Margaret nie martwiła się z góry, kiedy — i czy w ogóle — dojdzie do skutku jej obiecana audiencja u królowej. Wiele przyszłości, dostrzeganych w płomieniach serc innych osób, prowadziło do takiego spotkania, wiele nie prowadziło. I w żadnym przypadku taka audiencja nie pozwalała odwrócić krwawej wojny, której się lękała.
Tymczasem miała dość pracy, by nie narzekać na nadmiar wolnego czasu. Przekonała się bowiem, że Camelot jest o wiele bardziej skomplikowany, niż sądziła.
W dzieciństwie przeżytym na Północy nauczyła się uważać niewolnictwo za zjawisko typu „wszystko albo nic”; zwykle zresztą tak było. Nie da się połowicznie na nie przyzwalać ani połowicznie praktykować. Albo człowiek może być kupowany i sprzedawany przez innego człowieka, albo nie. Albo może być zmuszany do pracy dla cudzej korzyści pod karą śmierci lub cierpienia, albo nie.
Mimo to dostrzegała rysy w tym pancerzu. Właściciele niewolników ulegali zwykłym ludzkim impulsom. Mimo bardzo surowych praw, zakazujących takiej praktyki, niektórzy Biali żywili ciepłe uczucia wobec lojalnych Czarnych. Prawo zakazywało uwolnienia niewolnika, a jednak Ashworthowie nie byli jedynymi, którzy wyzwolili, a potem zatrudnili niektórych Czarnych — i nie wszyscy z tych uwolnionych byli tak starzy jak Łania. Owszem, niemożliwe było atakowanie instytucji niewolnictwa w prasie czy na publicznych spotkaniach, ale nie znaczy to, że nie istniało miejsce dla dyskretnych reform.
Właśnie pisała o tym w liście do Alvina, kiedy ktoś zastukał cicho do drzwi.
— Proszę.
Drzwi otworzyła Ryba. Bez słowa wręczyła Margaret wizytówkę i wyszła, zanim Margaret zdążyła podziękować.
Wizytówka należała do jakiegoś galanteryjnika w Filadelfii, co zdumiało Margaret, dopóki nie domyśliła się, że należy ją odwrócić. Znalazła wiadomość wypisaną niedbałym, dziecięcym pismem.
Droga bratowo Margaret,
Słyszałem, że jesteś w mieście. Obiad? Spotkajmy się na dole o czwartej.
Od wielu dni nie zaglądała do płomienia jego serca, zajęta studiowaniem społeczności Camelotu. Oczywiście teraz spojrzała; jego wyraźny płomień rozjarzył się z gąszczu innych w mieście. Nigdy nie lubiła zaglądać w Calvina z powodu złośliwości kryjącej się w jego sercu. Patrzyła zawsze krótko i nie szukała głęboko. Natychmiast jednak dowiedziała się o jego związku z lady Ashworth, co wzbudziło jej niesmak, mimo długiego doświadczenia z grzechami i słabościami znanymi ludzkości. Użyć swojego talentu, by wzbudzić u kobiety żądzę — czym to się różni od gwałtu? Owszem, lady Ashworth mogła wezwać niewolników i wyrzucić go za drzwi; to jedyna sytuacja, kiedy niewolnikom pozwala się brutalnie traktować Białego. Jednak lady Ashworth nie była przyzwyczajona do odczuwania seksualnego pożądania i jak dziecko w pierwszym okresie dojrzewania — nie znała żadnej strategii oporu. Tam, gdzie obyczajowość katastrofalnym brakiem samokontroli, lady Ashworth, jako osoba dorosła i o wysokiej pozycji, nie miała takiej ochrony. Bogactwo zapewniło jej odosobnienie i dało okazję, nie udzielając żadnej pomocy w odpieraniu pokusy.
Pewna myśl przemknęła Margaret przez głowę: wiedza o małżeńskiej zdradzie lady Ashworth może się okazać użyteczna.
Ale natychmiast odrzuciła ją zawstydzona. Nie wolno wykorzystywać grzechu kobiety przeciwko niej. Wiedziała, że ludzie grzeszą przez całe życie — a także widziała straszne przyszłości, które pojawią się, jeśli zdradzi, co wie. Bóg dał jej tak potężny talent przecież nie po to, by szerzyła nieszczęście.
A jednak… Gdyby istniał jakiś sposób, by wiedza o uwiedzeniu lady Ashworth pomogła zapobiec wojnie…
Jakież to gorzkie, że najbardziej odpowiedzialny — Calvin — był pozbawiony wstydu i sumienia, zatem nie mogła faktu cudzołóstwa użyć przeciwko niemu. Chyba że lord Ashworth okazałby się mistrzem pojedynków. Nawet wtedy jednak — podejrzewała — w walce z Calvinem przekonałby się nagle, że pistolet nie chce wystrzelić albo że szpada się złamała. Tak już bywa na tym świecie: uwodziciele i gwałciciele rzadko ponoszą konsekwencje swoich działań, a przynajmniej nie w takim stopniu jak osoby uwiedzione i złamane.
Mają się spotkać o czwartej, za kilka godzin. Ryba nie czekała na odpowiedź, Całym najprawdopodobniej także nie. Margaret albo spotka się z nim, albo nie spotka — i rzeczywiście, płomień serca wskazywał, że Calvin wcale się tym nie przejmuje. Tylko zwykły kaprys skłonił go do spotkania. Celem rozmowy miało być w równym stopniu przekonanie się, kim jest bratowa, jak też próba — pod osłoną jej spódnicy — dostania się na dwór królewski.
Ale nawet w Calvinowej chęci zobaczenia króla Arthura nie było żadnego planu. Znał przecież Napoleona — król na wygnaniu mu nie zaimponuje. Przez chwilę Margaret zastanawiała się, czy Calvin chce może zamordować króla Arthura, tak jak zamordował — choć sam uznawał to raczej za egzekucję — Henry'ego Harrisona. Ale nie; płomień jego serca nie ukazywał żadnej takiej ścieżki w przyszłości ani takiego pragnienia w chwili obecnej.
Na tym jednak polegał kłopot z płomieniem serca Calvina — zmieniał się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Większość ludzi, ograniczana zwykle okolicznościami, mogła dokonywać niewielu prawdziwych wyborów, więc płomienie ich serc ukazywały przyszłości podążające tylko kilkoma prawdopodobnymi ścieżkami. Nawet ludzie obdarzeni wielką mocą, jak jej mąż Alvin, którego talenty dawały niezliczone możliwości, nadal mieli przyszłość rozłożoną wzdłuż większej, ale jednak przeliczalnej liczby ścieżek, ponieważ ich charakter był przewidywalny, ich decyzje spójne.
