W NIEWOLI

Z początku Calvin nie zauważył, że wpadł w pułapkę. Swoim przenikaczem podążał za Duńczykiem do Miasteczka Czarnych, tej części Camelotu, gdzie mieszkali wykwalifikowani niewolnicy, których wynajmowano do pracy, albo gdzie zaufani Czarni, przybywający z poleceniami właścicieli ziemskich spoza miasta, znajdowali nocleg i wyżywienie. Miasteczko Czarnych nie było duże, ale rozprzestrzeniało się poza swe oficjalne granice, to tu, to tam, w różnych składach, nielegalnie i bez rejestracji urządzano pokoje do wynajęcia. Mieszkali tam przyjezdni niewolnicy.

Do takiego właśnie składu, tuż poza granicami Miasteczka Czarnych, zmierzał Duńczyk, a za nim Calvin. Rozchwiane schody wewnątrz budynku prowadziły na strych wypełniony nieprawdopodobnym zestawem różnych śmieci. Deski, fragmenty mebli, złom, stare ubrania, sznury i strzępy sieci zwisały na hakach z belek stropu. Najpierw zdziwił się — kto traciłby czas, żeby to wszystko ze sobą powiązać? — ale zaraz zrozumiał, co widzi: powiększoną wersję amuletów, które Duńczyk odbierał niewolnikom.

Miał już wrócić do swego ciała i opowiedzieć Honore, co znalazł, kiedy nagle śmieci się rozsunęły i zobaczył oślepiające światło. Zbliżył się i odkrył, że jest ono złożone z tysięcy, wielu tysięcy płomieni serc umieszczonych w siatce zwisającej na haku wbitym w sufit.

Jaka sieć może utrzymać dusze? Przysunął się bliżej. Pojedyncze płomienie serc były o wiele mniejsze od tych, które zwykle widywał. Jak często wcześniej, pożałował, że nie może w nie zajrzeć tak, jak to czynią żagwie. Niestety, pozostawały dla niego tajemnicą.

Potrafił jednak zobaczyć coś, czego Margaret nigdy by nie odkryła: mocną sieć związanych sznurów przytrzymującą płomienie. Bliższe badanie zdradziło, że każdy płomień serca tańczył niczym ognik świecy nad jednym z tych drobnych amuletów, które jak widzieli z Honore — Duńczyk odbierał od niewolników. Może więc sieć wcale nie była magiczna.

Cofnął się. Liczył, że natychmiast powróci do swego ciała i porozmawia z Honore. Zaczął nawet mówić, ale jego wargi się nie poruszyły. Jego oczy nie widziały. Pozostał na miejscu, patrząc na płomienie serc wzrokiem przenikacza, zamiast spoglądać własnymi oczami na ulicę.

Nie, to nie całkiem tak. Był niejasno świadomy tej ulicy, jakby patrzył na nią kątem oka. Słyszał też dźwięki, słyszał głos Honore, ale kiedy próbował się wsłuchać, jakoś nie mógł się skoncentrować. Nie potrafił uważać na to, co mówi Honore, nie umiał skupić wzroku na tym, co widziały oczy. Wciąż wracał tutaj, do węzłów i sieci, choć starał się oderwać. Czuł, że jego nogi się poruszają, jak gdyby należały do kogoś innego. Poznawał, że głos Honore staje się podniecony, ale wciąż nie rozumiał słów. Dźwięki docierały do umysłu, lecz były pozbawione znaczenia. Nic nie miało sensu.

Osłabły ze strachu, uświadomił sobie, że ostrzeżenie Honore było rozsądne. Tę sieć przygotowano, by chwytać i trzymać w niej dusze, a przynajmniej fragmenty dusz, oraz by nie pozwolić nikomu ich odnaleźć. Calvin posłał do sieci część własnej duszy i teraz nie mógł się wydostać.

W każdym razie ci tutaj pewnie w to wierzą. Sieci zrobione są ze sznurów, sznur ze zwijanych i skręcanych nici, te zaś z pojedynczych włókien. Wszystkie te rzeczy Calvin znał doskonale. Natychmiast wziął się do pracy.


* * *

Duńczyk Vesey patrzył chmurnie na Gullaha Joe, który chyba nie zwracał na niego uwagi. Zdarzało się, że Biali cofali się nieco, kiedy widzieli Duńczyka przechodzącego z taką miną. Nawet Biali, którzy lubili drażnić się z Czarnymi, jak dzisiaj ci na nabrzeżu, nie chcieli mieć z nim do czynienia, gdy pokazywał tak chmurną twarz. Dzisiaj pozwolił im sobą pomiatać, gdyż musiał pokazać nowym niewolnikom, jak sprawić, by biali właściciele byli zadowoleni. Ale wciąż czuł wściekłość, wzbierała w jego sercu.

