Purity bardzo się starała być godna swego imienia. Była grzeczną dziewczynką, a jako nastolatka stała się jeszcze grzeczniejsza, ponieważ wierzyła w to, co mówili duchowni, a poza tym niegodziwość nigdy nie wydawała jej się atrakcyjna.
Ale bycie godną swego imienia zaczęło oznaczać dla niej więcej niż tylko posłuszeństwo słowu bożemu zapisanemu w Biblii. Uświadomiła sobie bowiem, że imię to jedyne ogniwo łączące ją z dawną, prawdziwą tożsamością — z rodzicami, którzy zginęli, gdy była jeszcze niemowlęciem. Imię było jedynym ich wkładem w jej wychowanie.
Imię samo zawierało pewne wskazówki. Tutaj, w Massachusetts, ludzie pochodzili na ogół ze wschodniej Anglii i Essex. Choć wychowywali się w tradycji purytańskiej, nie nazywali dzieci od cnót charakteru. Ten obyczaj był bardziej powszechny w Sussex, co sugerowało, że rodzina Purity żyła raczej w Netticut, nie w Massachusetts.
Kiedy Purity dorastała w domu sierot w Cambridge, wielebny Hezekiah Study, człowiek dobrze już po siedemdziesiątce, zwrócił uwagę na jej bystry umysł. Nalegał, by wbrew tradycji uzyskała wykształcenie rezerwowane tylko dla chłopców. Oczywiście było wykluczone, by przyjęto ją w poczet studentów college'u Harvarda, gdyż uczelnia ta szkoliła jedynie kaznodziejów. Pozwolono jej jednak siedzieć na stołku w korytarzu przed dowolnie wybraną salą i słuchać tej części wykładu, jaka okaże się wystarczająco głośna. Uzyskała też dostęp do biblioteki.
Wkrótce przekonała się, że biblioteka jest lepszym nauczycielem, gdyż autorzy książek nie mogli wykluczyć jej z wykładu ze względu na płeć. Powierzywszy swoją wiedzę drukowi, musieli cierpieć hańbę czytania i rozumienia przez kobietę. Żywi profesorowie przeciwnie — zwracali uwagę, kiedy Purity słucha; większość wykorzystywała tę okazję, by mówić bardzo cicho, zamykać drzwi albo używać greki lub łaciny, które to języki studenci powinni rozumieć, a Purity zapewne nie. Jednak czytała łacinę i grekę płynnie, a mówiła lepiej niż prawie wszyscy — z kilkoma tylko wyjątkami — studenci płci męskiej. Czy inaczej zauważyłby jej zdolności wielki tradycjonalista, wielebny Study? Odkryła przy tym, że profesorowie rzadko prezentują przemyślenia tak spójne, głębokie i przenikliwe jak autorzy książek.
Zdarzały się wyjątki. Młody Waldo Emerson, który sam niedawno ukończył Harvard, chętnie wprowadziłby ją do sali zajęć, gdyby nie odmówiła. Zawsze słyszała wyraźnie każde słowo jego wykładu i chociaż miał skłonność do używania metafor jako substytutu analizy, jego entuzjazm dla aktywności umysłowej był zaraźliwy i pobudzający. Wiedziała, że Emersonowi zależy, by uważano go bardziej za erudytę niż myśliciela — jego „filozofia” składała się z tego, co najbardziej irytowało władze, a jednocześnie nie było aż tak szokujące, by kosztować go stanowisko. Wśród studentów cieszył się reputacją oryginała i buntownika, a przy tym nie musiał płacić kary za bycie jednym lub drugim.
Nie dzięki Emersonowi zatem, ale dzięki bibliotece dokonała Purity kolejnego kroku ku zrozumieniu znaczenia swego imienia i tego, co zdradzało na temat życia jej rodziców. Podczas lektury traktatu „O traktowaniu potomstwa czarownic i heretyków” Cottona Mathera po raz pierwszy pojęła, dlaczego jest sierotą noszącą imię z Netticut i wychowywaną w Massachusetts.
Mather pisał:
„Wszystkie dzieci rodzą się równie skalane pierworodnym grzechem Adama. Dzieci upadłych rodziców nie są więc skalane bardziej niż dzieci wybranych, a zatem niesprawiedliwe jest narzucanie im kar innych niż te naturalnie przypisane dzieciństwu, jak to poddawanie się autorytetowi, ignorancję, skłonność do nieposłuszeństwa, częste kary za nieuwagę etc”. Purity przeczytała ten fragment z radością. Po wszystkich sugestiach, że dzieci z sierocińca najwyraźniej mają mniejszą szansę zostać wybranymi niż dzieci wychowywane przez rodziców będących członkami Kościołów, przyjemnie było odkryć, że sam Cotton Mather swym autorytetem zaświadcza, iż niesprawiedliwe jest traktowanie jednego dziecka inaczej niż drugiego.
Była więc podniecona, gdy przeszła do kolejnych zdań — tak bardzo, że niemal przeoczyła ich znaczenie. „Aby dać dzieciom najlepszą szansę uniknięcia pośmiertnego wpływu rodziców i podejrzliwości sąsiadów, najlepszym wyjściem jest usunięcie ich z parafii, a nawet z kolonii”.
I wreszcie, kilka linijek niżej: „Nazwisko winno być im odebrane, gdyż jest ono hańbą; jednak ich imienia z chrztu zmieniać nie należy, otrzymały je bowiem w imieniu i od Chrystusa, jakkolwiek niegodni byliby rodzice, którzy do chrztu ich trzymali”.
Mam na imię Purity, myślała. Imię z Netticut, ale jestem w Massachusetts. Moi rodzice nie żyją.
Powieszeni za czary albo spaleni na stosie jako heretycy. Raczej czary, gdyż najczęściej spotykaną herezją jest kwakierstwo, a wtedy nie miałabym na imię Purity. Czarownik starałby się ukryć, kim jest, i nazywał dzieci tak, jak to robią sąsiedzi.
Ta świadomość wzbudziła równocześnie lęk i ulgę. Lęk, gdyż musiała wciąż się pilnować, by nie oskarżono jej o czary. Lęk, bo nie mogła się nie zastanawiać, czy zdolność łatwego odgadywania, co czują inni, nie jest tym, co czarownicy nazywają talentem.