A Calvinem kierowały chwilowe zachcianki. Ostatnio jego życie kształtował związek z tym francuskim intelektualistą, a to dzięki temu, że Balzac miał stanowczy charakter. Gdy tylko jednak przyszłości Calvina oddzielały się od Balzaca, natychmiast zaczynały się rozgałęziać, dzielić, rozszczepiać w całe tysiące, miliony możliwości, a żadna nie była bardziej prawdopodobna od pozostałych, Margaret nie mogła podążyć wszystkimi, by sprawdzić, dokąd prowadzą.
To w płomieniu serca męża, nie Calvina, zobaczyła śmierć Alvina spowodowaną machinacjami brata. Gdyby zbadała każdą z miliarda ścieżek Calvinowej przyszłości, pewnie odkryłaby wiele sposobów osiągnięcia tego końca. Nienawiść i zazdrość, a także miłość i podziw dla Alvina były jedynymi stałymi elementami w niestałym sercu Calvina. To, że życzył bratu jak najgorzej i że te życzenia kiedyś się spełnią, nie ulegało wątpliwości; Margaret nie umiała znaleźć żadnej ścieżki pozwalającej tego uniknąć.
Oprócz zabicia go.
Co się ze mną dzieje? — zdziwiła się. Najpierw rozważam wymuszenie czegoś groźbą ujawnienia grzechu lady Ashworth, a teraz wprost myślę o zamordowaniu brata mojego męża. Czyżby sam kontakt z Calvinem budził takie pokusy? Czy płomień jego serca tak na mnie wpływa?
Czy nie byłoby miło obciążyć Calvina winą za własne słabości?
Jednego Margaret była całkiem pewna: ziarno wszelkiego grzechu tkwi w ludziach. Gdyby nie to, czy można by uznać za cnotę fakt, że powstrzymują się od działań kierowanych takimi impulsami? Calvin nie musiał jej uczyć złych myśli. Wystarczyło poczucie niemocy, niezdolność zmiany biegu zdarzeń, bezradność wobec zguby czekającej Alvina, widzianej tak wyraźnie, którą on zdawał się nie przejmować. Pragnienie zmuszenia innych, by nagięli się i ulegli jej woli, zawsze było obecne, choć zwykle ukryte tak głęboko, że mogła o nim zapomnieć. Czasem jednak wynurzało się i zawieszało dojrzały owoc władzy tuż poza jej zasięgiem. Jak mało kto wiedziała, że moc przymuszania zależy całkowicie od lęków i słabości innych ludzkich istot. Owszem, można wykorzystywać przymus, ale w rezultacie człowiek zawsze znajduje się w otoczeniu słabych i lękliwych, a silni i odważni łączą się przeciw niemu. Wielu z tych silnych, dzielnych przeciwników dorównuje mu w złych uczynkach. Im bardziej przymusza się innych, tym szybciej nadchodzi chwila klęski.
Nadejdzie nawet dla Napoleona. Margaret zobaczyła to, gdyż badała czarny, gorący płomień jego serca, kiedy sprawdzała, co porabia Calvin we Francji. Zobaczyła pole bitwy. Zobaczyła sprzymierzonych przeciw niemu wrogów. Żaden przymus, nawet wykorzystujący nieodparty z pozoru talent Napoleona, nie mógł zbudować trwałej struktury. Tylko kiedy przywódca zbiera wokół siebie chętnych zwolenników, dzielących jego cel, może go przetrwać to, co stworzy. Aleksander stworzył imperium, ale po jego śmierci rozpadło się na części. Karolowi Wielkiemu udało się trochę lepiej, Attyli gorzej — po jego śmierci imperium przestało istnieć. Za to imperium rzymskie, zbudowane na wspólnej zgodzie, przetrwało dwa tysiące lat. Imperium Mahometa po jego śmierci wciąż rosło, aż stało się cywilizacją. Obecna Francja nie była Rzymem ani Napoleon Mahometem.
Ale Napoleon przynajmniej starał się coś zbudować — Calvin nawet nie próbował. Tworzenie było jego wrodzonym talentem, lecz pragnienie budowania okazało się obce jego naturze. Był słaby i lękliwy. Nie potrafił znieść lekceważenia; wstydu bał się bardziej niż śmierci. To sprawiało, że uważał się za odważnego. Wielu ludzi popełnia taki błąd wobec siebie: ponieważ nie cofają się przed perspektywą fizycznego bólu, a nawet pewnej śmierci, sądzą, że mają odwagę — lecz to nieprawda, gdyż sama groźba zawstydzenia nakazuje im wypełnić każde głupie polecenie, oddać każdy skarb, nawet najdroższy.
Calvinie, co ja mam z tobą zrobić? Czy nie ma sposobu, by w twoim słabym, głupim sercu rozpalić prawdziwe męstwo? Na pewno nie jest jeszcze za późno, nawet dla ciebie. Wśród miliona rozbieżnych ścieżek w twym płomieniu musi być przynajmniej jedna, na której znajdziesz w sobie dość odwagi, by uznać wielkość Alvina, nie lękając się przy tym, że inni będą cię lekceważyć jako słabszego. Z pewnością jest taka chwila, w której zdecydujesz się pokochać dobro dla niego samego, kiedy przestaniesz się martwić, co inni o tobie myślą.
Na pewno w każdym stogu siana jest jedno źdźbło, które posadzone, okopane, podlewane i nawożone, będzie żyło i rosło.
Honore de Balzac truchtał za Calvinem, z każdą chwilą bardziej zirytowany.
— Zwolnij, laskonogi, bo zetrę się na wióry, próbując za tobą nadążyć.
— Zawsze chodzisz tak powoli — odparł Calvin. — Czasami muszę przejść kawałek trochę szybciej, bo dostanę skurczu w nogach.
— Jak dostaniesz skurczu, to je rozkurcz! — zawołał gniewnie Honore. Ale kłótnia już się skończyła — Calvin szedł teraz wolniej.
— Ta twoja bratowa… Dlaczego zechce płacić za obiad?
— Powiedziałem ci już. Jest żagwią, Napoleonem wśród żagwi. Zanim jeszcze zejdzie nam na spotkanie, będzie wiedziała, że nie mam ani centa. Czy też szylinga. Jakkolwiek to tu nazywają.
— Wtedy odwróci się i ucieknie na górę.
— Nie. Będzie chciała się ze mną spotkać.
— Ależ Calvinie, drogi przyjacielu! Jeśli jest żagwią, to musi wiedzieć, co masz w sercu. Kto wtedy chciałby się z tobą spotykać?
Calvin odwrócił się nagle; grymas złości wykrzywił mu twarz.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Przez moment Honore poczuł strach.
— Proszę, nie zamieniaj mnie w żabę, Monsieur le Stwórca.
