike'a Finka. Pozostał tylko Verily Cooper.
— Czyli przyznajecie, że to, co powiedziałam, jest prawdą. Verily popatrzył na nią ze smutkiem.
— To, co pani powiedziała, jest fałszywe jak samo piekło. Alvin Stwórca jest najlepszym człowiekiem, jakiego spotkałem na tym świecie. Nie ma w nim nawet odrobiny zła. Nie zawsze ma rację, ale nigdy się nie myli, jeśli rozumie pani, co mam na myśli.
— Właśnie takich słów spodziewałabym się po demonie, gdy opowiada o swoim panu, diable.
— Właśnie — rzekł Verily. — Dlatego zrezygnowaliśmy z pani.
— Ponieważ ośmieliłam się głośno powiedzieć prawdę?
— Ponieważ uczepiła się pani wersji, która może objąć wszystko, co mówimy, i zamienić to w kłamstwo.
— Dlaczego miałabym to zrobić?
— Bo gdyby nie wierzyła pani w te głupie kłamstwa o nas, musiałaby pani przyznać, że nie mieli racji, zabijając pani rodziców. Wtedy musiałaby pani ich znienawidzić, a to jedyni ludzie, jakich pani zna. Stałaby się pani kobietą bez ojczyzny, a że jest pani już kobietą bez rodziny, nie może pani odrzucić tych ludzi.
— Widzi pan, jak diabeł przekręca miłość do mojego kraju i próbuje obrócić ją przeciwko mnie?
Verily westchnął.
— Panno Purity, powiem tylko tyle. Cokolwiek uczyni pani w ciągu najbliższych godzin i dni, podejrzewam, że znajdzie pani wiele okazji, by rozsądzić między Alvinem Smithem a prawami Nowej Anglii. Gdzieś wewnątrz pani istnieje miejsce, gdzie prawda jest prawdą, a kłamstwa spływają jak krople deszczu po oleju. Zajrzy tam pani i zobaczy, kto postępuje jak Chrystus.
— Chrystus jest sprawiedliwy, nie tylko łaskawy — przypomniała Purity. — Tylko grzesznicy twierdzą, że Chrystus jedynie wybacza. Prawi pamiętają, że potępił grzech, po którym nie było żalu, że objawił prawdę, iż wieczny ogień czeka na tych, którzy odrzucają prawość.
— Użył też ostrych słów na temat głupców i hipokrytów.
— Uważa mnie pan za hipokrytkę?
— Wręcz przeciwnie — zapewnił Verily. — Myślę, że jest pani głupia. Uderzyła go w twarz.
Verily mówił dalej, łagodnie, jakby go nawet nie dotknęła.
— Została pani ogłupiona krzywdą, jaką pani wyrządzono, oraz faktem, że niegodziwość tej krainy jest tak niewielka w porównaniu z obecnym tu dobrem. To jednak nie oznacza, że nie jest rzeczywista, że nie zatruła pani i że w końcu pani nie zabije.
— Bóg mieszka w Nowej Anglii — oznajmiła Purity.
— Odwiedza ją, jak i inne krainy. Śmiem twierdzić, że pośród tych farm i wiosek, w ogrodzie duszy znajduje wiele rzeczy, z których jest zadowolony. Ale wciąż wiją się tu węże, jak gdzie indziej.
— Jeśli chcecie mnie zabić — rzekła Purity — lepiej zróbcie to szybko, ponieważ zamierzam na was donieść i posłać ich za wami.
— Proszę więc ruszać — odparł Verily. — Albo nas znajdą, albo nie, zależnie od tego, co postanowi Alvin. A jeśli nas znajdą, proszę pamiętać o jednym: on chce tylko, żeby ludzie dostali szansę szczęśliwego życia. Nawet pani.
— Moje szczęście nie zależy od czarownika!
— Owszem, ale aż do teraz ci czarownicy, od których zależało, byli martwi.
Łzy stanęły jej w oczach, twarz poczerwieniała. Pewnie uderzyłaby go znowu, ale przypomniała sobie, że to na nic się nie zda. Odwróciła się więc i odbiegła w las, niemal zderzając się z Alvinem i Finkiem, którzy wracali ścieżką. Po chwili zniknęła.
— Chyba przegrałeś, Very — stwierdził Alvin. — Czy może taki miałeś plan?
— Nie była w dobrej formie — stwierdził Verily. Spojrzał na Mike'a, potem na Alvina. — Czy pora już, żebyśmy włożyli siedmiomilowe buty?
Alvin wybuchnął śmiechem.
— A może wolisz, żebyśmy przywiązali cię do masztu, kiedy będziemy przepływać obok syreny?
Verily zdziwił się wyraźnie.
— O co ci chodzi?
— O to, że widzieliśmy, jak na nią patrzysz. Coś w tobie zbudziła.
— Oczywiście. Przytłaczała ją konieczność ukrywania całkiem poważnego talentu. I nagle dowiedziała się, że z powodu talentów zostali powieszeni jej rodzice. Musi nauczyć się rozróżniać pomiędzy sobą a tymi, którzy świadomie uprawiają czary. Musi wykreślić granicę cnoty i stanąć po jej właściwej stronie, nie wypierając się tego, kim jest i co potrafi. Przeżywałem to samo, tyle że moi rodzice mieli więcej szczęścia i zachowali życie. Rozumiem trochę z tego, co ona przechodzi.
— Niewygodny czas dla niej na taki kryzys wiary, nie sądzisz?
— Nie doszukuj się w tym więcej, niż można znaleźć. Tak jak jej powiedziałem: jeżeli doniesie na nas, władze znajdą nas albo nie, zależnie od tego, co postanowisz.
Mike parsknął tylko.
— To łatwa zagadka.
W tej właśnie chwili pojawił się Arthur Stuart i mokry, częściowo tylko ubrany Audubon.
— Poszła… — odezwał się Arthur.