Ulgę, gdyż tajemnica jej rodziców wreszcie została rozwiązana. Matka nie była ladacznicą ani cudzołożnicą, która podrzuciła dziecko do sierocińca z kartką z imieniem przypiętą do kocyka. Ojciec nie odszedł wskutek kary bożej, dotknięty zarazą czy wypadkiem. Jej rodziców powieszono za czary, a z tego, co Purity wiedziała o procesach czarownic, najprawdopodobniej byli niewinni.
Któregoś dnia Waldo Emerson powiedział studentom:
— Kiedy dar otrzymany od Boga przekracza niedostrzegalną granicę i staje się diabelskim talentem? I jak diabeł może wyposażać łudzi w dary i ukryte moce, które, otrzymane przez proroków i apostołów w Piśmie Świętym, wyraźnie były darami Ducha Świętego? Czy nie jest możliwe, że skazując sam talent zamiast grzesznego użycia talentu, odrzucamy dary Boga i mordujemy niektórych z Jego najbardziej ukochanych? Czy nie powinniśmy więc osądzać raczej moralnego charakteru aktu zamiast jego niezwykłości?
Purity siedziała wtedy na korytarzu, wdzięczna, że nie weszła do sali, gdzie młodzi ludzie widzieliby, jak drży, zauważyliby łzy spływające po policzkach — i uznaliby ją za istotę po kobiecemu słabą. Moi rodzice byli niewinni, powtarzała sobie, a mój dar pochodzi od Boga, bym mogła go użyć w Jego świętej służbie. Dopiero kiedy odwrócę się od Niego i zacznę służyć szatanowi, stanę się czarownicą. Mogę jeszcze znaleźć się wśród wybranych.
Wybiegła z budynku przed końcem wykładu, w lęku, że będzie musiała z kimś rozmawiać. Wędrowała samotnie przez las nad brzegiem rzeki Eufrat. Łodzie płynęły rzeką od Bostonu w głąb lądu, dokąd pozwalało im zanurzenie, jednak marynarze nie zwracali na nią uwagi, gdyż była istotą lądową, poniżej ich godności.
Jeśli ta moja zdolność jest darem bożym, to czy nie odrzucam go, pozostając tutaj i ukrywając się? Czy nie zakopuję go w ogrodzie, jak ten głupi sługa z przypowieści? Czy nie powinnam szukać wyższego celu, dla którego ów talent byłby przydatny?
Wyobraziła sobie, że zostaje misjonarzem w jakimś pogańskim kraju, na przykład w Afryce czy we Francji, gdzie umie zrozumieć tubylców na długo przed tym, nim opanuje ich mowę. Wyobraziła sobie, że zostaje dyplomatą w służbie Protektoratu i korzysta ze swych zdolności, by wiedzieć, kiedy zagraniczni ambasadorowie i głowy państw kłamią, a kiedy mówią szczerze.
I wtedy, w miejsce obrazów wyobraźni, zobaczyła, jak chłopiec mniej więcej dwunastoletni, o ciemnej skórze i z kręconymi włosami, wyskakuje nad wodę jakieś siedem sążni od niej. Bryzgi wody błyszczą w słońcu; chłopiec usta ma otwarte i roześmiane. W powietrzu dostrzega ją i widać, jak zmienia się jego twarz. W jednej chwili Purity wie, co czuje: zakłopotanie, gdyż kobieta zobaczyła go całkiem nagiego, niknące echo hałaśliwej zabawy, a także — ledwie wschodzącą pod powierzchnią, gdzie nie potrafi jeszcze wykryć jej we własnych myślach — miłość.
Nigdy na nikim nie wywarłam takiego wrażenia, pomyślała Purity. To jej pochlebiło. Nie dlatego że miłość dwunastolatka mogłaby jakoś wpłynąć na jej życie. Jednak to słodkie, kiedy chłopiec u progu męskości, który widział ją tylko przez chwilę, zobaczył nie zarozumiałą sierotę, która tak zniechęca i przeraża młodych ludzi w Cambridge, ale kobietę. Więcej: to, co zobaczył i pokochał, to nie kobieta, ale Kobieta; Purity czytała Platona i wiedziała, że niegodziwi mężczyźni pożądają konkretnej kobiety, ale mężczyźni o wysokich aspiracjach kochają przebłysk Kobiety, który dostrzegają u wszystkich dobrych kobiet, że miłość do ideału pomaga doprowadzić obiekt do bliższej zgodności — jak gdyby unosili z drogi płaski cień i łączyli się z całą istotą, która ów cień rzuciła.
O czym ja myślę! — strofowała samą siebie. Ten dzieciak jest pewnie równie niezwykły jak ja. Jest Czarny w kraju Białych, tak jak ja jestem sierotą wśród rodzin, a na dodatek jestem uważana za córkę czarowników.
Wszystkie te myśli przemknęły jej przez głowę jak długi trzask błyskawicy. Chłopiec opadł z powrotem do wody, a obok niego wynurzył się dorosły mężczyzna o potężnie umięśnionych barkach, ramionach i grzbiecie. Był o wiele wyższy, więc choć stanął tylko, nie wyskoczył, jego białe pośladki były widoczne nad powierzchnią. I kiedy zobaczył, na co z rozdziawionymi ustami, z miłością patrzy czarny chłopiec, obejrzał się i …
Purity zdążyła odwrócić wzrok. Nie ma powodu, by dopuszczać możliwość nieczystych myśli. Może, lecz nie musi być jedną z wybranych, ale nie należy zbliżać się do otchłani, wymagając od Zbawiciela większego wysiłku, niezbędnego do jej ocalenia.
— To tyle, jeśli idzie o miejsce, gdzie nikt nie chodzi! — zawołał ze śmiechem mężczyzna. Plusk, jaki usłyszała, to pewnie odgłos wyjścia ich obu z wody. — Za chwilę będziemy ubrani i możecie, pani, dalej spacerować.
— Nie szkodzi — odparła. — Mogę pójść inną drogą.
Ale, zawróciwszy, zdążyła zrobić tylko jeden krok, gdy stanął przed nią szorstki z wyglądu mężczyzna o silnych mięśniach i groźnej twarzy. Z cichym okrzykiem cofnęła się…
I poczuła pod stopą czyjś but.
— Au — powiedział spokojnie jakiś mężczyzna.