Nie była to jednak taka furia, jaka wypełniała sieć z duszami wiszącą o dziesięć kroków od niego. Bo Duńczyk nie był niczyim niewolnikiem. Nie był nawet w pełni Czarny. Urodził się jako syn jednego z tych rzadkich właścicieli, którzy czuli coś w rodzaju ojcowskiej odpowiedzialności za dzieci spłodzone ze swymi czarnymi kobietami. Dał wolność wszystkim swoim bękartom, pół-Czarnym — wolność i lekcję geografii, gdyż każdy został nazwany od jakiegoś europejskiego kraju. Niewielu z nich pozostało wolnych, jeśli tylko oddalili się od plantacji pana Veseya w pobliżu Savannah. Zresztą jaka to różnica, czy człowiek jest wolny, jeśli mieszka wśród niewolników, pracuje jak oni i tak samo trudno jest mu podróżować?

Dla Duńczyka była to wielka różnica. Nie zamierzał zostawać na plantacji. Kiedy był jeszcze całkiem mały, zrozumiał, czym są litery; zdobył wtedy książkę i nauczył się czytać. Liczyć nauczył się od kuzyna ojca, francuskiego studenta, który zamieszkał na plantacji, by się ukryć, gdyż na uniwersytecie brał udział w antynapoleonskim wiecu. Chłopak uważał się za kogoś w rodzaju bohaterskiego obrońcy uciśnionych, ale Duńczyka obchodziło tylko odkrycie wszystkich tajemnic, dzięki którym Biali panują nad Czarnymi. Nim skończył dziesięć lat, prowadził już dla ojca księgi rachunkowe plantacji, lecz musiał trzymać to w tajemnicy nawet przed białym nadzorcą. Ojciec głaskał go po głowie i chwalił, choć słysząc te pochwały, Duńczyk miał ochotę go zabić. „To dowodzi, że krew twojej czarnej mamy nie wymazała całego mózgu, jaki dostałeś po białym tatusiu”. Ojciec wciąż sypiał z matką Duńczyka i płodził kolejne dzieci; wiedział, że nie jest głupia, jednak nie okazywał jej żadnego szacunku. A przecież jej dzieci były mądrzejsze od tępych, białych słabeuszy, których rodziła żona ojca.

Duńczyk hodował w sobie ten gniew i dzięki temu czuł się wolny. Nie zamierzał spędzić całego życia na plantacji, o nie. Prawo mówiło, że w koloniach Korony nie istnieje coś takiego jak wolny Czarny. Jeden z braci Duńczyka, Włoch, został schwytany w Camelocie jako uciekinier; ojciec musiał porządnie go wychłostać, zanim prawo odstąpiło. Duńczyk nie miał zamiaru dać się złapać. Kiedyś w końcu poszedł do ojca i przedstawił plan. Ojciec nie był zadowolony — nie chciało mu się znowu prowadzić ksiąg — ale Duńczyk nie ustępował i zastrajkował pewnego dnia: odmówił prowadzenia rachunków. Ojciec odesłał go na jakiś czas na plantację, do nadzorcy, ale w sumie nie miał serca marnować zdolności chłopaka.

Kiedy więc Duńczyk skończył siedemnaście lat, ojciec zawiózł go do Camelotu i przedstawił listy polecające, które Duńczyk sam napisał, żeby charakter pisma zawsze się zgadzał. Duńczyk zamieszkał w mieście, udając wysłannika swego nieobecnego właściciela; wynajmował się do prowadzenia rachunków i kopiowania pism. Niektórzy Biali sądzili, że mogą go oszukiwać, odmawiając wypłacenia umówionej sumy. Duńczyk ukrywał gniew, wracał do domu i swym eleganckim charakterem pisał list do adwokata, znów używając nazwiska ojca. Gdy tylko Biali pojmowali, że właściciel Duńczyka nie pozwoli, by oszustwo uszło im na sucho, na ogół płacili. Tych, którzy mimo to odmawiali, Duńczyk zostawiał w spokoju i nigdy więcej dla nich nie pracował. Nie tak złe okazało się życie niewolnika, jeśli tylko sam był swoim właścicielem i występował w swojej obronie.

Tak to trwało aż do śmierci ojca. Duńczyk był już dorosły i odłożył trochę pieniędzy. Nikt nie znał jego ojca w Camelocie, więc nie miało znaczenia, czy żyje — chyba że ktoś wybrałby się do Savannah, próbując sprawdzić coś, co Duńczyk w imieniu ojca napisał. Nie znaczy to, że nie martwił się przez jakiś czas. Kiedy jednak okazało się, że wszystko idzie jak z płatka, zaczął sobie wyobrażać, że jest prawdziwym człowiekiem. Postanowił kupić sobie niewolnicę, Czarną, z którą mógłby spać i płodzić dzieci jak jego ojciec.