— Jeśli mnie nie lubisz, czemu stale się włóczysz za mną?
— Piszę powieści, Calvinie. Obserwuję ludzi.
— Mnie obserwujesz?
— Nie, oczywiście, że nie. Ciebie mam już w umyśle, gotowego do opisania. Obserwujesz ludzi, których spotykasz. Jak na ciebie reagują. Mam wrażenie, że coś w nich rozbudzasz.
— Różne rzeczy. To właśnie badam.
— Czyli wykorzystujesz mnie.
— Oczywiście! Czyżbyś żywił złudzenia, że trzymam się ciebie z miłości? Myślisz, że jesteśmy jak Damon i Fintiasz? Albo Jonatan i Dawid? Byłbym durniem, kochając cię jak takiego przyjaciela.
Twarz Calvina stała się jeszcze bardziej mroczna.
— Czemu byłbyś durniem?
— W twoim życiu nie ma miejsca dla takiego człowieka jak ja. Jesteś już uwięziony w tańcu ze swoim bratem. Kain i Abel nie mieli przyjaciół… co prawda byli wtedy jedynymi ludźmi. Może lepszą analogią będzie Romulus i Remus.
— Którym z nich jestem?
— Młodszym bratem.
— Więc uważasz, że brat spróbuje mnie zabić?
— Mówiłem o bliskości dwóch braci, nie o zakończeniu tej opowieści.
— Bawisz się mną.
— Zawsze bawię się każdym — zapewnił Honore. — To moje powołanie. Bóg zesłał mnie na ziemię, bym czynił z ludźmi to, co koty z myszami. Bawił się nimi, wysysał z nich ostatnią resztkę życia, a potem chwytał w zęby i porzucał na progu. Takie jest zadanie literatury.
— Bardzo się przechwalasz jak na pisarza, który nie wydrukował jeszcze żadnej książki.
— Nie ma książki dość grubej, by pomieściła wszystkie opowieści, jakie mnie wypełniają. Ale wkrótce już będę gotów pisać. Wrócę do Francji, napiszę swoje powieści, od czasu do czasu mnie aresztują, będę zaciągał długi, zarobię bardzo dużo pieniędzy, ale nigdy dosyć, i w końcu moje książki przetrwają o wiele dłużej niż imperium Napoleona.
A może tak się tylko będzie wydawać tym, którzy je będą czytali. Nie dowiesz się. We francuskim jesteś analfabetą.
— Jestem analfabetą w prawie każdym języku — stwierdził Calvin. — I ty też.
— Owszem, ale w konkursie analfabetyzmu odstępuję ci laury.
— To jest ten dom — oświadczył Calvin. Honore ocenił zajazd.
— Twoja bratowa nie jest bogata, ale wydaje pieniądze, żeby zatrzymać się w szanowanym miejscu.
— Kto mówi, że nie jest bogata? Zastanów się tylko. Wie, co ludzie myślą. Wie o wszystkim, co zrobili i co chcą zrobić. Widzi przyszłość! Mogę się założyć, że zainwestowała tu czy tam parę dolarów. I że ma już teraz dużo pieniędzy.
— Cóż za bezsensowne marnowanie takiej mocy… — Honore westchnął. — Zwykłe zarabianie pieniędzy. Gdybym mógł zajrzeć w serce innego człowieka, potrafiłbym napisać najprawdziwszą ze wszystkich powieści.
— Myślałem, że i tak potrafisz.
— Owszem, ale to tylko wyobrażona dusza innego człowieka. Nie jestem pewien, czy mam rację. Nigdy jeszcze nie pomyliłem się względem nikogo, ale pewności nie mam nigdy.
— Ludzie nie są tacy trudni do odgadnięcia — zapewnił Całym. — Traktujesz to jak nie wiadomo jaką tajemnicę, a siebie jak wielkiego kapłana, któremu sam Bóg ją zdradza. A ludzie to po prostu ludzie. Zawsze chcą tego samego.
— Zdradź mi listę tych rzeczy po drodze przez próg tego domu. Calvin pociągnął za sznurek dzwonka.
— Wody. Pożywienia. Wypróżniania. Kobiety albo mężczyzny, zależy. Bogactwa. Żeby ludzie ich szanowali i lubili. Żeby ludzie robili to, co im każą.
Drzwi się otworzyły. W progu stanęła czarna kobieta ze spuszczoną głową.
— Panna Larner albo pani Smith, czy jakiego jeszcze nazwiska używa, Margaret w każdym razie, umówiła się z nami na dole — poinformował ją Calvin.
Niewolnica odsunęła się bez słowa. Honore przestąpił próg, ujął ją pod brodę i pchnął głowę do góry, aż spojrzeli sobie w oczy.
— Czego chcesz? — zapytał. — Czego pragniesz najbardziej na całym świecie?
Przez moment niewolnica patrzyła na niego ze zgrozą, uciekając spojrzeniem na boki. Honore wiedział, że usiłuje znowu wbić wzrok w podłogę, wrócić do bezpiecznego i uporządkowanego świata. Jednak nie śmiała odwrócić od niego twarzy, dopóki trzymał ją pod brodą, w lęku, że oskarży ją o nieposłuszeństwo. Po chwili jednak przestała zerkać na boki; popatrzyła mu w oczy, jak gdyby potrafiła zajrzeć w głąb i przekonać się, że nie chce jej skrzywdzić, chce tylko ją zrozumieć.
— Czego chcesz? — powtórzył. Poruszyła wargami.
— Mnie możesz powiedzieć.
— Imienia — szepnęła.
A potem wyrwała się i uciekła. Honore spoglądał za nią zdziwiony.
— Jak sądzisz, o co jej chodziło? — zwrócił się do Calvina. — Przecież z pewnością ma imię. Jak inaczej jej pan by ją wołał, kiedy jest potrzebna?
— Musisz zapytać Margaret — odparł Calvin. — To ona wie, co się dzieje w czyjejś głowie.
Usiedli na werandzie; obserwowali, jak kolibry i pszczoły szturmują kwiaty w ogrodzie. Po chwili Calvin znalazł sobie rozrywkę — sprawiał, że skrzydełka pszczół przestawały uderzać. Wskazywał palcem pszczołę, a ona spadała na ziemię jak kamień. Po chwili, oszołomiona i gniewna, znów zaczynała brzęczeć i wznosiła się w powietrze. W tym czasie Calvin wskazywał już następną, którą strącał. Honore śmiał się, bo to rzeczywiście było zabawne: widzieć, jak spadają, wyobrażać sobie ich zdumienie.
— Proszę, tylko nie rób nic takiego kolibrom — powiedział.