Odwróciła się. Za nią stało dwóch. Jeden wystrojony, ale dość niski; przyglądał się jej tak otwarcie, że aż poczuła niepokój. Ale ten, któremu nadepnęła na stopę, był wysoki i dystyngowany. Ubierał się jak człowiek z wyższych sfer — nie w czarny strój kaznodziei, ale też nie w ziemiste, „smutne” kolory zwykłych ludzi w Nowej Anglii. Nie, ubrany był właściwie jak…
Anglik — stwierdziła.
Adwokat.
— Przyznaję, lecz zdumiewa mnie, jak pani to odkryła.
— Goście z Anglii często odwiedzają Cambridge, drogi panie — odparła. — Niektórzy są prawnikami. Ubierają się, mam wrażenie, w pewien szczególny sposób, by pokazać, że ich ubrania kosztują znaczne kwoty, nie naruszając jednak całkiem zasad skromności.
Odwróciła się, by spojrzeć na groźnego mężczyznę, niepewna, czy Anglik da sobie z nim radę.
Wtedy spostrzegła, że na moment dała się zwieść pozorom. Ten szorstki mężczyzna jej nie zagrażał, nie bardziej niż Anglik. Trzeci, ten niewysoki i elegancki, wciąż oceniający ją wzrokiem, także nie był groźny. Zdawało się, że zna tylko jeden sposób odnoszenia się do kobiet, a zatem w myślach umieścił Purity na półce podpisanej „obiekty pożądania”. Jednak ten tom będzie długo zbierał kurz, zanim ów człowiek zechce go zdjąć i przeczytać.
— Na pewno wystraszyliśmy panią — rzekł Anglik. — Nasi przyjaciele postanowili się wykąpać, a my woleliśmy zdrzemnąć się na brzegu. Dlatego nie zauważyła pani niczego, dopóki nie weszła między nas. Proszę o wybaczenie, gdyż zobaczyła pani dwóch z naszego towarzystwa w takim stanie, deshabilles.
— W stanie Jezabel? A cóż to takiego?
Wystrojony człowieczek roześmiał się głośno, ale zamilkł nagle i odwrócił się. Czemu? Bał się. Ale czego?
— Proszę wybaczyć mój francuski — tłumaczył Anglik. — W Londynie nie jesteśmy tak czyści jak mieszkańcy Nowej Anglii. Kiedy Napoleon opanował Francję, a potem zaanektował większą część Europy, niewiele pozostało miejsc, gdzie mogła się udać wypędzona arystokracja i królewskie rody. Londyn aż się roi od gości z Francji i nagle francuskie słowa to prawdziwy szyk. Oj, przepraszam, znowu zaczynam.
— Wciąż pan nie wyjaśnił, co oznacza to francuskie słowo. „Szyk” jednak rozumiem. Wydaje się, że wasze towarzystwo jest dobrze przyszykowane na spotkanie z obcymi.
Adwokat parsknął.
— Powiedziałbym, że to pani ton sugeruje dobre przygotowanie do rozmów z obcymi mężczyznami, gdyby nie było niewłaściwym mówienie takich rzeczy młodej damie, której nie zostało się przedstawionym. Proszę więc, by zechciała mi pani zdradzić, kto jest jej ojcem i gdzie mieszka, bym mógł spytać go o pani zdrowie.
— Mój ojciec nie żyje — odparła i dodała mimo lekkiego ataku paniki: — Został powieszony w Netticut jako czarownik.
Zamilkli wszyscy, co ją zaniepokoiło, gdyż nie takiej reakcji się spodziewała. Nie była to odraza wobec jej przyznania do tak niewłaściwych stosunków rodzinnych. Obcy raczej zamknęli się w sobie i odwrócili wzrok.
— No cóż, przykro mi, że przypomniałem pani to tragiczne zdarzenie — rzekł w końcu Anglik.
— Proszę nie żałować. Nie znałam ojca. Niedawno dopiero zrozumiałam, jaki los go spotkał. Nie wyobraża pan sobie chyba, że ktokolwiek w sierocińcu powiedziałby mi o tym wprost.
— Ale jest pani damą, nieprawdaż? Nie ma w pani nic z uczennicy.
— Sieroctwo nie kończy się w dniu osiągnięcia pełnoletności — odparła Purity. — Ale posłużę sobie jako ojciec i matka, i wyrażę zgodę, by mi się pan przedstawił.
Anglik skłonił się nisko.
— Nazywam się Verily Cooper. A moi towarzysze to Mike Fink, niegdyś pracujący w transporcie wodnym, obecnie jednak porzucił to zajęcie, oraz mój drogi przyjaciel John-James Audubon, który jest niemową.
— Nie, wcale nie — stwierdziła Purity. Dostrzegła bowiem i u Coopera, i u samego Audubona, że to stwierdzenie jest kłamstwem. — Naprawdę nie należy okłamywać obcych. To bardzo nieładny początek znajomości.
— Zapewniam panią, madame — rzekł stanowczo Cooper — że w Nowej Anglii jest i pozostanie całkowicie niemy.
Po tej niewielkiej zmianie zobaczyła u nich obu, że teraz oświadczenie jest absolutnie prawdziwe.
— A więc postanowił pan być niemową w Nowej Anglii — powiedziała. — Spróbuję rozwiązać tę zagadkę. Nie ośmiela się pan otwierać ust, a zatem pańska wymowa musi stawiać pana w niedobrym świetle. Nie, musi stanowić zagrożenie, gdyż nie sądzę, by którykolwiek z was przejmował się ludzkimi opiniami. A kiedy sama mowa może sprowadzić na człowieka niebezpieczeństwo? Jeśli ma akcent zakazanego kraju. Kraju papistów, ośmielam się twierdzić. A że nazywa się pan Audubon, a pańskie maniery wobec kobiet skalane są założeniami, o których nie wypada głośno wspominać, domyślam się, że jest pan Francuzem.
Audubon poczerwieniał pod opalenizną i odwrócił głowę.
— Nie wiem, skąd pani to wie, ale musiała pani też zauważyć, że ani przez chwilę nie zachowałem się wobec niej niewłaściwie.
— Ona próbuje nam powiedzieć — wtrącił Verily Cooper — że ma swój talent.
— Proszę zachować te prymitywne uwagi na czas, kiedy będzie pan sam z ludźmi bez wychowania — zaprotestowała Purity. — Uważnie obserwuję ludzi, to wszystko. A po akcencie poznaję, że moje rozumowanie było poprawne.