Wybrał taką, która mu odpowiadała, i kupił przez adwokata, po czym zgłosił się po odbiór, znowu w imieniu ojca. Kiedy jednak przyprowadził ją do domu i odkryła, kto ją kupił, prawie wydrapała mu oczy; wybiegła na ulice, wrzeszcząc, że nie będzie niewolnicą Czarnego. Duńczyk gonił ją, a żaden z mieszkańców Miasteczka nawet nie próbował mu pomóc. Wtedy właśnie zrozumiał: wszyscy wiedzą, że jest wolny, i nie znoszą go za to. Zrozumiał to z zachowania swej kobiety i swych sąsiadów — nienawidzą bycia niewolnikami, nienawidzą wszystkich Białych, ale jeszcze bardziej nienawidzą wolnego Czarnego, takiego jak on.

Dobrze, niech im będzie. Tak pomyślał z początku. Ale odczuwał to coraz silniej, aż wreszcie nie mógł prawie znieść widoku swojej kobiety, przykutej do ściany w jego maleńkim pokoiku i przeklinającej go, gdy tylko wracał do domu. Stale robiła lalki na jego podobieństwo, żeby go otruć. Niejeden raz słabł i miał mdłości. O takich kukiełkach nic nie wiedział. Całe życie starał się zgłębić sekrety Białych; nie miał pojęcia, co robią Czarni. Nadszedł dzień, kiedy zrozumiał, że nie ma nic. Może oszukiwać białych klientów, by zachować dochody ze swej pracy, ale nigdy nie będzie Białym. Czarni natomiast nie ufali mu, ponieważ nie znał ich zwyczajów, zachowywał się jak Biały i trzymał niewolnicę.

Wreszcie pewnego dnia uklęknął przed swoją kobietą i zapytał: „Co mam zrobić, żebyś mnie pokochała?”. Roześmiała się tylko. „Nie możesz mnie uwolnić, bo czarni ludzie nigdy nie są wolni. I nie możesz mnie zmusić, żebym cię kochała, bo nigdy nie pokocham tego, kto jest moim właścicielem. Nie możesz mnie sprzedać, bo powiem o tobie mojemu nowemu panu. Możesz najwyżej umrzeć, kiedy zrobię dla ciebie dobrą kukiełkę i zabiję ją na śmierć”.

Tyle nienawiści! Duńczyk sądził, że wściekłość jest podstawową zasadą jego życia, ale była niczym w porównaniu z tą, którą czuli niewolnicy. Wtedy zdał sobie w pełni sprawę z różnicy między człowiekiem wolnym i niewolnikiem: wolność okradała człowieka z nienawiści i czyniła słabszym. Pewnie, nienawidził swojego ojca, ale jego nienawiść była drobnostką wobec tej, jaką czuła wobec niego ta kobieta.

Oczywiście, musiał ją zabić. Wyłożyła wszystko tak pewnie, że zmiana zdania nie wchodziła w grę. Pozostało tylko kwestią czasu, kiedy ona go zabije, więc musiał się bronić, prawda? I miał ją na własność, prawda? Nie byłaby pierwszą czarną kobietą zabitą przez właściciela.

Uderzył ją deską w głowę i straciła przytomność. Potem zawinął ją w worek i zaniósł do portu. Pomyślał, że przytrzymają pod wodą, póki nie utonie, a następnie wyciągnie z worka i wepchnie do wody, żeby nie wyglądało to na morderstwo. No więc trzymał ją już pod wodą i nawet nie szarpała się za mocno w tym worku, ale słyszał jakby głos w głowie, mówiący: Mordujesz nie tę, co trzeba. Nie czarna kobieta cię zabija, lecz biali ludzie. Gdyby nie oni, mógłbyś ożenić się z tą dziewczyną i byłaby wolna przy tobie. Ich chcesz zabijać, ich zabijać powinieneś.

Wyciągnął ją z wody i uratował. Ale potem nie była już całkiem zdrowa. Może powodem był cios w głowę, a może woda, którą wciągnęła do płuc, i czas, kiedy nie mogła oddychać… W każdym razie zaczęła chodzić śmiesznie i przestała go nienawidzić. Umarło też wszystko, co w niej kochał. Całkiem jakby był jednak mordercą, ale ofiara żyła w jego domu i urodziła mu dziecko.

Od tego czasu Duńczyk zawsze był już smutny. Zniknęła radość z oszukiwania Białych. Zaczął pracować niedbale, spóźniał się, więc klienci przestali go najmować — oczywiście uważali, że zwalniają jego białego pana. Czarni wokół także go nienawidzili za to, co zrobił swojej kobiecie. Musiał stale pilnować, żeby nie zdobyli jego włosów, paznokci, nawet śliny czy moczu. Bo wtedy by go zabili.