— To dobrze, bo to, co mam na sobie… — Audubon machnął tylko ręką.
— Ma zamiar donieść na nas — wyjaśnił Mike. — A my tu strzępimy języki.
— Od Alvina zależy, czy uciekamy, czy czekamy — przypomniał Verily. — Może jednak nie doniesie.
— Ale może donieść. A gdyby jednak, to lepiej, żeby nas tu nie było.
Lecz Verily i Alvin spoglądali na siebie, rozstrzygając jakiś problem, którego pozostali nie rozumieli.
— Czy jest jakiś powód — zapytał Alvin — dla którego miałbym im pozwolić nas złapać?
Verily nie odpowiedział.
— Żeby ją ocalić — wtrącił Arthur Stuart.
Teraz wszyscy spojrzeli na Arthura. On z kolei patrzył na Alvina z takim skupieniem, jak przed chwilą Verily. Alvin miał wyraźne uczucie, że oczekują po nim zrozumienia jakichś niewypowiedzianych głośno wyjaśnień.
— Jak ocali ją to, że nas złapią? — zapytał.
— To, jak się zachowuje — odparł Arthur — doprowadzi ją do śmierci. Chyba że ją uratujemy.
Mike Fink stanął między nimi.
— Czy ja dobrze rozumiem? Chcesz, żebyśmy dali się zamknąć i osądzić jako czarownicy, po to by ją ratować?
— Jak jej pomoże nasz pobyt w więzieniu? — zapytał Alvin.
— Jakie ptaki mogę malować w więzieniu? — wtrącił Audubon.
— Nie zostaniesz tam długo — uspokoił go Verily. — Procesy o czary są zwykle bardzo krótkie.
— Co jest w tej kobiecie, że jej życie warte jest życia czterech mężczyzn i chłopca? — dopytywał się Fink.
Verily roześmiał się niechętnie.
— O czym ty myślisz, Mike? To przecież Alvin Smith, Stwórca złotego pługa. Jak ci się zdaje, czy długo pozwoli nam tkwić w więzieniu?
— Naprawdę nie chciałbyś jej tu zostawiać, prawda, Very? — domyślił się Alvin. — I ty też, Arthurze. Mam rację?
— Pewno — przyznał chłopiec.
— Rzeczywiście — potwierdził Verily.
— Wielki Boże! jęknął drwiąco Mike. — Teraz mowa o miłości?
— Kto niby się zakochał? — zapytał groźnie Arthur.
— Verily Cooper kocha pannę Purity — oznajmił Mike Fink.
— Nie wydaje mi się — zaprotestował Verily.
— Na pewno — upierał się Mike. — Bo pozwolił jej odejść i donieść na nas do władz, i chce, żebyśmy dali się zamknąć. Myśli, że dziewczyna poczuje skruchę, zmieni zdanie o nas i wycofa zeznanie, a potem jednak pójdzie z nami. To świetny plan, oprócz tej części, gdzie nas wieszają, a ona klęczy u stóp szubienicy i wypłakuje sobie śliczne oczka, tak jej przykro.
Arthur Stuart spojrzał na Verily'ego z namysłem.
— Myślisz, że zmieni zdanie o nas, jeśli nas aresztują?
— Mike się myli. Nie na litość liczę — wyjaśnił Verily. — Na strach.
— Strach przed czym? — zapytał Alvin.
— Strach przed działaniem prawa. W tej chwili ona wierzy, że prawo jest sprawiedliwe, a zatem i my, i jej rodzice zasługujemy na śmierć. Szybko zmieni zdanie, kiedy zobaczy, jak odbywają się procesy o czary.
— Z jednego ogniwa uplotłeś bardzo długi łańcuch — stwierdził Fink.
— Dajmy jej szanse — poprosił Arthur Stuart.
Alvin popatrzył na Arthura, potem na Verily'ego. Kto by pomyślał, że ten mężczyzna i ten chłopiec będą kiedyś rywalami w miłości?
— Może warto spróbować.
— Jeśli mnie aresztują, zabiorą moje obrazy i zniszczą — poskarżył się Audubon.
— Ty i twoje obrazy będziecie bezpieczni — obiecał Alvin.
— A jeśli ciebie zabiją? Co się wtedy stanie z moimi obrazami?
— Nie będę się już nimi martwił.
— Ale ja będę!
— Wcale nie — wtrącił Arthur. — Bo jak Alvin umrze, wy również.
— Właśnie o to mi chodzi! — krzyknął Audubon. — Uciekajmy stąd! Ta zielona pieśń, co o niej mówicie, do ukrywania się w lesie i biegania bardzo szybko… Śpiewaj!
— Myślałem raczej o spacerze brzegiem rzeki — odparł Alvin. — Pamiętajcie wszyscy: do niczego się nie przyznawać. Żadnych czarów. Żadnych talentów. Nie przyznawaj się nawet, że jesteś Francuzem, John-James.
— Nie będę kłamał pod przysięgą — zaznaczył Arthur Stuart.
— Nie kłam. Odmawiaj odpowiedzi.
— Wtedy zaczynają się tortury — ostrzegł Verily. — Kiedy nie chcesz powiedzieć ani „tak”, ani „nie”.
— Ale wieszają cię, jeśli powiesz „tak” — przypomniał Alvin. — A nie słyszałem, żeby wypuszczali, jeśli się zaprzecza.
— Ale jeśli nie odpowiadasz, możesz umrzeć i nawet nie doczekasz procesu. Alvin zachichotał.
— Teraz zaczynam rozumieć. Ty przecież chcesz stanąć przed sądem. Nie chodzi o Purity ani o miłość. Chcesz się zmierzyć z prawem o czarach.
— Ale ja nie chcę — zapewnił Mike Fink. — Nie chcę odpowiadać pod przysięgą na pytanie, czy służyłem kiedy szatanowi.