Wtedy odezwał się ów wyglądający prymitywnie mężczyzna, Mike Fink.
— Kiedy słyszysz piski i chrząkania, możesz się założyć, że gdzieś blisko jest świnia.
Purity spojrzała na niego z wyższością.
— Nie mam pojęcia, co chciał pan przez to powiedzieć.
— Tylko tyle, że talent to talent.
— Dość — przerwał Cooper — Niecały tydzień jesteśmy w Nowej Anglii, a już zapomnieliśmy o ostrożności? Talenty są tu nielegalne. A zatem ludzie przyzwoici ich nie mają.
Jasne — zgodził się Mike Fink. — Tyle że ona ma.
— Ale może nie jest przyzwoita — zauważył Audubon. Tym razem przyszła kolej na Purity, by się zarumienić.
— Zapomina się pan — oświadczyła.
— Proszę nie zwracać uwagi — uspokoił ją Cooper. — Jest obrażony, ponieważ wygłosiła pani tę uwagę o założeniach, o jakich nie wypada mówić.
— Jesteście wędrowcami — stwierdziła.
— John-James maluje północnoamerykańskie ptaki, pragnie w przyszłości opublikować księgę swoich obrazów do użytku uczonych w Europie.
— I do tego potrzebny mu cały oddział? Co takiego robicie? Trzymacie mu pędzle?
— Nie wszyscy wypełniamy tę samą misję.
W tej właśnie chwili z krzaków wynurzyło się dwóch, których widziała w wodzie. Wciąż jeszcze mieli mokre włosy, ale byli w pełni ubrani.
— Madame, bardzo przepraszam, że musieliście oglądać tyle gęsiej skórki bez żadnych gęsi — powiedział Biały.
Czarny milczał, ale nie odrywał od niej wzroku.
— To Alvin Smith — przedstawił przybysza Cooper. — Człowiek o nieocenionych umiejętnościach, ale tylko dlatego, że nikt nie starał się ich ocenić. Ten niższy to Arthur Stuart, żaden krewny króla. Podróżuje z Alvinem jako jego adoptowany kuzyn czy szwagier, czy w jeszcze jakiś inny sposób powinowaty.
— A pan — zauważyła Purity — przebywa poza Anglią już tak długo, że nauczył się amerykańskiego gadulstwa.
— Jednakże w otoczeniu Amerykanów mam wrażenie, że moje gadulstwo jest niczym ćwierćpensówka w worku gwinei.
Słuchając tego paplania, nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
— A więc podróżuje pan przez Nową Anglię z Francuzem, który może uniknąć wypędzenia, więcej, aresztowania, tylko udając niemowę. Jest pan adwokatem, ten człowiek jest marynarzem, jak przypuszczani, natomiast kąpiący się są…
Umilkła.
— Są… jacy? — zapytał Alvin Smith.
— Czyści — odparła. I uśmiechnęła się.
— Ale co chcieliście powiedzieć? — nie ustępował Smith.
— Nie naciskaj — upomniał go Cooper. — Jeśli ktoś postanowił zostawić rzecz niedopowiedzianą, doświadczenie mówi mi, że wszyscy będą szczęśliwsi, jeśli zrezygnują z nalegania.
— Nie ma o czym mówić — odezwał się Arthur Stuart. — Nie wydaje mi się, żeby sama wiedziała, co chciały powiedzieć jej wargi.
Zaśmiała się z zakłopotaniem.
— To prawda — przyznała. — Liczyłam chyba, że jakiś żart przyjdzie mi na myśl, ale nic z tego.
Alvin uśmiechnął się do niej.
— A może żart przyszedł na myśl, ale należał do takich, że nie wypadałoby go powiedzieć. Więc odszedł.
Nie podobało jej się, jak na nią patrzy — jak gdyby sądził, że wie o niej wszystko. Nieważne, że ona pewnie patrzyła na niego w ten sam sposób — ona naprawdę wiedziała. Był tak pewny siebie, że miała ochotę rzucić w niego grudą błota, by mu pokazać, że nie jest noszony przez anioły. Całkiem jakby nie bał się niczego, jakby wyobrażał sobie, że potrafi osiągnąć wszystko. I nie chodziło tu o złudzenie, które usiłował stworzyć. Naprawdę był zarozumiały. Obawiał się tylko jednej rzeczy: że kiedy przyjdzie co do czego, w chwili próby może okazać się jeszcze lepszy, niż mu się wydawało.
— Nie wiem, co takiego zrobiłem, by was rozdrażnić — odezwał się Smith. — Poza tym, że kąpałem się na golasa, ale mama uczyła mnie, że tak trzeba robić, by ubranie się nie skurczyło.
Inni zaśmiali się. Purity nie.
— Chce pani coś zjeść? — zaproponował Arthur Stuart.
— Nie wiem. A co masz? — zapytała.
Wyciągnął do niej swój kapelusz, w którym leżało kilka garści jagód. Wciąż się w nią wpatrywał lekko rozszerzonymi oczami, odrobinę otwierając usta. Tak, to miłość, nie ma co — z rodzaju tych cielęco szczenięcych.
Wzięła jedną jagodę i spróbowała.
— No nie — jęknął Cooper. — Zjadła pani coś, więc teraz co roku miesiąc musi pani spędzić w Hadesie.
— Ale te jagody dojrzewały w Nowej Anglii, nie w piekle.
— Co za ulga — stwierdził Smith. — Nie byłem pewien, gdzie przebiega granica.
Purity nie wiedziała, jak traktować tego Smitha. Jego zuchwałość ją niepokoiła. Nie był nawet zawstydzony, że widziała go nagiego.
Wolała rozmawiać z Cooperem. Jego maniery, ubiór, głos, wszystko to należało do człowieka, który jak do tej pory sądziła — może istnieć tylko we śnie. Dlaczego tak bardzo różnił się od innych, którzy w ten sam sposób się ubierali?
— Nie jest pan zwykłym prawnikiem — powiedziała.
Cooper spojrzał na nią zaskoczony. I nagle jego zdziwienie zmieniło się w strach.
— Nie jestem — przyznał. Czego się boi?
— Owszem, jest — wtrącił Smith.
— Nie — uparł się Cooper. — Zwyczajni prawnicy zarabiają dużo pieniędzy. Ja przez ostatni rok nie zarobiłem ani szylinga.