I natychmiast tego pożałował, gdyż oczywiście Calvin musiał to zrobić. Wskazał palcem, a skrzydła kolibra zamarły. Ptak runął. Ale nie zabrzęczał i nie wystartował ponownie, tylko męczył się na ziemi, trzepocząc jednym skrzydełkiem, gdy drugie wlokło się bezwładnie.
— Dlaczego uszkodziłeś tak piękne stworzenie? — zapytał Honore.
— Kto stanowi reguły? — odparł Calvin. — Dlaczego jest to śmieszne z pszczołami, ale nie z ptakami?
— Bo to nie krzywdzi pszczoły. Bo kolibry nie żądlą. Bo pszczoły są pospolite, a kolibry to rzadkie anioły.
— Nie tutaj.
— Chcesz powiedzieć, że tak wiele jest aniołów w Camelocie?
— Chcę powiedzieć, że żyje tu mnóstwo kolibrów. Są pospolite jak wiewiórki.
— A zatem można złamać któremuś skrzydło i pozwolić mu zdechnąć?
— O co chodzi? Bóg czuwa nad wróblami, a tobie przypadły kolibry?
— Jeśli nie możesz czegoś naprawić — rzekł Honore — nie powinieneś psuć. Calvin spojrzał na niego gniewnie. Podniósł się z krzesła, przeskoczył balustradę i klęknął przy kolibrze. Chwycił za skrzydełko i próbował je wyprostować. Ptak wyrywał mu się z dłoni.
— Nie ruszaj się, do licha!
Chwycił skrzydło, zamknął oczy, skoncentrował się. Ale trzepotanie ptaka wciąż go irytowało. Wykonał gwałtowny gest, jakby potrząsał za ramię dziecko, i kości skrzydła rozkruszyły mu się w palcach. Cofnął ręce i spojrzał na wynik swych starań z wyrazem niesmaku na twarzy.
— Czy to taka gra? — zapytał Honore. — Sprawdzić, ile razy można złamać skrzydło jednego kolibra?
Calvin popatrzył na niego z wściekłością.
— Zamknij swoją przeklętą gębę!
— Ten ptak cierpi, Monsieur le Stwórca.
Calvin poderwał się na nogi i mocno przydepnął kolibra.
— Teraz już nie.
— Calvin uzdrowiciel — mruknął Honore.
Mimo żartobliwego tonu, cierpiał. To z jego podjudzenia zginął ptak. Co prawda i tak nie było dla niego nadziei. Został skazany już w chwili, gdy Calvin strącił go na ziemię. Nawet to było w części winą Honore, który prosił, by Calvin tego nie robił. Wiedział, a w każdym razie powinien wiedzieć, że go tylko zachęci.
— Przez ciebie to zrobiłem — oznajmił Calvin.
Unikał wzroku Honore. A to zmartwiło Francuza bardziej niż wyzywające spojrzenie. Calvin poczuł wstyd w obecności przyjaciela. Owemu przyjacielowi nie wróżyło to najlepiej.
— Bzdura — odparł wesoło Honore. — To był twój własny mądry wybór. Nie zabijać pszczół, bo robią miód. A co robi koliber? Plama koloru w powietrzu, a potem ginie i voila Plama koloru na ziemi. A gdzie jest bardziej potrzebna? Powietrze i tak pełne jest jaskrawych barw. Ziemia nigdy nie ma ich dosyć. Sprawiłeś, że świat jest piękniejszy.
— Kiedyś obrzydzenie mnie ogarnie od twoich paskudnych żartów — stwierdził Calvin.
— Czemu trwa to tak długo? Ja już czuję do siebie obrzydzenie.
— Ale swoje żarty lubisz.
— Nigdy nie wiem, czy mi się spodobają, dopóki nie usłyszę siebie, jak je opowiadam — wyjaśnił Honore.
Usłyszał kroki wewnątrz budynku — kroki zbliżające się do drzwi. Obejrzał się. Margaret Smith okazała się kobietą surową z wyglądu, ale to nie znaczy, że mało atrakcyjną. Au contraire, była bardzo atrakcyjna. Może odrobinę zbyt wysoka jak na gust Honore, ale jak większość niskich mężczyzn, już dawno pogodził się z koniecznością admirowania kobiet wyższych od siebie. Inna decyzja zbyt ograniczyłaby liczbę dostępnych dam.
Oczywiście, ta nie była dostępna. Lekko uniosła brew, jakby chciała dać Honore do zrozumienia, że docenia jego podziw i uważa to uczucie za słodkie, ale niemądre. Po czym skierowała wzrok na Calvina.
— Pamiętam — rzekła jak raz Alvin uleczył połamane zwierzę.
Honore drgnął i zerknął na Calvina. Ku jego zdumieniu, zamiast wybuchnąć gniewem, przyjaciel uśmiechnął się tylko.
— Miło cię spotkać, Margaret — powiedział.
— Ustalmy jedno na samym początku — odparła. — Wiem o wszystkich twoich paskudnych postępkach. Wiem, jak bardzo nienawidzisz i jak bardzo zazdrościsz mojemu mężowi. Wiem, jaką wściekłość odczuwasz w tej chwili i jak chciałbyś mnie poniżyć. Nie musimy zachowywać fałszywych pozorów.
— Skoro tego sobie życzysz, zgoda — rzekł Calvin z uśmiechem. — Chcę się z tobą kochać. Chcę, żebyś nosiła moje dziecko zamiast Alvinowego.
— Jedyne, czego chcesz, to rozgniewać mnie i wystraszyć. Chcesz, żebym się obawiała, czy wykorzystasz swoją moc, by skrzywdzić dziecko w moim łonie, a potem uwieść mnie jak tamtą nieszczęsną kobietę. Pozwól, że cię uspokoję. Heksy chroniące moje dziecko są dziełem samego Alvina, a ty nie masz takich zdolności, by się przez nie przebić.
Myślisz, że nie mam?
— Wiem, że nie masz — zapewniła Margaret. — Ponieważ już próbowałeś, nie udało ci się i nawet nie zaczynasz się domyślać powodu. Co do uwodzenia mnie, to zachowaj swoje trudy dla kogoś, kto nie zdoła przejrzeć twojej gry. A teraz idziemy na obiad czy nie?
— Ja jestem głodny — wtrącił Honore, by jakoś zażegnać nastrój wrogości, który ciążył nad rozmową. Czy ta kobieta nie wie, jakim Calvin jest szaleńcem? — Gdzie zjemy?
— Ponieważ ja mam płacić — odparła Margaret — musimy wybrać restaurację, na którą mnie stać.
— Doskonale — ucieszył się Honore. — Niedobrze mi się robi na myśl o jedzeniu w restauracjach, na które stać mnie.
To zyskało mu delikatną sugestię uśmiechu surowej pani Smith.
— Proszę podać mi ramię, monsieur de Balzac. Nie mówmy mojemu szwagrowi, dokąd idziemy.