Jego syn Egipcjanin miał cztery lata, kiedy Duńczyk oddał go na naukę czarnemu rymarzowi. Musiał sporo nakłamać, oczywiście, że właściciel, Biały, chce chłopca wyszkolić, by był użyteczny na plantacji. Nauka kosztowała dziewięć funtów rocznie, czyli większość tego, co Duńczyk ostatnio zarabiał. Jednak listy polecające zostały przyjęte i Egipcjanin, chociaż traktowany jak niewolnik, uczył się porządnego fachu. Nadejdzie taki dzień, kiedy Duńczyk powie mu prawdę. Jesteś wolny, powie tego dnia; Egipcjaninie Veseyu, żaden człowiek nie jest twoim właścicielem, ani ja, ani nikt.

Kiedy Egipcjanin odszedł z domu, ostatnie światło zgasło w jego matce. W dniu, kiedy Duńczyk przyłapał swoją kobietę na piciu politury, zrozumiał, że musi coś zrobić. Choć stała się całkiem głupia, nienawidziła swojego życia i jego też nienawidziła. Zgadzał się z nią. Może sam nienawidził siebie nawet bardziej niż ona. Nienawidził też wszystkiego i wszystkich innych. Gryzło go to od środka.

Wtedy właśnie spotkał Gullaha Joe. Joe sam przyszedł do niego — mały czarny człowieczek pojawił się, kiedy Duńczyk w ogródku oddawał mocz. W jednej chwili nikogo nie było, a potem nagle Gullah Joe stał, trzymając dziwaczny parasol obwieszony różnymi supełkami, kawałkami materiału, cyny i żelaza oraz jedną martwą myszą.

— Przestać sikać na moja noga — powiedział.

Duńczyk zrozumiał, że to czarownik, którym zawsze go straszyli. Mocz skończył się natychmiast, gdy tylko Gullah Joe to nakazał.

— Przyszedłeś mnie zabić, czarowniku?

— Może — przyznał Gullah Joe. — Może nie.

— Lepiej to zrób. Bo jak nie, to może ja zabiję ciebie? Gullah Joe tylko się zaśmiał.

— Co, walnąć mnie deska w głowa, wsadzić do worek i topić, aż ja nie chodzić i nie mówić dobrze?

Duńczyk rozpłakał się, padł na kolana i prosił Gullaha Joe, żeby go zabił.

— Wiesz, jaki jestem! Wiesz, że jestem człowiekiem niegodziwym!

— Ja nie być Bóg. Ty trzeba iść do kapłana, jak ty chcieć kogoś, żeby posłać do piekło ty.

— Dlaczego tak śmiesznie mówisz?

— Bo ja nie niewolnik — wyjaśnił Gullah Joe. — Ja z Afryka, ja nie lubić mowa biały człowiek. Ja uczyć się źle i ja się nie martwić. Ja powtarzać: moja ludzie mówić dobrze.

Potem wyrzucił z siebie wiele słów w obcym języku. Trwało to i trwało, aż zmieniło się w pieśń, a Gullah Joe zaczął tańczyć dookoła, rozpryskując bosymi stopami błoto, jakie powstało z moczu Duńczyka. Każde chlapnięcie Duńczyk czuł, jakby ktoś kopnął go w nerki. Zanim Gullah Joe skończył śpiewać i tańczyć, Duńczyk leżał na ziemi i jęczał, a zamiast moczu sączyła się z niego krew.

Gullah Joe pochylił się nad nim.

— Jak ty się czuć?

— Świetnie — wyszeptał Duńczyk. — Tyle że jeszcze nie jestem martwy.

— Och, ja nie chcieć ty martwy. Ja zmienić zdanie. Ty być zdrowy. Ty to wypić. Gullah Joe wręczył mu małą buteleczkę. Ciecz cuchnęła okropnie, ale zawierała alkohol, co było wystarczającą zachętą. Duńczyk wypiłby wszystko, gdyby Gullah Joe nie wyrwał mu buteleczki z rąk.

— Ty chcieć wiecznie żyć? — zapytał. — Zużyć cała moja leczniczy towar?

Cokolwiek to było, podziałało szybko. Duńczyk poderwał się na nogi.

— Chcę tego więcej! — zażądał.

— Ty nigdy nie pić tego więcej — odparł Gullah Joe. — Ty za bardzo to lubić.

— Daj to mojej kobiecie! — zawołał Duńczyk. — Niech znowu jest zdrowa!

— Ona chora na mózg. To nie robić nic dobrze na mózg.