— I to wszystko? — upewniła się Purity. Możliwe. Adwokatom rzeczywiście zwykle dobrze się powodziło. Ale nie, tu chodziło o coś innego. — Chyba raczej wyróżnia pana to, że nie uważa się pan za lepszego od pozostałych.
Cooper przyjrzał się swym towarzyszom — kowal, marynarz, francuski malarz, czarny chłopak… Uśmiechnął się.
— Myli się pani — stwierdził. — Jestem stanowczo lepszym człowiekiem. Wszyscy się roześmiali.
— W czym lepszym? — zapytał Mike Fink. — W piszczeniu jak moskit, jak tylko zobaczysz pszczołę?
— Nie lubię pszczół — przyznał Cooper.
— One cię lubią — wtrącił Arthur Stuart.
— Bo jestem słodki.
Żartował, ale Purity widziała, że jego lęk rośnie. Rozejrzała się, szukając źródła zagrożenia.
Smith zauważył to i przyjął jako znak, a może zwykłe przypomnienie.
— Zbierajmy się — powiedział. — Pora ruszać.
— Nie — sprzeciwił się Cooper.
Purity widziała, że jest zdecydowany. Nie tylko się bał — postanowił działać w oparciu o ten strach.
— Co się stało? — zdziwił się Smith.
— Dziewczyna.
— Co z nią? — zapytał Arthur Stuart tak zaczepnym tonem, że Purity spodziewała się upomnienia od któregoś z mężczyzn. Ale nie, traktowali go, jakby jego głos ważył tyle samo co pozostałych członków grupy.
— Doprowadzi nas do śmierci. Teraz zrozumiała. Bał się jej.
— Wcale nie — zaprotestowała. — Nikomu nie powiem, że jest papistą.
— Kiedy włożą pani w rękę Biblię i zaprzysięgną? — zapytał Cooper. — Skaże się pani na piekło, zaprzeczając, że on jest katolikiem?
— Nie jestem dobrym katolikiem — wtrącił skromnie Audubon.
— Więc trafisz do piekła niezależnie od tego, kto ma rację — stwierdził Smith. To miał być żart, ale nikt się nie roześmiał.
Cooper wciąż ściągał ku sobie spojrzenie Purity i teraz ona z kolei zaczęła się bać. Nigdy jeszcze nie widziała u nikogo takiego zapału, skupienia — może z wyjątkiem pastora za pulpitem w czasie najbardziej dramatycznej części kazania.
— Dlaczego się pan mnie boi? — spytała.
— Właśnie dlatego — odparł Cooper.
— Co dlatego?
— Wie pani, że się jej boję. Wie pani zbyt wiele o tym, o czym myślimy.
— Już powiedziałam: nie wiem, o czym ktokolwiek myśli.
— No to o tym, co czujemy. — Cooper uśmiechnął się smętnie.
— To pani talent.
— Mówiłem — przypomniał Fink.
— A jeśli nawet? — spytała wyzywająco. — Kto wie na pewno, że talenty nie są darami Boga?
— Sądy w Massachusetts — rzekł Cooper. — Szubienice.
— No to ma swój talent — przyznał Smith. — Kto nie ma? Pozostali kiwali głowami.
Oprócz Coopera.
— Czyście rozum stracili? Spójrzcie tylko na siebie. Znacie się na talentach! Przyznajecie, że Jean-Jacques jest Francuzem, a na dodatek katolikiem.
— Przecież i tak wiedziała — bronił się Audubon.
— I to cię nie zaniepokoiło? Że wiedziała to, czego przecież nie mogła wiedzieć?
— Wszyscy wiemy o rzeczach, o których nie możemy wiedzieć — zauważył Smith.
— Ale póki się nie zjawiła, dość skutecznie zachowywaliśmy tę wiedzę dla siebie! — Cooper podszedł do Purity. — W purytańskim kraju ludzie ukrywają swoje talenty albo giną. To tajemnicą, którą zachowują wszyscy: że mają jakiś szczególny dar i gdy tylko odkryją, co to takiego, uczą się go ukrywać, nie pozwalają, by ktokolwiek się dowiedział, co takiego robią o wiele lepiej od innych. Nazywają to pokorą. Ale ta dziewczyna obnosi się ze swoim talentem.
Dopiero wtedy Purity zdała sobie sprawę, co właściwie zrobiła. Ten prawnik miał rację — nigdy nie dała nikomu poznać, jak łatwo zgaduje uczucia innych. Skrywała to, była pokorna.
— Spodziewam się, że jutro o tej porze ta dziewczyna będzie w więzieniu, a za miesiąc zawiśnie — ciągnął Cooper. — Problem polega na tym, że kiedy zapytają ją o innych czarowników, z którymi się zadawała, jak myślicie, kogo wskaże? Przyjaciółkę? Ukochanego nauczyciela? Wydaje się osobą przyzwoitą, więc to nie będzie wróg. Nie, wymieni obcych. Papistę. Czeladnika kowalskiego. Adwokata, który najwyraźniej mieszka w lesie. Amerykańskiego człowieka rzeki.
— Nigdy was nie oskarżę — zapewniła.
— Och, skoro pani tak mówi…
Nagle uświadomiła sobie, że Mike Fink stoi tuż za nią. Słyszała jego oddech, regularny, powolny. Ten człowiek był zupełnie spokojny. Ale wiedziała, że potrafi zabić. Smith westchnął.
— No cóż, Very, umiesz szybko myśleć i masz rację. Nie możemy ruszać dalej w drogę, jakbyśmy wciąż byli bezpieczni.
— Owszem, możecie — oświadczyła. — Normalnie się tak nie zachowuję. Byłam nieostrożna. To skutek zaskoczenia po spotkaniu was tutaj.
— Nie — sprzeciwił się Cooper. — Nie o to spotkanie chodziło. Przyszła tu pani sama. Nie myśląc o niczym. Ślepa i głucha. Nie słyszała pani, jak Al i Arthur chlapią się w wodzie niczym dzieciaki. Nie słyszała pani, że Mike wyje te smętne rzeczne ballady swoim piskliwym głosem psa gończego.
— Nie śpiewałem — oburzył się Mike.
— Nie powiedziałem tego. Panno… nie dosłyszałem imienia…
— Nie zdradziła go — odpowiedział Fink.
— Purity — przedstawiła się. — Moi rodzice tak mnie nazwali.