— Bardzo zabawne — mruknął Calvin, wspinając się przez balustradę z powrotem na werandę.
Ton wściekłości zniknął z jego głosu. Honore przyjął to z ulgą. Ta kobieta, ta żagiew z pewnością lepiej niż on rozumie Calvina, gdyż Calvin uspokajał się wyraźnie, choć tak niebezpiecznie go drażniła. Oczywiście, jeśli chronią ją heksy, czuje się pewniejsza.
Ale czy tylko na heksy liczy? Jest przecież żoną Stwórcy, jakim Calvin tak bardzo chciałby zostać — może liczy na świadomość Calvina, że gdyby skrzywdził ją albo dziecko, musiałby zmierzyć się w końcu z gniewem brata, a nie był dla niego godnym przeciwnikiem. Kiedyś dojdzie między nimi do starcia, ale jeszcze nie jest gotów i dlatego nie tknie żony Alvina ani jego nienarodzonego dziecka.
Z pewnością tak właśnie postąpiłby człowiek racjonalny.
W czasie posiłku Calvin starał się hamować irytację. Co by mu przyszło z wybuchu złości? Widziała przecież wszystkie jego uczucia. Co prawda widziała również, że tłumi gniew, więc nawet to nie pomagało. Nienawidził samej myśli o jej istnieniu — kogoś, kto sądzi, że poznał prawdę o jego duszy, tylko dlatego że potrafi zajrzeć w jego tajemne pragnienia. A przecież każdy ukrywa jakieś pragnienia, prawda? Nie można ludzi skazywać za zachcianki, jakie przemknęły im przez myśl, prawda? Liczą się tylko czyny.
A potem przypomniał sobie martwego kolibra. Nagą lady Ashworth w łożu. Powstrzymał się, nim zaczął wspominać wszystkie akty krytykowane przez innych — nie ma powodu, by przed czujnym okiem Margaret odsłaniać cały ich katalog. Potem przekaże wszystko Alvinowi, bez wątpienia w najgorszej możliwej interpretacji. Szpieg Alvina…
Nie, nie warto się złościć. Nic nie mogła poradzić na swój talent, nie bardziej niż Calvin czy ktokolwiek inny. Nie jest szpiegiem…
Jest za to sędzią. Wyraźnie osądzała go; powiedziała to właściwie wprost. Osądzała każdego. Dlatego właśnie znalazła się tutaj, w koloniach Korony — ponieważ osądziła i skazała ich za praktykę niewolnictwa, mimo że jeszcze do niedawna cały świat praktykował niewolnictwo. Trudno osądzać tych ludzi za to, że pomysł emancypacji był dla nich jakąś nowomodną ideą pochodzącą z purytańskiej Anglii i od kilku francuskich filozofów.
Nie chciał, by sądziła go na podstawie czynów. To także nie jest sprawiedliwe. Ludzie popełniają błędy. Nie można wiecznie ich o to oskarżać, prawda?
Nie, ludzi należy osądzać według tego, czego zamierzali dokonać na dłuższą metę. Poprzez zasadniczy cel, który próbowali osiągnąć. Calvin zamierzał pomóc Alvinowi w budowie Kryształowego Miasta. Dlatego właśnie wyruszył do Anglii i Francji, prawda? Żeby odkryć, jak ludzie się gromadzą i dają sobą rządzić w prawdziwym świecie. Żadne tam marne lekcje, jakich Alvin udzielał w Vigor Kościele, próbując zmienić ludzi w coś, czym nie byli i stać się nie mogli. Nie, w taki sposób Alvin do niczego by nie doszedł. To Calvin pozna wszystkie sposoby, wróci i wskaże bratu drogę. Calvin będzie nauczycielem i obaj bracia wspólnie wybudują wspaniałe miasto, by stamtąd sprawować rządy nad światem. Nawet Napoleon przyjdzie się im pokłonić. A wtedy wszystkie błędy i złe myśli Calvina zostaną zapomniane wobec chwały i glorii, jaka na niego spłynie.
I choćby mu się nie udało, taki miał cel i to się liczy. Taki naprawdę był Calvin i w taki sposób powinna osądzić go Margaret.
Chociaż jeśli się zastanowić, to osądzanie go naprawdę nie jest jej sprawą. Tak powiedział Jezus, prawda? Nie sądźcie, byście nie byli sądzeni. Jezus wybaczał wszystkim. Margaret powinna wziąć przykład z Jezusa i wybaczyć Calvinowi, zamiast go skazywać. Świat stałby się lepszy, gdyby ludzie więcej wybaczali. Wszyscy grzeszą. Czym jest niewielki grzeszek Calvina z lady Ashworth wobec zabicia Odszukiwacza przez Alvina? Czym jest martwy koliber wobec martwego człowieka? Margaret potrafiła wybaczyć Alvinowi, ale Calvinowi nie, nigdy, bo nie należał do jej faworytów.
Ludzie są takimi hipokrytami… Niedobrze mu się robiło. Udają nie wiadomo jak prawych…
Oprócz Balzaca. On nigdy nie udaje. Zawsze jest sobą. I nie osądza Calvina. Przyjmuje go takiego, jaki jest. Nie porównuje z Alvinem. Zresztą nie mógłby. Nigdy się przecież nie spotkali.
Obiad dobiegał końca. Zajęty myślami Calvin nie zauważył nawet, że prawie wcale się nie odzywa. Zresztą co właściwie miałby mówić, skoro Margaret i tak uważała, że wie o nim wszystko?
Balzac opowiadał jej o niewolnicy, która otworzyła im drzwi.
— Zapytałem jej, czego pragnie najbardziej na świecie, a ona powiedziała, że najbardziej chciałaby imienia. Myślałem, że ludzie tutaj nadają swoim niewolnikom imiona.
Margaret spojrzała na niego zaskoczona. Odpowiedziała dopiero po chwili.
— Dziewczyna, z którą pan rozmawiał, ma dwa imiona. Nienawidzi obu.
— To miała na myśli? Że nie lubi swego imienia? Ale to nie to samo co pragnąć go. I znowu Margaret zastanawiała się przez moment.
— Wydaje mi się, że odkrył pan coś, czego nie potrafię zrozumieć. Nienawidzi swojego imienia, a jednak mówi panu, że chciałaby mieć imię. Nie umiem go rozszyfrować.
Balzac pochylił się nad stołem i położył dłoń na ręce Margaret.
— Musi mi pani zdradzić, co pani naprawdę myśli, madame.
— Naprawdę myślę, że powinien pan cofnąć rękę — odparła łagodnie. — To może działać na kobiety we Francji, ale na mnie taka niechciana poufałość nie robi dobrego wrażenia.