— W takim razie lepiej zabij mnie znowu, ty oszuście! Dość mam takiego życia, wszyscy mnie nienawidzą, sam siebie nienawidzę!

— Ja ciebie nie nienawidzić. Ja mieć dla ciebie zadanie.

Od tego dnia Duńczyk pracował dla Gullaha Joe. Swoje zarobki przeznaczał na utrzymanie siebie i jego, i na realizację planów Gullaha Joe. Pół dnia spędzał w porcie, zajmując się przywiezionymi niewolnikami: zbierał ich imiona i przynosił je Gullahowi do domu.

Sam pomysł odbierania imion pochodził od kobiety Duńczyka. Co nie znaczy, że go wymyśliła. Ale kiedy Duńczyk wynajął skład i sprowadził tam Gullaha Joe i swoją kobietę, Gullah Joe zapytał ją o imię.

— Nie wiem, panie — odpowiedziała.

Dalekie to było od słów, jakie słyszał Duńczyk, zanim jeszcze uczynił ją głupią. Wtedy powtarzała:

— Pan nigdy nie zna mojego imienia. Możesz mnie nazywać, jak chcesz, ale imienia ci nigdy nie zdradzę.

Kiedy Gullah Joe zapytał o jej imię Duńczyka, a Duńczyk nie wiedział, zdawało się, że Gullah Joe najadł się pieprzu, tak zaczął podskakiwać, wyć i krzyczeć.

— Nie powiedzieć swoje imię! — wołał. — Zachować swoja dusza!

— Zachowała swoją nienawiść — wyjaśnił Duńczyk. — Próbowałem ją kochać, a nawet nie wiem, jak mam ją nazywać, więc mówię „kobieto”.

Gullah Joe nie słuchał tej smutnej historii, tylko wziął się do pracy nad czarami. Kazał Duńczykowi złapać mewę — niełatwa sprawa, ale z Łapiącą Laską Gullaha Joe jakoś się udało. Wkrótce części mewy zostały upieczone, ugotowane, zmieszane, sklejone, splecione albo powiązane w pierzastą pelerynę, którą czarownik zarzucał sobie na głowę, gdy chciał się zmienić w ptaka.

— Nie naprawdę — tłumaczył Duńczykowi. — Ja dalej człowiek, ale ja latać, a biały żeglarz widzieć mewa.

Wylatywał na spotkanie żaglowców zmierzających do portu w Camelocie. Lądował w ładowni i mówił ludziom, że zanim wylądują, muszą przygotować swoje sznurki imion i przekazać je pół-Czarnemu, który przyniesie im wodę.

— Przenieść nienawiść i strach do sznurek — mówił. — Spokojne i zadowolone być wszystko, co zostać. Ja was pilnować dobrze, aż przyjść właściwy dzień.

Tak przynajmniej opowiadał o tym Duńczykowi. Niewielu z niewolników znało choćby początki angielskiego, więc musiał im to tłumaczyć w jakiejś afrykańskiej mowie. A może potrafił przekazać wszystko w piśmie węzełkowym… Tego Duńczyk nie wiedział — Gullah Joe nie uczył go, co znaczą supły i jak działają.

— Ty czytać i pisać mowa Białych — wyjaśnił. — To dość sekret na jeden człowiek.

Duńczyk pojmował tylko, że ci ludzie wiedzą, jak powiązać różne odpadki kawałkami sznurka, tkaniny i nici, i jak ukryć tam swoje imię oraz oznaki strachu i nienawiści. Chociaż nic nie rozumiał, był dumny z tych sznurków i szmatek. Dowodziły bowiem, że Czarni w Afryce umieją czytać i pisać, tyle że nie znakami na papierze, lecz węzełkami na sznurku.

Prócz odbierania imion od nowych niewolników, Duńczyk pomagał gromadzić imiona tych, którzy byli już w Camelocie. Wieści rozeszły się szybko i wystarczyło, że przeszedł wzdłuż żywopłotu z otwartym koszem, a czarne ręce wysuwały się i rzucały sznurki imion.

— Dzięki — mówili. — Dzięki.

— Nie mnie dziękujcie — odpowiadał. — Jestem nikim.

Wreszcie, nie tak dawno temu, przyszedł dzień, kiedy zebrali imiona wszystkich niewolników. Gullah Joe śpiewał przez całą noc.

— Moja lud teraz być szczęśliwy.

— Wciąż są niewolnikami — przypomniał Duńczyk.

— Wszystko, co oni nienawidzić, być tam. — Gullah Joe wskazał wypchaną sieć.

— I cała ich nadzieja również. Nie mają już żadnej nadziei.

— Ja nie brać ich nadzieja. Biały człowiek zabierać nadzieja.