— Panno Purity, dlaczego po tylu latach życia w pokorze nagle stała się pani tak nieostrożna, jeśli idzie o demonstrowanie swojego talentu?
— Tłumaczę przecież: nie byłam, a w każdym razie zwykle nie jestem nieostrożna, a poza tym to wcale nie talent, tylko dar boży. Jestem po prostu spostrzegawcza, wcale…
— Widziałem przed chwilą — przerwał jej Cooper. — Na własne oczy. Czy bierze mnie pani za głupca? Dorastałem w jednej z najgęściej zamieszkanej przez czarowników części Anglii. Nie dlatego że więcej ludzi miało talenty, ale dlatego że więcej ich szukało. Jeśli człowiek nie był ostrożny, nie przeżył nawet godziny. To szczęście, że spotkała pani nas, a nie kogoś znajomego. Tutaj roi się od kaznodziejów, a pani chciała po prostu okazać swój talent, nieważne, kto stanie na drodze.
Purity była zakłopotana. Czyżby miał rację? Czy dlatego wybiegła z college'u — bo wiedziała, że nie zdoła dłużej skrywać swego talentu?
Ale dlaczego nie może go skrywać? Co kazało jej go ujawnić?
— Sądzę, że może pan mieć rację — powiedziała. — Dziękuję, że zwrócił pan mi uwagę na to, co robię. Nie macie się już czego obawiać. Od tej chwili znowu będę ostrożna.
— Mnie to wystarczy — stwierdził Smith.
— A mnie nie — rzekł stanowczo Cooper. — Al, ustępuję ci w większości spraw, ale nie w tym, co może na nas sprowadzić proces o czary.
Smith zaśmiał się.
— Dość już czasu siedziałem i czekałem na adwokatów. Nie ma takiego więzienia, które zatrzyma mnie albo moich przyjaciół.
— Owszem, jest. Robią je długie na sześć stóp, przybijają wieko gwoździami i zakopują w ziemi.
Wszyscy się zamyślili. Wszyscy oprócz Arthura Stuarta.
— No więc co chcecie z nią począć? — zapytał gniewnie. — Przecie nic złego nie zrobiła.
— Przeca nic złego nie zrobiła, jak już — wtrącił Mike Fink. Chłopak spojrzał na rzecznego szczura jak na szaleńca.
— Jak możesz mnie poprawiać? Powiedziałeś jeszcze gorzej ode mnie.
— Bo przeca nic cię nie prze.
— Nie zostanę oskarżona i was nie oskarżę — zapewniła Purity.
— Myślę, że tak — stwierdził Cooper. — Myślę, że chce pani umrzeć.
— To absurd! — krzyknęła.
— Ściśle mówiąc, myślę, że chce pani zawisnąć na szubienicy jako czarownica.
Przez moment panowała nad sobą. Zamierzała potraktować tę sugestię z lekceważeniem, na jakie zasługiwała. Ale nagle w jej myślach pojawiła się wizja rodziców na szubienicy. A raczej, musiała przyznać, wizja ta tkwiła w jej umyśle od chwili, gdy skojarzyła fakty i uświadomiła sobie, jak zginęli.
Zalała się łzami.
— Nie macie prawa doprowadzać jej do płaczu! — zawołał Arthur Stuart.
— Nie krzycz, Arthurze — uciszył go Smith. — Verily ma rację.
— Skąd możesz to wiedzieć? — zdziwił się Audubon.
— Spójrz na nią.
Purity szlochała tak gwałtownie, że ledwie mogła ustać na nogach. Poczuła, jak obejmują ją długie, silne ręce; z początku chciała się szarpnąć, sądząc, że to Mike Fink chwycił ją z tyłu, lecz poczuła, że przyciska twarz do kosztownego garnituru adwokata.
— Już dobrze — szepnął Cooper.
— Powiesili moją matkę i ojca — powiedziała. A raczej próbowała powiedzieć; trudno było zrozumieć słowa.
— I teraz się pani dowiedziała. Od kogo? Potrząsnęła głową, niezdolna tego wyjaśnić.
— Sama się pani domyśliła? Przytaknęła.
— I pani miejsce jest przy nich. Nie wśród ludzi, którzy ich zabili i umieścili panią w sierocińcu.
— Nie mieli prawa! — krzyknęła. — To kraj morderców!
— Ciszej!… Czasami tak się wydaje, ale to przecież nieprawda. Oczywiście, są wśród nich mordercy, bo trafiają się wszędzie. Są ludzie, którzy chętnie oskarżą sąsiada o czary, żeby rozstrzygnąć spór, zdobyć kawałek ziemi, pokazać wszystkim, jacy są prawi i czujni. Ale większość chce żyć w spokoju i pozwolić innym na to samo.
— Nic nie rozumiecie! To pobożni zabójcy, co do jednego!
— Pobożni — zgodził się Cooper. — Ale nie zabójcy. Proszę o tym pomyśleć, zastanowić się. Każdy człowiek ma jakiś talent. Ilu trafia na szubienicę za czary? W pewnych latach może pięć, sześć osób. Zwykle ani jedna. Ludzie nie chcą otaczać się śmiercią. Chcą wokół siebie życia, jak dobrzy ludzie na całym świecie.
— Dobrzy ludzie nie odebraliby mnie rodzicom! — zawołała Purity.
— Myśleli, że robią to dla pani dobra. Wierzyli, że w ten sposób ratują panią przed piekłem.
Spróbowała się wyrwać z jego uścisku. Nie ustąpił.
— Proszę mnie puścić!
— Jeszcze nie — odparł. — Zresztą nie ma pani dokąd iść.
— Niech idzie, jeśli chce — powiedział Arthur Stuart. — Możemy się stąd wynieść. Alvin zacznie zieloną pieśń, pobiegniemy jak wiatr i znajdziemy się poza Nową Anglią, zanim zdąży komuś coś powiedzieć.
— Nie z tym mamy kłopot — rzekł Smith. — Chodzi o nią. Very nie chce, żeby dała się zabić.
— Nie musi się przejmować — oznajmiła Purity. Odsunęła się i Cooper wypuścił ją z ramion. — Nic mi nie będzie. Musiałam tylko komuś o tym opowiedzieć. Już to zrobiłam.
— Nie — zaprotestował Cooper. — To minęło. Już nie obawia się pani śmierci. Czeka pani na nią, bo sądzi pani, że to jedyny sposób, by wrócić do domu, do rodziny.