— Wydaje mi się — mówił Alvin — że jeśli chcesz mieć swój dzień w sądzie, Very, powinieneś stanąć przed nim jako obrońca, nie jako oskarżony.
— I nie powinieneś ciągnąć za sobą tych, co nie mają ochoty na proces — zauważył Mike.
— Chociaż oczywiście nikomu z nas nie stanie się krzywda — przypomniał Alvin. Audubon wzniósł ręce ku niebu.
— Słuchajcie go tylko! Alvin ma… butę! Myśli, że umie ocalić wszystkich!
— Potrafię — zapewnił Alvin. — To fakt.
— W takim razie zostańmy tutaj i ocalmy ją! — zawołał Arthur Stuart. — Nie muszą nas aresztować, żebyśmy mogli to zrobić.
— Chcę czegoś więcej, niż tylko ocalić jej ciało przed śmiercią — wyjaśnił Verily.
— Proszę, nie mów, co jeszcze chcesz zrobić z jej ciałem — mruknął Audubon. Verily nie zwrócił na niego uwagi.
— Chcę, żeby poznała prawdę o swoich rodzicach i o sobie. Chcę, żeby była dumna ze swego talentu. Chcę, żeby razem z nami budowała Kryształowe Miasto.
— To naprawdę piękne marzenia — zgodził się Alvin. — Jednak w tej chwili bardzo wyraźnie pamiętam te miesiące spędzone w więzieniu w Hatrack i muszę powiedzieć, że nawet godziny w takim miejscu nie życzę nikomu z tego towarzystwa.
— Tak! Prawdziwa mądrość Salomona! — ucieszył się Audubon.
— Co nie znaczy, że nie rozumiem twojego podejścia, Very — mówił dalej Alvin. — Co do ciebie, Arthurze Stuart, rozumiem też, że kiedy młody człowiek, taki jak ty, widzi damę wchodzącą prosto do jaskini smoka, po prostu musi dobyć miecza.
— O czym ty mówisz? — zdziwił się Arthur.
— O świętym Jerzym. I smoku.
— Chłopak nie pozwala mi zabijać ptaków — przypomniał Audubon. — Ale smoki.
Mike Fink nie rozumiał.
— Przeca nie ma tu żadnych smoków.
— Ustawcie się rzędem za mną — polecił Alvin. — Nic nie mówcie, niczego nie dotykajcie, nie zbaczajcie ze ścieżki, którą wybiorę.
— A więc chcesz Purity zostawić na ich łasce? — rzekł Verily ze smutkiem.
— Obiecuję ci, Very — odparł Alvin — że dostaniesz wszystko, czego chcesz.
Verily kiwnął głową. Alvin spojrzał jeszcze na Arthura Stuarta, bezgłośnie czyniąc mu tę samą obietnicę. Chłopiec także przytaknął.
Wszyscy ustawili się na brzegu, rzędem za Alvinem. Alvin ruszył powoli, przyspieszył do tempa marszowego, do truchtu, wreszcie pobiegł. Z początku męczyli się, by za nim nadążyć, lecz po chwili usłyszeli coś w rodzaju muzyki — nie granej na instrumentach, nie takiej, przy której się śpiewa lub tańczy, ale dźwięk wiatru wśród liści i ćwierkanie ptaków, piski wiewiórek i brzęczenie owadów, wysoki biały syk słonecznych promieni trafiających krople rosy, powolny szum ulatującej w powietrze pary wodnej. Odgłos ich kroków wtopił się w tę muzykę, a świat wokół stał się plamą zieleni zawierającą każdy liść, każde drzewo, każdy okruch ziemi i czyniącą z nich jedność. Biegnący byli częścią tej jedności, a ich bieg elementem pieśni. Liście rozchylały się, by ich przepuścić, powietrze ich chłodziło, strumienie przenosiły, nie mocząc im stóp. Zamiast bólu nóg i kłucia w piersiach czuli uniesienie, byli pełni otaczającego ich życia. Mogliby tak biec przez całą wieczność.
I nagle, kilka chwil później, zielona pieśń zaczęła cichnąć. Las zwęził się do pasa drzew nad rzeką. Pola uprawne skrywały inną muzykę, niskie tony tysięcy identycznych istot. Budynki przełamywały pieśń całkowicie i te szczeliny ciszy były niemal bolesne. Biegacze zachwiali się, poczuli, jak zaczepiają o gałęzie, jak stopami uderzają w twardą ziemię. Zwolnili do truchtu, do marszu, aż wreszcie się zatrzymali. Jak jeden odwrócili się od pól i zabudowań, i od miasta Boston, gdzie smukłe maszty statków w porcie wznosiły się wyżej niż domy. Spojrzeli w górę rzeki, ku miejscom, przez które prowadziła ich zielona pieśń.
— Mon Dieu! — szepnął Audubon. — Frunąłem na skrzydłach anioła. Jeszcze przez chwilę stali w milczeniu. A potem odezwał się Arthur.
— Gdzie jest Alvin? — zapytał.
Alvina nie było. Mike spojrzał gniewnie na Verily'ego.
— Patrz, co narobiłeś!
— Odesłał nas, a sam został, żeby dać się złapać — wyjaśnił Mike. — Przysięgałem, że będę go chronił, a potem ty namawiasz go na coś takiego.
— Nie prosiłem, żeby robił to sam.
Arthur Stuart ruszył ścieżką z powrotem do lasu.
— Dokąd idziesz?! — zawołał za nim Verily.
— Wracam do Cambridge. To nie może być daleko. Słońce na niebie prawie się nie ruszyło.
— Za późno już, żeby powstrzymać Alvina — zauważył Mike. Arthur popatrzył na niego jak na szaleńca.
— Wiem przecież. Ale on się spodziewa, że wrócimy i pomożemy.
— Skąd możesz to wiedzieć? — zdziwił się Audubon. — Mówi ci, co planuje?