Błagam o wybaczenie.
I powiedziałam panu, co naprawdę myślę.
— Ale to nieprawda — zaprotestował Balzac.
Calvin roześmiał się niemal, słysząc, z jaką śmiałością się jej sprzeciwia.
— Doprawdy? — zdziwiła się Margaret. — Jeśli tak, to nie jestem świadoma, jaka jest owa prawda.
— Miała pani spojrzenie… zamyślone. Potem wyciągnęła pani jakieś wnioski. A mimo to powiedziała pani, że nie umie rozszyfrować, czemu dziewczyna pragnie imienia.
— Powiedziałam, że nie potrafię go rozszyfrować — przypomniała Margaret. — Chodziło mi o to, że nie umiem wykryć jej prawdziwego imienia.
— Aha. To znaczy, że jednak coś pani rozszyfrowała.
— Nie przyszło mi wcześniej do głowy, żeby tego właśnie szukać. Wydaje się, że dwa jej imiona, jakie znałam: imię, jakim wołała ją matka, które było okropne, i jej tutejsze imię, niewiele lepsze zresztą, bo nazywają ją Rybą… nie są jej imionami prawdziwymi. Ale ona sądzi, że tak. A raczej nie zna żadnego innego, dlatego pragnie swego imienia prawdziwego i… Jak pan widzi, niczego właściwie nie odkryłam.
— Te domysły nie sięgają może zwykłych pani norm zrozumienia — odparł Balzac. — Ale wystarczą, żeby odebrać mi oddech.
I tak paplali razem, Balzac i pani Smith, wymieniając się komplementami. Calvin rozmyślał o imionach. O ileż prostsze byłoby życie, gdyby nie dzielił własnego imienia z Alvinem — przy jednej tylko literze różnicy. I jak to Alvin nie chciał używać nazwiska Stwórcy, choć na nie zasłużył. Alvin Smith, też mi coś. A Margaret… dlaczego przestała być Peggy? Co chce w ten sposób okazać? A może Margaret jest jej prawdziwym imieniem, a Peggy tylko maską?
Gadają, gadają… Och, zamknijcie się lepiej oboje!
— Pomyślcie nad tym — przerwał im Calvin. — Co jest pierwsze, imię czy dusza?
— O co ci chodzi? — nie zrozumiał Balzac.
— O to, czy dusza jest zawsze taka sama, choćbyśmy nazywali ją rozmaicie? Czy może zmieniając imiona, zmieniamy też dusze?
— Ale co imiona mają wspólnego… — Głos Margaret ucichł z wolna. Spojrzała gdzieś w przestrzeń.
— Mam wrażenie, że odszyfrowywanie dokonuje się właśnie na naszych oczach — stwierdził Balzac.
Calvin się zirytował. Nie miała traktować tego poważnie.
— Tylko pytałem. Nie zamierzałem zgłębiać tajemnic wszechświata. Margaret zerknęła na niego obojętnie.
— Zamierzałeś rzucić jakiś niemądry żart na temat oddania Alvinowi C z twojego imienia, bo wtedy ty byłbyś tym, którego wszyscy lubią.
— Wcale nie — burknął urażony Calvin. Nie zwracała już na niego uwagi.
— Niewolnicy mają imiona — tłumaczyła. — Ale i nie mają, ponieważ imiona nadane im przez właścicieli nie są prawdziwe. Rozumiecie? To ich sposób, by pozostać wolnymi.
— Żadne porównanie z rzeczywistą wolnością — zauważył Calvin.
— Oczywiście — zgodziła się Margaret. — Jednak chodzi tu o coś więcej niż tylko imię. Ponieważ kiedy ukrywają imię, chowają coś jeszcze.
Calvin przypomniał sobie, co mówił, rozpoczynając tę głupią dyskusję.
— Swoje dusze?
— Swoje płomienie serc. Wiem, że rozumiesz, o czym mówię. Zdaję sobie sprawę, że nie potrafisz zajrzeć w nie tak jak ja, ale wiesz, gdzie są. Czy nie zauważyłeś, że niewolnicy ich nie mają?
— Owszem, mają — stwierdził krótko Calvin.
— O czym wy mówicie? — zainteresował się Balzac.
— O duszach — wyjaśnił Calvin.
— O płomieniach serc — poprawiła go Margaret. — Nie wiem, czy są tym samym.
— To bez znaczenia — mruknął Calvin. — Francuzi nie mają jednych ani drugich.
— Teraz obraża mnie i cały mój kraj — oświadczył Balzac. — Ale widzi pani, że nie próbuję go zabić.
— Bo masz krótkie ręce i za dużo pijesz, żeby celnie wymierzyć z pistoletu.
— Bo jestem człowiekiem cywilizowanym i gardzę przemocą.
— Czy żaden z was — przerwała im Margaret — nie przejął się tym, że niewolnicy znaleźli sposób ukrywania swoich dusz przed właścicielami? Czy są dla ciebie aż tak niewidzialni, Calvinie, że nie zwróciłeś uwagi na brak płomieni serc?
— Wciąż noszą jakąś iskrę — zauważył Calvin.
— Ale jest maleńka i nie ma głębi. To wspomnienie płomienia serca, nie sam płomień. Niczego w nim nie dostrzegam.
— Mnie się wydaje, że oni znaleźli sposób, żeby ukrywać swoje dusze przed tobą.
— Czy on w ogóle czasem kogoś słucha? — Margaret zwróciła się do Balzaca.
— Tak — przyznał. — Słyszy, ale się nie przejmuje.
— A czym niby miałbym się przejąć, czym się teraz nie przejmuję? — spytał Calvin.
— Tym, co powiedziała ta czarna dziewczyna — wyjaśnił Balzac. — Czego pragnie. Ukryła swoje imię i swoją duszę, a teraz chciałaby odzyskać je z powrotem, ale nie wie jak.
— W jaki sposób do tego doszliście?
— To było oczywiste od chwili, kiedy pani Smith skojarzyła fakty. Wy dwoje jesteście ze znanych mi osób najlepiej zorientowani w kwestiach ukrytych mocy. Jak to możliwe, że tego nie wiedzieliście?
— Nie zajmuję się duszami — odparł Calvin.
— Moc, którą przywożą z Afryki, działa inaczej — wyjaśniła Margaret. — Alvin próbował to zbadać, ja także. Myślimy, że każdy rodzi się z jakąś ukrytą mocą, ale od ludzi wokół siebie uczy się korzystać z niej w ten czy inny sposób. My, Biali… a przynajmniej Anglicy, chociaż Napoleon jest podobny, więc kto wie… uczymy się używać tych mocy indywidualnie, wiążąc je ściśle z jakimś wrodzonym talentem, pragnieniem lub potrzebą. Odrobinę tej mocy możemy wykorzystywać poza sobą, w postaci heksów, ale prawdziwa siła kryje się w danej osobie. Czerwoni otwierają tę moc na świat wokół siebie, przez co stają się coraz mniej i mniej samotni, coraz bardziej związani z mocą natury. Daje im to wielkie możliwości, ale wystarczy odciąć ich od świata natury, a tracą je.