— Teraz wszyscy są głupi jak moja kobieta.

— Nie, nie. Oni sprytni. Oni mądrzy.

— Ale nikt o tym nie wie oprócz ciebie.

Czarownik błysnął zębami i postukał się w głowę. Najwyraźniej zupełnie wystarczało, jeśli to on znał prawdę.

Tylko jedna osoba nadal pozostała nieszczęśliwa. Oczywiście, Duńczyk był zadowolony, że teraz ma cel w życiu, że Czarni patrzą na niego z wdzięcznością zamiast pogardy. Ale to nie to samo co szczęście. Jego kobieta wciąż była przy nim; powłócząc nogami, chodziła po mieszkaniu i mamrotała słowa, które ledwie rozumiał. Gullah Joe zadbał, by jego lud nie był już nieszczęśliwy. Jednak Duńczyk widział, że najszczęśliwsi są Biali. Słyszał ich rozmowy.

— Widziałeś, jacy są potulni?

— Niewolnictwo to dla Czarnych stan naturalny.

— Nie buntują się.

— Są zadowoleni.

— Jedyne miejsce, gdzie Czarni się buntują, to tam, gdzie pozwala się im żyć bez pana.

— Czarny nie może być szczęśliwy bez dyscypliny.

I tak dalej, w całym mieście. Biali ludzie z całego świata przybywali do Camelotu i widzieli zadowolonych niewolników. To ich przekonywało, że niewolnictwo nie jest jednak takie złe. Duńczyk nienawidził tego, ale Gullah Joe chyba wcale się nie przejmował.

— Dzień przyjść dla czarny człowiek — mówił.

— Kiedy?

— Dzień przyjść dla czarny człowiek.

Właśnie dlatego Duńczyk Vesey pochmurnie spoglądał na Gullaha Joe, kiedy stary czarownik niósł kosz ze sznurkami imion przez zasłony splotów strzegące sieci — i wszystkich szczęśliwych niewolników. Czyżby Duńczyk Vesey był jedynym człowiekiem w Camelocie, który żyje w piekle?

Gullah Joe rozchylił sieć i wsypał do środka nowe sznurki imion. Wtedy właśnie sznury przy dnie sieci zaczęły się zrywać — jeden po drugim, jak gdyby ktoś je rozcinał. Sznurki imion wypadały, najpierw kilka, potem kilkanaście, wreszcie sieć puściła i wszystkie posypały się na podłogę.

— Co ty robisz? — zdziwił się Duńczyk.

Gullah Joe nie odpowiedział.

— Coś się stało?

Gullah Joe stał nieruchomo z uniesionymi rękami. Duńczyk obszedł go dookoła, odsuwając wiszące rupiecie, aż mógł zobaczyć jego twarz. Była nieruchoma jak w posągu — śmiesznym posągu, z wytrzeszczonymi oczami i zębami odsłoniętymi w dzikim grymasie, jak u aktorów w tych obrzydliwych pokazach, gdzie Biali występują z twarzami pomalowanymi na czarno.

Sieć nie rozpadła się sama. Ktoś albo coś ją rozerwało, wysypując sznurki imion. Jeśli miało moc, by to uczynić, mogło też zranić Gullaha Joe i to chyba właśnie się stało.

Co Duńczyk mógł zrobić? Nie znał się na czarach. Nie mógł jednak pozwolić, żeby coś się przydarzyło Gullahowi Joe. Ani sznurkom imion — nie mógł o nich zapominać, gdyż na podłogę wysypały się imiona wszystkich niewolników w Camelocie. Tylko że jeśli Duńczyk wejdzie w zaczarowany krąg, który pokazał mu Joe, też może się znaleźć w mocy nieprzyjaciela.

Może i nie, jeśli nie zostanie tam długo. Rozpędził się, skoczył i wypchnął Gullaha z kręgu. Obaj przewrócili się na podłogę; za nimi kołysało się i zderzało ze sobą kilka większych amuletów.

Po Gullahu Joe nie było widać, by coś mu się stało. Zerwał się, zamachał rękami i rozejrzał się gorączkowo.

— Wstawać, licho! Miotła! Miotła! Duńczyk wstał chwiejnie i pobiegł po miotłę.

— Dwa miotła! Szybko!

Po chwili obaj stali na obrzeżach kręgu i szerokimi ruchami mioteł wymiatali na zewnątrz sznurki imion.

— Szybko! — krzyczał czarownik. — On rozbić twoja miotła, jak ty robić wolno!