— Powiedział nam wszystkim — odparł Arthur. — Wie, że Verily chce wystąpić w procesie o czary. Dlatego Alvin postanowił, że on będzie czarownikiem. Verily ma być obrońcą, a cała reszta świadkami.
— Ale dziewczyna nas też oskarży — wystraszył się Audubon. Verily pokiwał głową.
— To prawda — przyznał. — Tak, to prawda. Dlatego wy trzej zaczekacie w lesie, dopóki po was nie wrócę.
— Jaki jest plan? — chciał wiedzieć Mike.
— Nie dowiem się, póki nie porozmawiam z Alvinem. Ale pamiętajcie o jednym: jedyne, co jest ważne w procesie o czary, to czy zawładnął wami szatan. Dlatego to jedyne pytanie, na które możecie odpowiedzieć. Nic na temat talentów i ukrytych mocy. Tylko o szatanie. Nigdy go nie widzieliście, nie rozmawialiście z nim, niczego wam nie dawał. Czy możecie uczciwie to przysiąc?
Roześmiali się wszyscy i przyznali, że mogą.
— Kiedy więc przyjdzie do zeznań, na to jedno pytanie odpowiecie. Przy pozostałych udawajcie głupków.
— A co ze mną? — zmartwił się Audubon. — Byłem ochrzczony jako katolik.
— O tym też możesz opowiedzieć — uznał Verily. — Zobaczysz. Jeśli choć w połowie jestem takim prawnikiem, na jakiego się szkoliłem, żadna z tych rzeczy w ogóle nie zostanie wspomniana na procesie. — Ruszył ścieżką za Arthurem. — Chodźcie. Teraz to praca dla adwokata. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Alvin będzie wolny, a panna Purity zostanie naszą towarzyszką podróży.
— Nie chcę z nią wędrować! — zirytował się Mike. — Sam widzisz, w jakie kłopoty nas wpędziła.
Kłopoty? — zdziwił się Verily. — Głupiałem już z nudów w Nowej Anglii. Wszystko tu jest takie spokojne. Wszystko toczy się gładko, większość sporów rozstrzyga się pokojowo, sąsiedzi jakoś żyją obok siebie, ludzie są za bardzo szczęśliwi. Wielkie nieba, przecież jestem prawnikiem! Niewiele brakowało, żebym tu zwariował.
Z początku wielebny Study próbował ją zlekceważyć.
— Rozumiem, że jesteś zafascynowana ideą czarów, ale to rzecz z przeszłości, droga Purity.
— Przechwalali się tym — oświadczyła Purity. — Nie pytałam ich nawet.
— O to właśnie chodzi, rozumiesz — tłumaczył kapłan. — Nie są z Nowej Anglii, a przybysze lubią drwić z naszego ścisłego posłuszeństwa Pismu. Żartowali sobie z ciebie.
— Wcale nie — upierała się Purity. — A jeśli mi pan nie pomoże, sama pójdę prosto do strażników pokoju.
— Nie, nie. — Study wystraszył się. — Nie wolno ci tego robić.
— Dlaczego nie? Zeznanie kobiety liczy się przed sądem. Nawet zeznanie sieroty, mam nadzieję.
— Tu nie chodzi o… Purity, czy zdajesz sobie sprawę, w jakie kłopoty się wpędzasz tymi szalonymi oskarżeniami?
— Nie są szalone. I dobrze wiem to, czego tak bardzo stara się pan nie powiedzieć: że moi rodzice zostali powieszeni za czary.
— Co?! — oburzył się Study. — Kto ci naopowiadał takich bzdur? Kto rozgłasza takie plotki?
— Chce pan powiedzieć, że tak nie było?
— Nie mam pojęcia, ale nie wyobrażam sobie, żeby to była prawda. W tej części Nowej Anglii nie było procesu o czary od… o wiele dłużej, niż żyjesz na tym świecie.
— Ale proces nie odbył się tutaj. Odbył się w Netticut.
— To trochę daleko, nie wydaje ci się? Dlaczego akurat Netticut?
— Wielebny Study, im dłużej rozmawiamy, tym dalej uciekają ci ludzie. A jeden z nich jest papistą, Francuzem, sprowadzonym tutaj pod fałszywą tożsamością. Udawał niemowę.
Wielebny Study westchnął.
— Widzę, że wcale mnie pan nie szanuje, tak samo jak wszyscy inni — oświadczyła Purity.
— Więc o to ci chodzi? Próbujesz zyskać sobie szacunek?
— Nie, wcale nie!
— Ponieważ w ten sposób nic nie osiągniesz. Pamiętam procesy w Salem. No, nie pamiętam ich osobiście, nawet mnie tam nie było, ale hańba tego miasteczka wciąż jest żywa. Tak wielu zabito, opierając się na zeznaniach grupki rozhisteryzowanych dziewcząt. Dziewczęta pozostały bez kary, jak wiesz. Przeżyły swoje żywoty tak, jak pozwoliło im sumienie, ponieważ żaden ziemski sędzia nie potrafiłby rozpoznać, które oskarżenia wniesiono złośliwie, a które były skutkiem złudzenia i wpływu mentalności tłumu.
Nie jestem grupą i nie jestem rozhisteryzowana.
— Jednak takie oskarżenia wzbudzają pewien sceptycyzm.
— To bzdura. Ludzie wierzą w czary, wielebny Study. Wszyscy. Robią kontrole na granicach. Nawołują… Nie, pan na kazaniach nawołuje do walki z czarami.
— To takie skomplikowane. Na kazaniach mówię o próbach korzystania z ukrytych mocy. Nawet jeśli istnieją, nie wolno ich używać, by uzyskać przewagę nad bliźnimi, a nawet by zdobyć podziw przyjaciół. Ale formalne oskarżenie o czary… To wymaga zarzutu kontaktów z szatanem, służenia złu. Zależnie od tego, kto prowadzi przesłuchanie, mogą się pojawić pytania o sabaty czarownic, trzeba wymieniać nazwiska. Te sprawy wymykają się spod kontroli.