— A Czarni? — spytał Balzac.
— Uczą się przelewać moc w przedmioty, a może w przedmiotach ją znajdują. Ponieważ sama nigdy czegoś takiego nie robiłam, Alvin także, mogę się tylko domyślać. Jednak pewne rzeczy, które widziałam w płomieniach serca Czarnych… Nie mogłam uwierzyć. A przecież to prawda. Matka Arthura Stuarta posiadała niezwykłą moc; zrobiła coś i dała sobie skrzydła. Poleciała.
Balzac parsknął śmiechem, ale natychmiast uświadomił sobie, że nie był to żart ani metafora.
— Poleciała?
— Prawie sto mil. Nie dość daleko, nie całkiem w odpowiednim kierunku, ale wystarczyło, żeby ocalić jej dziecko, choć dla niej mocy już zabrakło i straciła życie.
— Ten Arthur Stuart… Czemu jego nie zapytacie, jak działa magia Czarnych?
— To tylko chłopak — rzucił lekceważąco Calvin. — Zresztą i tak jest pół-Biały.
— Pan go nie zna — odparła Margaret. — Nie wie, jak działa moc Czarnych, ponieważ człowiek się z tym nie rodzi, ale uczy od rodziców. Alvin nauczył się zielonej pieśni od Czerwonych, ponieważ stał się jak syn dla Tenska-Tawy i Ta-Kumsawa. Arthur Stuart dorastał z mocą kształtowaną w talent, jak u Białych, bo wśród Białych się wychowywał. Myślę, że Czarnym bardzo trudno jest zachować afrykańskie sposoby. Może dlatego Ryba nie umie sobie przypomnieć prawdziwego imienia. Ktoś jej to imię zabrał, by trzymać w ukryciu, bezpieczne i wolne. Ona teraz chce je odzyskać, ale nie potrafi, gdyż nie urodziła się w Afryce, nie żyje w otoczeniu plemienia. Otaczają ją załamani niewolnicy, których płomienie serc i imiona są gdzieś ukryte.
— Jeżeli wszyscy mają taką moc — wtrącił Calvin — to dlaczego są niewolnikami?
— Och, to łatwe — wyjaśnił Balzac. — Ci, którzy schwytali ich w Afryce, też byli Afrykanami. Wiedzą, jakie to moce, i nie pozwalają, żeby złapani dostali te niezbędne przedmioty.
— Czarni przeciwko Czarnym — westchnęła smętnie Margaret.
— Skąd to wszystko wiesz? — zapytał Balzaca Calvin.
— Byłem w porcie! Widziałem, jak wyciągają ze statków Czarnych w łańcuchach. Widziałem Czarnych, którzy przeszukiwali ich, odbierali małe laleczki ze szmatek czy śmieci albo inne rzeczy.
— A co ja robiłem, kiedy to wszystko oglądałeś?
— Byłeś pijany, przyjacielu — odparł Balzac.
— W takim razie ty również.
— Ale ja mam zdolność przyswojenia ogromnych ilości wina. Pijany jestem w najlepszej formie. To narodowy talent Francuzów.
— Na pańskim miejscu nie byłabym z tego taka dumna — wtrąciła Margaret.
— Co za świętoszka w kwestii naszego wina w tym kraju kukurydzianej wódki i żytniej whiskey. — Balzac wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— W chwili, kiedy myślę już, że mogłabym pana polubić, okazuje się, że nie jest pan dżentelmenem, monsieur Balzac.
— Nie muszę być dżentelmenem. Jestem artystą.
— Jednak nadal chodzi pan na dwóch nogach i je ustami — zauważyła Margaret. — Artysta nie ma specjalnych przywilejów. Jeśli już, to raczej większą odpowiedzialność.
— Muszę badać życie we wszystkich jego przejawach — wyjaśnił Balzac.
— Może to prawda. Ale jeśli pokosztuje pan całego zepsucia świata, popełni każdą zdradę i zada każdą krzywdę, nie będzie pan zdolny do poznania radości wyższego rzędu. Nie będzie pan bowiem dostatecznie zdrowy ani silny… ani dość przyzwoity, by cieszyć się towarzystwem dobrych ludzi, a to największa radość.
— Jeśli nie potrafią wybaczyć mi moich słabości, to jednak nie są tacy dobrzy, prawda? — Balzac uśmiechnął się, jakby właśnie zagrał ostatnim asem w talii.
— Ależ oni wybaczą panu słabości — zapewniła Margaret. — I przyjmą pana do towarzystwa. Ale nie zrozumie pan, o czym rozmawiają. Zabraknie panu doświadczeń, które ich łączą. Pozostanie pan obcy, nie z przyczyny jakiegokolwiek ich działania, ale dlatego że nie przebył pan drogi, która uczy, jak być jednym z nich. Poczuje się pan jak ktoś wygnany z pięknego ogrodu, ale to pan sam się wygna. Będzie ich pan obwiniał, zarzucał im wydawanie sądów i niechęć do wybaczania, choć przecież to własny ból i gorzkie wspomnienia pana skażą, pańska ignorancja cnoty uczyni pana obcym w kraju, który winien być pańską ojczyzną.
Oczy jej płonęły. Balzac patrzył na nią z zachwytem.
— Zawsze myślałem, że będę eksperymentował ze złem, a dobro sobie wyobrażę, bo to łatwiejsze. Prawie mnie pani przekonała, że powinienem postąpić odwrotnie.
Calvin nie był tak oczarowany. Wiedział, że to kazanie skierowane było do niego, a jemu wcale się nie spodobało.
— Nie ma żadnego sekretu, który by znali dobrzy ludzie — oświadczył. — Udają tylko, żeby się pocieszyć, bo stracili całą zabawę.
Margaret uśmiechnęła się do niego.
— Wzięłam te idee z twoich własnych myśli kilka minut temu, Calvinie. Wiesz, że to, co powiedziałam, jest prawdą.
— Myślałem coś przeciwnego.
— Tylko myślałeś, że tak myślisz — odparła. — Ale nie musiałbyś mieć takich myśli, gdybyś naprawdę tak właśnie myślał.
Balzac roześmiał się głośno. Calvin mu zawtórował, choć bez przekonania.