Duńczykowi wydawało się, że nie pracuje wolniej od Gullaha Joe, ale zaraz spostrzegł, że bliższy ciała koniec miotły pozostaje niemal nieruchomy, gdy opuszczał ją, by wymieść sznurki. I kiedy tylko o tym pomyślał, kij miotły pchnął go niczym bagnet, trafiając w żołądek tuż pod mostkiem. Duńczyk padł jak kłoda, bez tchu. A kiedy po chwili udało mu się nabrać wielki haust powietrza, natychmiast zwymiotował.

Po kilku minutach pochylił się nad nim Gullah Joe.

— Ty mieć powietrze? On nie zranić ty mocno. On nie widzieć ty, inaczej ty trup.

— Kto? — zapytał Duńczyk.

— Ty myśleć, że ja wiedzieć?

— Gadasz, jakbyś wiedział wszystko.

— Kiedy ja wiedzieć, ja mówić, że wiedzieć. Ten tutaj, on być zły demon. On włóczyć się jak zgubiony pies, on widzieć wszystkie imiona, demon jeść imiona jak chleb, jak ciasto, imiona słodkie. On wejść do mój krąg i wpaść w pułapka, on już nie wyjść. Dlatego on wściekły, demon. Porwać sieć, sypać imiona, zabić ja, jeśli potrafić. Ale ja go zatrzymać.

— Pomogłem.

— Tak, ty mnie przewrócić, bardzo sprytny.

— To dlaczego się nie ruszałeś?

— Widzieć moja zasupłana włosy? Włosy wić się, on przejść do środek, on mnie rozbić na kawałek.

Duńczyk od dawna się zastanawiał, czemu Gullah Joe wplata we włosy tasiemki i ścinki. To nie były ozdoby, to była ochrona — dopóki warkoczyki nie zaczynały się wić.

— Czyli te włosy nie dopuszczają demona? Czarownik dumnie potrząsnął warkoczykami.

— Włosy, one trzymać demon z dala ode mnie. — Wskazał wiszące amulety otaczające sieć z imionami. — Te czary, one trzymać go w krąg. — Uśmiechnął się. — Ja go złapać.

— A po co ci on potrzebny? — zapytał Duńczyk. — Będzie spełniał życzenia czy co?

Gullah Joe spojrzał na niego jak na durnia.

— Ty żyć Biały za długo, chłopak. Ty dziwny od tego.

— Myślałem, że to może taki dżinn albo co.

— Ty nie prosić demon, żeby ci pomagać, on ci pomagać być trup, to jego pomoc. Gullah Joe ruszył wokół kręgu, rozglądając się wśród wiszących amuletów.

— Dać mi to, i to, i to.

Duńczyk był wysoki, więc bez trudu zdjął z haków wskazane przedmioty. Wkrótce czarownik stworzył nowy krąg, całkiem podobny do starego, choć jeśli się przyjrzeć, nie było w nim dwóch takich samych amuletów. Zdawało się, że to nie ma znaczenia. Po jeszcze kilku minutach zebrali sznurki imion z podłogi, wsypali je do drugiej sieci i zawiesili pośrodku nowego kręgu.

— Teraz nikt ich nie widzieć znowu, one bezpieczne, one się nie zgubić i nie znaleźć.

— Czyli tym razem pokonaliśmy demona — uznał Duńczyk. Gullah Joe ze smutkiem pokręcił głową.

— Nie, on porwać to jedno. Chwycić imię, pognieść je, zerwać sznurek, imię gdzieś polecieć.

— Zgubione?

— Nie, imię starać się szukać dom, bardzo się starać. — Gullah Joe westchnął. — Czasem imię silne, ale ślepe, nie znaleźć droga. Czasem imię widzieć droga, ale nie latać i znikać. To tutaj, ono silne, ono jasne. Może znaleźć dom.

— Które to było?

— Ty myśleć, ja powiedzieć imię? Zawołać imię do siebie? Myśleć, ja być taki zły? Nie. Ja nie mówić imię, ja się modlić, żeby imię znaleźć ta dziewczyna, ona dobra. Dlaczego on ją wybrać?

— Mnie nie pytaj — odparł Duńczyk. — Nie wiem, czemu ktoś kogoś wybiera.

— Nie, on iść do niej, on znać. Znać ona. Ten demon chodzić po ulica Camelot. Ten demon, może on człowiek. Może on być biały człowiek. — Gullah Joe uśmiechnął się. — Ale może jego dusza lecieć, złapać się tutaj, a jego ciało być gdzie indziej.

Duńczyk zastanowił się. Biały człowiek z duszą schwytaną gdzieś poza ciałem…

— Myślisz, że trzeba go znaleźć?

— Jak dużo jego ja tu złapać? Czarny człowiek dusza, ja brać imię, ja brać smutek, cała reszta zostać w ciało. Ale biały człowiek, ile on posyłać, ile on mnie oddać?