— Oczywiście, że skłamią o szatanie. Przy mnie nie wspomnieli o nim ani słowem.
— Właśnie. Czyli to nie czary, sama rozumiesz.
— Ale czy nie tego się właśnie spodziewamy? — spytała Purity. — Czy nie oczekujemy po czarowniku kłamstwa?
— To właśnie zdarzyło się w Salem! — zawołał Study. — Zaprzeczenia interpretowali jako kłamstwa, jako próby ukrycia wpływów szatana w społeczności. Ale później odkryto, uświadomiono sobie, że w ogóle nie było żadnych czarów, że wyznania, jakie uzyskano, wszystkie motywowane były egoistycznym pragnieniem zachowania życia, podczas gdy na szubienicę trafili jedynie ci, którzy nie chcieli kłamać.
— Chce pan powiedzieć, że pańskim zdaniem Biblia się myli, kiedy mówi: nie pozwolisz żyć czarownicy?
— Nie, nie. Oczywiście, jeśli znajdziesz prawdziwą czarownicę, musisz… działać, ale …
— Znalazłam czarowników, wielebny Study. Proszę wezwać strażników, by pomóc mi wykonać Bożą wolę wyrażoną w Biblii.
Z bólem w sercu wielebny Study wstał.
— Nie zostawiasz mi wyboru.
— Tak jak oni nie zostawili mi wyboru.
Study zatrzymał się przy drzwiach i rzekł, nie odwracając się do niej:
— Czy nie rozumiesz, że wskutek twoich działań może się ujawnić wiele długo skrywanych uraz?
— Ci ludzie są tu intruzami. Jaką urazę do nich może żywić ktokolwiek? Sędziowie będą uczciwi. Moje zeznanie będzie uczciwe.
Study oparł głowę o futrynę i niemal szeptem odpowiedział:
— Były plotki. O tobie.
Purity poczuła, jak dreszcz lęku i radości przeszywa jej ciało. Zadrżała. A zatem miała rację! Jej rodziców naprawdę skazano za czary, tak jak się domyśliła.
— Tym więcej mam powodów, by wykazać, że jestem lojalnym wyznawcą Pisma i wrogiem szatana.
— Ogień parzy ręce, które go dotkną.
— Służę Bogu, drogi panie. A pan?
— Czasami najlepiej służy się Bogu, przestrzegając jego co bardziej miłosiernych nakazów. Nie sądźcie, byście nie byli sądzeni. Pomyśl o tym, zanim wskażesz kogoś palcem.
Po czym odszedł.
Purity czekała sama w jego gabinecie. Właściwie raczej w jego bibliotece, tak dużo tu było książek na półkach i ułożonych w stosy. Skąd tyle wziął? Czy naprawdę wszystkie przeczytał? Purity nigdy nie miała okazji, by przyjrzeć się tytułom. Komplety pobożnej literatury, oczywiście. Zbiory słynnych kazań. Komentarze Pisma. Książki prawnicze? To ciekawe — czyżby myślał kiedyś o studiowaniu prawa? Nie, to prawo kościelne. Wśród nich kilka książek o ściganiu czarowników, szukaniu czarowników, oczyszczeniu czarowników. Wielebny Study może udawać, że nie interesują go takie sprawy, ale przecież posiada te książki, co oznacza, że w pewnej chwili musiał się do nich odwoływać. Nie było go „tam” w czasie procesów w Salem, ostatnich we wschodnim Massachusetts. To może znaczyć, że jeszcze się wtedy nie urodził… Jak dawno to było? Chyba ze sto lat, może sto pięćdziesiąt. Ale uczestniczył gdzieś w procesie o czary. Tak, znał te sprawy i bardzo się nimi przejmował.
Podniosła książkę „O badaniu czarów, magii i innych praktyk szatańskich”, ale nie potrafiła się zmusić, by ją otworzyć. Słyszała, że kiedyś torturowano oskarżonych. Dzisiaj to już chyba niemożliwe. Prawo wyraźnie stanowiło, że nie można nikogo zmuszać, by świadczył przeciwko sobie. Odkąd Stany Zjednoczone powstały z centralnych kolonii i wprowadziły tę zasadę do Karty Praw, uzyskała ona moc prawną także w Nowej Anglii. Nie będzie więc żadnych tortur.
Tom otworzył się jej w rękach. Nic przecież nie mogła na to poradzić, prawda? Otworzył się w pewnym konkretnym miejscu, wiele razy czytanym i w wielu miejscach podkreślonym. „Jak przesłuchiwać czarownicę będącą brzemienną?”.
Czy moja matka nosiła mnie, kiedy aresztowali ją i skazali?
Niewinne wobec prawa jest dziecko nienarodzone, a zatem nietknięte grzechem pierworodnym. Grzech pierworodny spada na dziecko dopiero w momencie narodzin, a więc każde działanie, mogące skrzywdzić nienarodzone istnienie, byłoby niczym ukaranie Adama i Ewy, jeszcze zanim nastąpił upadek: niesprawiedliwością i obrazą wobec Boga.
Dałam swojej matce odrobinę dłuższe życie. Uratowałam ją, gdyż byłam… tak jak moje imię… czysta, nieskalana, bez grzechu pierworodnego. Ile tygodni, ile miesięcy zyskała dzięki mnie?
A może to też było dla niej torturą? Czy mój ojciec zawisł już na szubienicy, a ona marniała w celi, czekając na własny proces, płakała po nim i nad dzieckiem w swym ciele, skazanym na żywot sieroty? Może wolałaby raczej umrzeć? Może wolałaby nigdy nie mieć dziecka?