— Skąd pan wie, co myślę? Czy to pański talent? Mam nadzieję, że nie, ponieważ się pan myli.
— Nie powiedziałem, że tak pani myśli. I nie, to wcale nie jest mój talent. Ale jestem adwokatem. Widywałem ludzi w najtrudniejszych chwilach ich życia. Patrzyłem, jak rezygnują, jak godzą się skapitulować wobec świata. I potrafię rozpoznać moment podjęcia tej decyzji. Pani zdecydowała.
— A jeśli nawet? — spytała wyzywająco. — Ale wcale nie zdecydowałam, więc to nieważne.
Cooper nie zwracał na nią uwagi.
— Jeżeli ją tu zostawimy, ona zginie wcześniej czy później. Zrobi to, by wykazać, że jest dzieckiem swoich rodziców.
— Wcale nie — protestowała Purity. — Ja nawet nie wiem na pewno, czy to właśnie ich spotkało.
— Ale chce pani, żeby to była prawda.
— To głupie! Dlaczego miałabym chcieć? Cooper milczał.
— Przecież nie nienawidzę tych ludzi. Byli dla mnie dobrzy. Wielebny Study postarał się, żeby pozwolili mi korzystać z biblioteki Harvardu. Mogę słuchać wykładów. Nie żeby miało mi się to do czegoś przydać…
Cooper uśmiechnął się lekko.
— A do czego może się przydać? — spytała gniewnie Purity. — Jestem kobietą. Albo wyjdę za mąż, albo nie. Jeśli tak, będę wychowywała dzieci. Może nauczę je czytać, zanim jeszcze pójdą do szkoły, ale nie ja wprowadzę je w łacinę i grekę. Ktoś inny pokaże im Cezara, Cycerona i Homera. A gdybym nie wyszła za mąż, to mogę mieć nadzieję, że zatrzymają mnie jako matronę w sierocińcu. Tylko dzieci będą słuchać mojego głosu.
— Nie widzę w dzieciach nic złego — mruknął Arthur Stuart.
— Nie o to jej chodzi.
— Jak pan śmie tłumaczyć, co mówię! — krzyknęła Purity. — Wydaje się panu, że zna mnie lepiej niż samego siebie!
— Tak właśnie uważam — zgodził się Cooper. — Przeszedłem tę samą drogę.
— Och, był pan sierotą? Jako adwokatowi kazali panu cały czas pracować z dziećmi? Czy też musiał pan siedzieć poza salą sądową, broniąc czyjejś sprawy?
— Wszystkie te ofiary poniosłaby pani z zadowoleniem, gdyby wierzyła pani w sprawę.
— Oskarża mnie pan o brak wiary? — Tak.
— Jestem chrześcijanką! — oznajmiła. — A wy jesteście heretykami! Jesteście czarownikami!
— Proszę nie krzyczeć tak głośno — uprzedził ją groźnie Mike Fink.
— Nie jestem czarownikiem — zapewnił gorączkowo Audubon.
— Widzi pani? — rzekł Cooper. — Już teraz nas pani oskarża.
— Wcale nie! Nie ma tu nikogo prócz was.
— Jest pani kobietą, której świat nagle wywrócił się do góry nogami. Jest pani córką czarowników. Jest pani zła, że zostali zabici. Jest pani zła na siebie, ponieważ pani żyje, w dodatku żyje w społeczności, która ich zabiła. I gniewa się pani na tę społeczność za to, że nie jest godna takiej ofiary.
— Nie osądzam innych.
— Mieli tu wybudować nowy Syjon — mówił Cooper. — Miasto Boga. Miejsce, gdzie Chrystus, gdy nadejdzie, miał znaleźć prawych ludzi zebranych razem i czekających na niego.
— Tak — szepnęła Purity.
— Nawet panią nazwali Purity. A jednak sama pani widzi, że nic nie jest czyste. Ludzie starają się być dobrzy, ale nie są dość dobrzy. Kiedy przyjdzie Chrystus, znajdzie tu tylko grupę ludzi, którzy dokonali tyle, że znaleźli inny sposób bycia mierzwą, a on będzie musiał ją wypalić.
— Nie. Cnota jest prawdziwa, ludzie są dobrzy. Wielebny Study…
— Cnota jest prawdziwa także poza Nową Anglią.
— Doprawdy? Tutaj większość żyje według przykazań. Cudzołóstwo jest rzadkie jak ryba z nogami. Morderstwo nie zdarza się nigdy. Pijaństwa nigdzie się nie widuje, z wyjątkiem portów, gdzie marynarzom z innych regionów wolno… Ale dlaczego mam przed panem bronić Nowej Anglii?
— Nie musi pani — zapewnił Cooper. — Dorastałem wśród marzeń o Nowej Anglii. Kiedy ktoś źle się zachował, kiedy ktoś u władzy popełnił błąd, mawialiśmy: „Czego się spodziewałeś? To przecież nie Nowa Anglia”. Kiedy ktoś był wyjątkowo miłosierny, ofiarny, pokorny czy słodki, mówiło się: „Jego miejsce jest w Nowej Anglii” albo „On ma już miejsce na statku do Bostonu”.
Purity spojrzała na niego zaskoczona.
— Nie, nie jesteśmy aż tak wspaniali.
— Wiem. Na przykład wciąż wieszacie czarowników, a ich dzieci oddajecie do sierocińców.
Nie rozpłaczę się znowu — zapewniła Purity. — Jeśli pan na to liczył. Miałem nadzieję na coś innego — odparł Cooper. — Proszę pójść z nami.
— Verily! — zawołał Smith. — Wielkie nieba, gdybyśmy chcieli mieć wśród nas kobietę, wędrowalibyśmy z Margaret! Sądzisz, że ta dziewczyna potrafi spać na gołej ziemi?
— To zresztą nieprzyzwoite — przypomniał Mike Fink. — Jest damą.
— Nie musicie się przejmować perspektywą mojej podróży z wami — oświadczyła Purity. — Co z pana za szaleniec? Może i jestem zagniewana, rozczarowana wobec marzeń o czystości tutaj, w Nowej Anglii. Dlaczego jednak miałabym być szczęśliwsza z wami, którzy nie jesteście nawet tak czyści jak tutejsi mieszkańcy?
— Ponieważ mamy jedną rzecz, której pani pragnie.