— Madame Smith, mógłbym pracować do końca swoich dni, a nigdy nie wymyśliłbym rozmowy, w której ktoś może użyć takiego zdania w sposób, by miało jakiś sens. „Tylko myślałeś, że tak myślisz”. Cudowne! „Nie musiałbyś mieć takich myśli, gdybyś naprawdę myślał to, co myślałeś, że myślisz”. Czy może „myślisz, że myślałeś”?
— Ani jedno, ani drugie. Widzę, że już się pan szykuje, żeby źle mnie zacytować.
— Nie jestem dziennikarzem. Jestem pisarzem i mogę poprawić każdą wypowiedź.
— Niech pan poprawi tę — rzekła Margaret. — Możecie obaj bawić się w swoje głupie gierki: Calvin w człowieka potężnego, monsieur de Balzac w artystę, ale wokół siebie macie prawdziwe życie. Prawdziwe cierpienia. Czarni są istotami ludzkimi, jak wy czy ja, ale oddają płomienie swoich serc i swoje imiona, aby przetrwać torturę należenia do innych ludzi, którzy nimi gardzą i którzy się ich boją. Jeśli potraficie mieszkać w tym mieście zła i pozostać nietknięci ich bólem, to wy właśnie jesteście ludźmi trywialnymi, pustymi. Potrafiliście zachować wasze imiona i płomienie serc, bo nie są warte tego, by je kraść.
Po tych słowach wstała od stołu i wyszła z restauracji.
— Myślisz, że ją uraziliśmy? — zdziwił się Calvin.
— Możliwe — zgodził się Balzac. — Ale martwi mnie to o wiele mniej niż fakt, że nie zapłaciła.
Zbliżył się kelner.
— Czy panowie chcą płacić gotówką?
— Ta dama nas zaprosiła — odparł Balzac. — Czyżby zapomniała zapłacić?
— Ależ zapłaciła. Za własny obiad. Zanim państwo usiedli, wypisała nam czek. Balzac spojrzał na Calvina i wybuchnął śmiechem.
— Powinieneś zobaczyć swoją twarz, monsieur Calvin!
— Mogą nas za to aresztować.
— Na pewno nie chcieliby aresztować francuskiego powieściopisarza. Przecież wrócę kiedyś do Francji i napiszę o tej restauracji, że jest siedzibą much i zarazy.
Kelner spojrzał na niego lodowato.
— Ambasador francuski wynajmuje nas, żebyśmy szykowali dania na jego przyjęcia — poinformował. — Nie lękam się pańskiej groźby.
W kilka chwil później Calvin klął jak szewc. Aż wrzał ze złości, z rękami po łokcie w wodzie i pomyjach. Złościł się na Margaret, oczywiście. Na Alvina, którego winą było to, że się z nią ożenił. Na Balzaca także — za to, jak wesoło paplał z czarnymi niewolnikami. To oni normalnie wykonywali wszystkie prace kuchenne, do których zmuszono teraz jego. Oczywiście, Czarni wcale nie paplali niczego w odpowiedzi. Prawie na niego nie patrzyli. Ale Calvin widział, że słuchają z przyjemnością, ponieważ wciąż więcej i więcej ich zatrzymywało się w kuchni trochę dłużej, niż wymagały obowiązki. Natomiast jego, Calvina, ignorowali zupełnie, gdy nosił wiadra odpadków na kompost do ogródka warzywnego, wylewał cebry mydlin, ciągnął ze studni wodę do grzania. Ciężka, męcząca praca, brud na rękach, brud na twarzy… Myślał, że zmoczony uryną sen z wczorajszej nocy to granica, poniżej której nie można już się stoczyć. Teraz jednak wykonywał pracę niewolników, a niewolnicy na to patrzyli. I nawet tutaj znalazł się inny człowiek, którego lubili bardziej.
Wrócił do kuchni w chwili, gdy jakiś Czarny wynosił stos czystych talerzy. Miał na twarzy ledwie ślad uśmiechu po czymś, co opowiadał Balzac. Tego było już za wiele po wszystkim, co się zdarzyło zeszłej nocy. Calvin wysłał swój przenikacz do wnętrza talerzy i rozbił je co do sztuki, roztrzaskał na rękach niewolnika.
Huk sprowadził Białego, szefa kuchni i nadzorcę, z krótkim grubym kijem wzniesionym już do uderzenia. Ale Balzac zdążył podbiec i rzucił się między kij a niewolnika. Dosłownie, musiał się rzucić, gdyż i niewolnik, i nadzorca byli o wiele wyżsi od pisarza. Podskoczył i niemal zawisł na niewolniku, jak dziecko noszone na barana.
— Nie, monsieur, proszę go nie bić, jest niewinny! To ja przez nieuwagę wpadłem na niego i zrzuciłem talerze na podłogę! Jestem najnieszczęśliwszym z ludzi, gdyż zjadłem obiad, za który nie mogłem zapłacić, a teraz potłukłem talerze. To mój grzbiet zasłużył na razy!
— Nie będę chłostał Białego, to nie czarnuch — stwierdził nadzorca. — Niby za kogo mnie bierzecie?
— Jest pan ramieniem sprawiedliwości — oświadczył Balzac. — A ja jestem sercem winy.
— Wyrzućcie tych imbeciles z mojej kuchni! — polecił szef.
— Pan jest Francuzem! — krzyknął Balzac.
— Jasne. Kto by zatrudnił angielskiego kucharza?
I natychmiast obaj zaczęli wyrzucać z siebie potoki francuskich słów. Calvin rozumiał niektóre, ale nie dość, żeby pojąć coś więcej. Balzac zepsuł całą zabawę, naturalnie. Niewolnicy patrzyli na niego — z ukosa, żeby nikt ich nie przyłapał na wpatrywaniu się w Białego jakby to sam Bóg zstąpił na ziemię, by wywieść ich z niewoli.
Nawet kiedy Calvin był zły i chciał trochę wyrównać rachunki, udało mu się tyle, że Balzac wyszedł na bohatera, a on na wielkie nic.
Wywieść ich z niewoli. Jak sam Bóg. Własna myśl sprzed chwili odbiła się echem w umyśle. Margaret uważa, że stracili swoje imiona i płomienie serc. Potrzebują kogoś, kto zwróci im dusze i wyprowadzi z niewoli.
Balzac tego dla nich nie zrobi. Kim jest właściwie? Francuska krewetka z palcami brudnymi od atramentu. Ale jeśli to ja uwolnię niewolników, kim w porównaniu ze mną będzie Alvin?
Przez moment rozważał pomysł, czy nie porazić nadzorcy i nie skłonić niewolników do ucieczki. Lecz dokąd by uciekli? Nie, potrzebne jest ogólne powstanie. A trudno się spodziewać, żeby Czarni bez dusz mieli dość odwagi na jakikolwiek opór.
To zatem będzie jego pierwszym zadaniem. Szukanie dusz i nadawanie imion.