Powinna wcześniej o tym pomyśleć, zanim wzięła udział w zakazanych praktykach. „Talenty” — tak je nazywali w niegodziwych rejonach kraju. Dary od Boga, jak je określił ten kowalski czeladnik, kiedy usiłował ją oszukać. Ale prawdziwa natura fałszywych podarków szatana szybko wyjdzie na jaw. Te „talenty” czarowników pochodzą od szatana. A ponieważ wiem, że nigdy nie miałam do czynienia z szatanem, ten skromny dar, jaki posiadam, nie może być ukrytą mocą. Jestem tylko spostrzegawcza, nic więcej. Nie zmieniam żelaza w złoty pług jak ten, o którym opowiadał Arthur Stuart — pług, co tańczy wokół, gdyż opętany jest przez złe duchy jak gerazeńska świnia.
Drżała z nieopanowanego podniecenia. Wydawało się jej strachem, choć przecież nie miała się czego bać. Wydawało się także ulgą, jak gdyby otrzymywała wreszcie coś, na co czekała od dawna. I nagle zrozumiała: matka dała jej imię Purity, by zachować ją nieskalaną grzechem. Dzisiaj spotkała się twarzą w twarz z kuszeniem szatana w postaci tego wędrownego kowala i jego trupy pomniejszych czarowników, i przez moment odczuwała straszliwe pragnienie. Adwokat był tak atrakcyjny, ten pół-Czarny chochlik tak słodki, sam Alvin teraz wydawał się dostatecznie skromny i pokorny, a jego marzenie o Mieście Boga rzeczywiste i godne spełnienia, że chciałaby do nich dołączyć.
Na pewno w taki sposób zło uwiodło jej matkę. Nierozumiejąca, nieuprzedzona, wpadła w pułapkę. Może to ojciec Purity ją wciągnął, tak jak Verily Cooper przyzywał samą Purity dzisiaj nad rzeką, wzbudzając niezwykłe uczucia i tęsknoty, i głos szepczący w umyśle, że to miłość. Na pewno diabeł budził w niej takie myśli. Miałaby kochać czarownika?! Będzie pogrążona, tak jak matka! Och, Ojcze, któryś jest w niebie, dzięki Ci, że zechciałeś mnie ocalić! Jestem grzeszna jak wszyscy, ale jeśli postanowiłeś, że znajdę się pośród wybranych, przez wieczność będę wielbiła Twoje imię.
Usłyszała pospieszne kroki na schodach, więc odłożyła gruby tom na półkę. Kiedy otworzyły się drzwi, wielebny Study i strażnicy zobaczyli ją siedzącą na krześle, z zamkniętymi oczami, z dłońmi złożonymi na kolanach — w klasycznej pozie człowieka o duszy, która nie pozwala się dotknąć żadnemu złu tego świata.
Wielebny Study odmówił pójścia z nimi w celu schwytania czarowników. Niech się wstydzi, pomyślała Purity. Inni, o silniejszych sercach, muszą zrobić to, co zrobić trzeba.
Konie na wiele by się nie przydały na nadbrzeżnej ścieżce. Jeden ze strażników, Ezekial Shoemaker, poprowadził oddział posępnych mężczyzn na koniach, by zablokowali drogi ucieczki w dole rzeki. Drugi, Hiram Peaseman, wraz ze swymi ludźmi ruszył z Purity ścieżką, którą musieli iść czarownicy.
— Skąd jest panienka taka pewna, że ruszyli w dół rzeki? — zapytał Peaseman, surowy mężczyzna, który do dzisiejszego dnia budził w Purity nieokreślony lęk.
— Powiedzieli, że zmierzają do Bostonu. Niezależnie od tego, co postanowię.
— Jeśli byli czarownikami, pewnie skłamali, żeby posłać nas fałszywym tropem?
— Nie. Zamierzali mnie przekonać, bym poszła z nimi.
— Nadal nie wynika z tego, że nie kłamali.
— Wiele powiedzieli kłamstw, mogę pana zapewnić — przyznała Purity. — Ale mówili prawdę, kiedy twierdzili, że zmierzają do Bostonu.
Peaseman przeszył ją lodowatym wzrokiem.
— Skąd wiesz, że to także nie było kłamstwo?
Przez chwilę Purity czuła dawny strach. Czyżby zdradziła się z posiadaniem ukrytej mocy?
Ale zaraz wróciła jej pewność siebie. To nie była żadna ukryta moc.
— Jestem spostrzegawcza — wyjaśniła. — Kiedy ludzie kłamią, okazują to różnymi drobiazgami.
— I nigdy się nie mylisz?
Zatrzymali się; pozostali ludzie stanęli wokół niej. Pokręciła głową.
— Tylko Bóg jest doskonały, panienko — odezwał się ktoś z grupy.
— Ma pan rację, oczywiście — zgodziła się Purity. — Okazałabym dumę, twierdząc, że nigdy się nie mylę. Chciałam powiedzieć, że jeśli się myliłam, to nic o tym nie wiem.
— Czyli mogli kłamać — uznał Peaseman. — Tylko robili to lepiej od innych. Purity zniecierpliwiła się.
— Będziemy tak tu stać i czekać, aż czarownicy uciekną, bo nie wiecie, czy można mi wierzyć co do tego, dokąd zamierzali się udać? Jeśli mi nie wierzycie, równie dobrze możecie wątpić we wszystko, co powiedziałam, a wtedy od razu wracajmy do domu.
Niektórzy z nich przestępowali z nogi na nogę. Wreszcie Peaseman przymknął oczy i powiedział głośno to, o czym wszyscy myśleli.
— Jeśli byli czarownikami, panienko, boimy się, że zastawili na nas pułapkę, w którą ty nas prowadzisz. Całkiem nieświadomie.
— Czy nie macie wiary w moc Chrystusa, która was ochroni? — spytała Purity. — Ja się takich jak oni nie lękam. Szatan obiecuje swym sługom przerażającą moc, ale potem zdradza ich za każdym razem. Idźcie za mną, jeśli się ośmielicie.