— A cóż to takiego?
— Cel życia. Roześmiała mu się w twarz.
— Was pięciu! A cała reszta świata go nie odkryła? Dlaczego więc wszyscy nie zrezygnują i nie umrą?
— Niewielu rezygnuje z życia — odparł Cooper. — Większość rezygnuje z szukania celu. Ale niektórzy nie potrafią przestać. Nie mogą znieść życia bez celu. Bez czegoś większego niż oni sami, czegoś tak wspaniałego, że nadaje wszystkiemu sens. Pani jest poszukującą, panno Purity.
— Skąd niby tyle pan o mnie wie?
— Ponieważ ja także jestem poszukującym. Sądzi pani, że nie rozpoznam podobnych sobie?
Rozejrzała się po pozostałych.
— Gdybym była kimś takim, kimś poszukującym, dlaczego miałabym szukać innych poszukujących? Skoro nadal poszukujecie, to znaczy, że niczego nie znaleźliście.
— Ależ znaleźliśmy — stwierdził Cooper. Smith przewrócił oczami.
— Verily Cooper, wiesz przecież, że nie mam nawet pojęcia, czego szukamy.
— Nie o tym mówię. Ty nie jesteś poszukującym, Alvinie. Ty dostałeś już swoje życie w ręce, czy tego chciałeś, czy nie. Arthur też nie jest poszukującym. On już odkrył, czego chce.
Arthur zakłopotany spuścił głowę.
— Tylko nie mów.
— Tak jak Mike Fink. Obaj znaleźli ciebie, AL Będą za tobą podążać aż do śmierci.
— Być może mojej — zauważył Smith.
— Nie może być — orzekł Mike Fink. — Chyba że ja pierwszy padnę trupem.
— Widzisz? Obecny tu Jean-Jacques Audubon też nie jest poszukującym. On także zna już cel swojego życia.
Audubon wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Ptaki, kobiety i wino.
— Ptaki — sprostował Cooper.
— Ale ty wciąż szukasz? — zapytał Smith.
— Ja też znalazłem ciebie, lecz nie wiem jeszcze, do czego się nadaję. Nie odgadłem, jaki sens ma moje życie. — Cooper znowu zwrócił się do Purity. — Dlatego wiedziałem. Bo sam stałem w miejscu, gdzie pani teraz stoi. Oszukała pani ich wszystkich; wydaje im się, że panią znają, ale to oznacza jedynie, że zachowała pani swój sekret. Tylko że teraz ma pani już dosyć sekretów; musi się pani stąd wydostać, musi znaleźć ludzi, którzy wiedzą, po co pani żyje.
— Tak… — wyszeptała.
— Więc proszę pójść z nami.
— Do licha, Very — obruszył się Smith. — Nie możemy przecież zabrać w drogę kobiety.
— Dlaczego nie? — zdziwił się Cooper. — Niedługo znów spotkasz się z żoną i zaczniesz z nią podróżować. Nie możemy przecież całe życie sypiać w lesie. A panna Purity może nam pomóc. Nasz przyjaciel malarz jest pewnie zadowolony z tego, co tu osiągnął, my jednak nie wiemy ani trochę więcej, niż wiedzieliśmy przed przybyciem. Oglądamy wioski, ale nie bardzo możemy z kimkolwiek rozmawiać, gdyż mamy wiele tajemnic, a oni tu są małomówni wobec obcych. Panna Purity może nam dużo wytłumaczyć. Pomoże nauczyć się tego, co potrzebne, by zbudować Miasto…
Urwał.
— Miasto — zakończył po chwili.
— Dlaczego nie powiedzieć wprost? — spytała Purity. — Miasto Boga.
Cooper i Smith spojrzeli na siebie i Purity zobaczyła, że obaj się cieszą, jakby coś zrozumieli.
— Widzisz? — powiedział Cooper. — Już się czegoś nauczyliśmy, tylko dzięki temu, że mamy przy sobie pannę Purity.
— Czego się nauczyliście? — zainteresował się Arthur Stuart.
— Że może Kryształowe Miasto ma też inną nazwę — odparł Smith.
— Kryształowe Miasto? — zdziwiła się Purity.
Cooper zerknął na Smitha, pytając o zgodę. Alvin spojrzał na każde z nich po kolei, aż w końcu jego wzrok zatrzymał się na dziewczynie.
— Jeśli uważasz, że się nadaje…
— Wiem, że tak — zapewnił Cooper.
— Ma pani parę minut? — zapytał Smith.
— Raczej parę godzin — sprostował Mike Fink.
— Może jak wy tu będziecie gadać i gadać, wykąpię się w rzece — zaproponował Audubon.
— Ja stanę na straży — rzekł Fink. — Swego czasu wpadałem do tylu rzek, bez rozbierania się do goła, że nie mam zamiaru robić tego celowo.
Po chwili Purity, Smith, Cooper i Arthur Stuart siedzieli w wysokiej, miękkiej trawie na brzegu.
— Opowiem pani historię — rzekł Smith. — O tym, kim jesteśmy i co tutaj robimy. A potem zdecyduje pani, co zechce z tym począć.
— Ja opowiem — zgłosił się Arthur Stuart.
— Ty zawsze wszystko mieszasz i opowiadasz od końca.
— Co to znaczy „zawsze”? Mało komu opowiadam to wszystko.
— Nie jesteś Bajarzem, Alvinie.
— A ty jesteś?
— Ja przynajmniej umiem opowiadać od początku do końca, zamiast stale dodawać różne kawałki, o których zapomniałeś w odpowiednich miejscach.
Smith roześmiał się głośno.
— Dobrze, Arthurze Stuart, opowiesz historię mojego życia, bo znasz ją lepiej ode mnie.
— To zresztą i tak nie jest historia twojego życia — przypomniał Arthur Stuart. — Bo zaczyna się od małej Peggy.
— Małej?
— Tak ją wtedy wołali.
— Mów — zachęcił chłopca Smith.
Arthur Stuart spojrzał pytająco na pozostałych. Cooper i Purity skinęli głowami. Arthur poderwał się natychmiast i odszedł na kilka kroków. Potem odwrócił się i stanął przed nimi, plecami do rzeki, a letnie słońce oświetlało go jasno, gdy słuchacze siedzieli w cieniu. Założył ręce za plecy, przymknął oczy i zaczął mówić.