Odważnie ruszyła ścieżką i po chwili usłyszała za sobą ich kroki. Wkrótce potem znowu ją otaczali, aż wreszcie wyprzedzili.
Dlatego była ostatnią, która zobaczyła, czemu zatrzymali się niecałe sto pięćdziesiąt sążni dalej. Alvin Smith siedział tam na powalonym pniu, oparty o drzewo, z rękami założonymi za głowę. Uśmiechnął się, kiedy wyszła zza szeregu mężczyzn.
— Ależ panno Purity, nie musieliście wracać, żeby pokazać mi drogę do Bostonu, ani kłopotać tych dobrych ludzi. Poradziłbym sobie.
— To główny czarownik — wyjaśniła Purity. — Nazywa się Alvin Smith. Jego towarzysze muszą być gdzieś blisko.
Alvin rozejrzał się.
— Towarzysze? — popatrzył na nią z pozornie szczerym zdziwieniem. — Czyżbyście widzieli zjawy, panienko? — Zwrócił się do mężczyzn. — Czy ta dziewczyna widuje czasem rzeczy, których nie ma?
— Nie dajcie się oszukać — uprzedziła Purity. — Na pewno gdzieś tu są.
— Czy ja dobrze pamiętam i ona przed chwilą rzeczywiście nazwała mnie czarownikiem? — zapytał Alvin.
— Istotnie, mój panie — przyznał Peaseman. — I jako jeden ze strażników pokoju Cambridge mam obowiązek poprosić was do miasteczka na przesłuchanie.
— Odpowiem na wszystkie pytania, jakie mi zadacie — obiecał Alvin. — Ale nie widzę powodu, żebym zawracał, zamiast ruszać w dalszą drogę.
— Nie ja stanowię prawo — odrzekł Peaseman. — I nie jestem sędzią. Obawiam się, że musimy was sprowadzić tak czy inaczej.
— No cóż, w takim razie wybieram tak, a nie inaczej — zdecydował Alvin. — Na własnych nogach, swobodnie, z własnej woli przyjmuję wasze uprzejme zaproszenie.
Lekki uśmiech przemknął po wargach Peasemana.
— Tak, my też wolimy ten sposób, mój panie. Ale zechciejcie nam wybaczyć, gdyż musimy was związać, żebyście nie mogli uciec.
— Daję wam moje słowo.
— Wybaczcie, panie — powtórzył Peaseman. — Jeśli was uniewinnią, osobiście przeproszę. Ale musimy dopuścić myśl, że oskarżenie jest prawdziwe, a skoro tak, więzy będą bezpieczniejsze dla wszystkich. Mam rację?
W odpowiedzi Alvin wyciągnął przed siebie obie dłonie. Peaseman nie dał się jednak oszukać i związał mu ręce z tyłu.
— To nie jest dobry sznur — zauważył Alvin.
— Na pewno dobry — odparł Peaseman.
— Nie. Nie trzyma węzła. Popatrzcie.
Alvin lekko potrząsnął rękami i węzeł się rozplatał. Peaseman patrzył jak ogłupiały na sznur wiszący teraz luźno w rękach zatrzymanego.
— To był dobry węzeł.
— Dobry węzeł na złym sznurze nie jest lepszy od złego węzła — stwierdził Alvin. — Chyba stary Ben Franklin powiedział to jako pierwszy. W „Biednym Ryszardzie”.
Twarz Peasemana pociemniała.
— Zrobicie nam wszystkim przyjemność, nie cytując słów tego czarownika.
— On nie był czarownikiem. Był patriotą. Ale nawet gdyby był człowiekiem równie niegodziwym jak… jak papież, i tak miałby rację w tej kwestii.
— Nie ruszajcie się — poprosił Peaseman. Zawiązał węzeł jeszcze raz, mocniej, a potem drugi.
— Postaram się nie ruszać rękami, żeby węzeł znów się nie rozwiązał — obiecał Alvin.
— Bawi się z wami — oznajmiła Purity. — Nie widzicie, że to właśnie jego ukryta moc? Nie umiecie rozpoznać diabła, choć stoi przed wami?
Peaseman rzucił jej gniewne spojrzenie.
— Widzę człowieka i sznur, na którym węzeł się nie trzyma. Kto kiedy słyszał, żeby diabeł dawał moc rozwiązywania węzłów? Gdyby tak było, jak można by w ogóle powiesić czarownika?
— On drwi z was — upierała się Purity.
— Nie wiem, czym was uraziłem, panienko — rzekł Alvin. — Ale dostatecznie trudno jest wędrowcowi, kiedy nazwą go czarownikiem, nawet jeśli nie oskarżają go o wszystko, co się zdarza. Gdyby jeden z tych ludzi pośliznął się i wpadł do rzeki, czy to też byłaby moja wina? Jeśli czyjaś krowa zachoruje w sąsiedztwie, czy też mnie o to oskarżysz?
— Słyszycie jego klątwy? — upewniła się Purity. — Lepiej wszyscy pilnujcie bydła i stąpajcie ostrożnie w drodze do domu.
Mężczyźni popatrzyli po sobie. Sznur zsunął się z przegubów Alvina na ziemię. Peaseman podniósł go; węzeł rozluźnił się już wyraźnie.
— Daję wam słowo, że nie ucieknę — rzekł Alvin. — Jak zresztą mógłbym się wyrwać tylu ludziom, nawet gdybym chciał? Ucieczka nic mi nie da.
— W takim razie dlaczego uciekli twoi towarzysze? — dopytywała się Purity.
Alvin spojrzał na zebranych z wyraźnym zakłopotaniem.
— Nie ma ze mną nikogo. Mam nadzieję, że wszyscy to widzą. Purity rozgniewała się.
— Miałeś ich czterech, trzech mężczyzn i chłopca, pół-Czarnego, którego ocaliłeś przed niewolą, zmieniając jego naturę. Był też francuski malarz, papista udający niemowę. I marynarz, który próbował cię zabić, a ty użyłeś swojej mocy, żeby usunąć mu ze skóry wytatuowany heks. I jeszcze angielski prawnik.
— Wybacz, panienko, ale to raczej senne zjawy, a nie grupa prawdziwych ludzi podróżujących razem. Jak często spotyka się prawników z Anglii w towarzystwie takich wiejskich chłopaków jak ja?
— Zabiłeś człowieka swoim talentem! Nie zaprzeczaj! — krzyknęła Purity, rozgniewana jego oczywistymi kłamstwami.
Alvin zrobił urażoną minę.
— Czy teraz jestem oskarżony o morderstwo? — Znów spojrzał na mężczyzn, tym razem zdradzając oznaki lęku. — Kogo niby zabiłem? Mam nadzieję, że proces będzie uczciwy, i że macie świadków, jeśli mam odpowiadać za morderstwo.
— Nikt nie został tu zamordowany — uspokoił go Peaseman. — Panno Purity, będę wdzięczny, jeśli zamilkniecie i pozwolicie, by prawo zajęło się tym człowiekiem.
— Przecież on kłamie! Nie widzicie tego?
— Sąd zdecyduje, co jest prawdą.
— A co z pługiem? Chłopak opowiadał, jak ten człowiek zrobił złoty pług, który zawsze przy sobie nosi, ale nikomu nie pokazuje, bo ten pług jest żywy. Jego towarzysze widzieli, jak sam się porusza. Jeśli to nie jest dowód szatańskich mocy, czego jeszcze trzeba?
Peaseman westchnął.
— Mój panie, czy macie taki pług, jaki został tu opisany?
— Możecie przeszukać mój worek — odpowiedział Alvin. — Właściwie to będę wdzięczny, jeśli ktoś go poniesie, bo mam tam młotek i obcęgi, inaczej mówiąc środki utrzymania jako kowalski czeladnik. Leży o tam, po drugiej stronie powalonego klonu.
Jeden z ludzi poszedł po worek.
— Otwórzcie go! — krzyknęła Purity. — To ten, w którym trzyma pług!
— Nie ma żadnego pługa w tym worku, złotego, żelaznego, spiżowego ani z cyny — zapewnił Alvin.
— Zgadza się — oznajmił mężczyzna, zaglądając do worka. — Tylko młot i obcęgi. I bochenek suchego chleba.
— Trzeba go moczyć z godzinę, zanim da się zjeść — wyjaśnił Alvin. — Czasem wydaje mi się, że obcęgi szybciej by zmiękły niż ten chleb.
Ludzie się roześmiali.
— I tak diabeł oszukuje was po trochu — stwierdziła Purity.
— Dość już tego — zirytował się Peaseman. — Wiemy, że go oskarżacie, więc nie trzeba wciąż tego powtarzać. W worku nie ma pługa, a jeżeli ten człowiek pójdzie spokojnie z nami, nie trzeba go wiązać.
— I tak wiedzie ich spokojnych do piekła — rzekła Purity.
Po raz pierwszy Peaseman okazał gniew. Podszedł do niej i spojrzał z wysoka.
— Powiedziałem: dość już takiego gadania, panienko. Żaden z nas nie jest zachwycony, kiedy tak opowiadacie, że zostaliśmy oszukani przez szatana.
Purity otwierała już usta, by skarcić mężczyzn, że dali się podejść temu sprytnemu „wiejskiemu chłopakowi”, choć przecież wskazała go jako sługę piekła. W końcu jednak zdała sobie sprawę, że nie zdoła ich przekonać. Alvin nadal będzie się zachowywał spokojnie i niewinnie, ona zaś im bardziej się rozgniewa, tym bardziej będzie wyglądać na obłąkaną.
— Zostanę tutaj i spróbuję znaleźć pług — zdecydowała.
— Nie, panienko. Będę wdzięczny, jeśli pójdziecie teraz z nami.
— Ktoś musi go poszukać. Wspólnicy tego człowieka na pewno przyczaili się gdzieś w pobliżu i czekają na okazję, by go odzyskać.
— Tym bardziej nie mogę pozwolić, żebyście zostali tu bez nikogo. Idziemy, panienko. Mówię teraz jako przedstawiciel władzy w miasteczku. To nie jest uprzejme zaproszenie.
W jego głosie zabrzmiały groźne tony.
— Mnie chcecie aresztować? — spytała zdumiona. Peaseman przewrócił oczami.
— Panienko, proszę tylko, żebyście mi pozwolili wykonać pracę tak, jak nakazuje prawo. Zgodnie ze wskazówkami prawa i zdrowego rozsądku, nie mogę was tu zostawić samej i narażać na niebezpieczeństwo. A mając więźnia, którego nie można związać, potrzebuję tych ludzi przy sobie. — Peaseman obejrzał się na dwóch swoich podwładnych. — Panowie, podajcie ramię młodej damie.
Z demonstracyjną uprzejmością obaj wyciągnęli ku niej ręce. Purity zdała sobie sprawę, że w tej chwili nie ma właściwie wyboru.
— Pójdę sama, jeśli można. I będę powstrzymywać język. Peaseman pokręcił głową.
— O to prosiłem wiele minut i kilka długich przemów temu. Teraz proszę, żebyście wzięli ich pod ręce i nie spierali się dłużej, bo możemy już nie być tak łaskawi.
Wsunęła obie ręce pod ramiona dwóch strażników i smętnie pomaszerowała przed siebie. Milczała. Alvin zaś paplał wesoło o pogodzie, idąc wolny na przedzie. Mężczyźni kilka razy wybuchnęli śmiechem, słuchając jego żartów i opowieści, a ona z każdym krokiem mocniej czuła gorycz żółci. Czy jestem jedyną, która wie, że diabeł ma przyjazną twarz? Czy jestem jedyną, która zdołała przejrzeć czarownika?