Podszedł do stołu, gdzie setki tajemnic spoczywały w słoiczkach i pudełeczkach. Otworzył jedno, potem następne. Odsuwał kolejne, aż wreszcie znalazł pudełko pełne miałkiego białego proszku. Uśmiechnął się i chwycił palcami szczyptę. Potem stanął na brzegu pierwszego kręgu, gdzie tkwił schwytany demonczłowiek, rozsunął palce i dmuchnął mocno. Szary pył wypełnił cały krąg, wirując aż po brzegi, ale nie wysuwając się na zewnątrz. Duńczyk zobaczył małe światełko, jakby moskita z ogonem świetlika, zmieniające kolor i śmigające w chmurze.

— To on? — zdziwił się Duńczyk.

— On mieć moc — stwierdził Gullah Joe tonem wyrażającym podziw.

— Skąd wiesz?

— Ty daleko, ale ty go widzieć, tak?

— Pewnie, że go widzę. Jak świetlik. Gullah Joe zaśmiał się krótko.

— Ty ślepy. On jak gwiazda. Jasna gwiazda. My mieć kłopot w krąg. On szukać wyjście. A potem on wściekły.

— W takim razie wynieśmy się stąd — zaproponował Duńczyk. — Nie chcę, żeby porozcinał mnie jak tę sieć.

— Nie kłopot.

— Potrafisz go zatrzymać?

— Ja zrobić mój najlepszy krąg, żeby go trzymać. On być taki silny? Nie wiedzieć. Ale ja nie zrobić lepszy, więc… Może my trupy, może my bezpieczni. — Gullah Joe wzruszył ramionami. — Nie kłopot.

— Ale dla mnie to ważne! — krzyknął Duńczyk.

— To może ty lepiej iść. — Joe uśmiechnął się szeroko. — Ty iść znaleźć, jaki dom mieć w środku człowiek, oczy otwarte, nikogo w środek.

— Biały człowiek?

— Myśleć, czarny człowiek porwać sznurek imię?

— Nie wszyscy Czarni są dobrzy.

— Czarni ludzie wszyscy nasza strona. Duńczyk zaśmiał się ponuro.

— To najgłupsza rzecz, jaką powiedziałeś, odkąd się znamy. Gullah Joe spojrzał na niego dziwnie.

— Wiedzieć, co wiedzieć — odparł.

— Och, są teraz po twojej stronie, Joe, bo trzymasz w siatce sznurki z ich imionami, dzięki tobie są szczęśliwi. Ale to nie znaczy, że zawsze są po twojej stronie, stary durniu.

Biały pan tak ich nastraszy, że zechcą go zadowolić, jak małe szczeniaki. Teraz nie mówią, bo gdyby tak Biały zabrał im duszę? Ale nie są po twojej stronie. Są po stronie swojego pana.

— Ty myśleć, że ty jeden sprytny człowiek? — rzucił z irytacją Gullah Joe.

— Widziałem to tysiące razy. Czarni zdradzają Czarnych, bo zawsze liczą, że potem pan bardziej ich polubi niż innych niewolników, będzie traktował trochę lepiej. Zobaczysz.

— Ja to robić już długi czas, dużo lat. Czarni ludzie wiedzieć, co ja tu trzymać, nigdy nie stanąć przeciwko mnie.

— Więc skąd ten biały demon wie, gdzie jesteś?

Czarownik szeroko otworzył oczy, zaskoczony pytaniem. Potem uśmiechnął się do Duńczyka.

— Ty pokazać droga.

— Wcale nie — zaprotestował Duńczyk. — Noszę tę siatkę pamięci, co ją dla mnie zrobiłeś, nikt się ode mnie niczego nie dowie.

— On nie patrzeć w twoja głowa, moja siatka zrobić głowa pusta. Demon iść za twoje stopy, aż wejść tu za tobą.

— Skąd wiesz?

— Wiedzieć, co wiedzieć — rzekł Gullah Joe, po raz chyba tysięczny, odkąd Duńczyk go poznał. — Widzieć go, jak wchodzić.

— Kłamiesz. Jakbyś widział, że wchodzi, tobyś powiedział.

— Ja go czuć. Czuć jego gorące oko szukać. Czuć, jak czary tańczyć, jak czary trząść.

— No to dlaczego go nie zatrzymałeś? Gullah Joe pokręcił głową.

— Może ja myśleć, on nie znaleźć imion. Może ja myśleć, krąg go złapać.

— Może ty myśleć gówno — zirytował się Duńczyk. — Nie wiesz, że tu jest, dopóki sieć nie zaczyna pękać. Pewnie za tobą wszedł do kręgu.

Gullah Joe zastanowił się.

— Lepiej my znaleźć mu ciało.

— Wiec nie przyznasz, że cię zaskoczył? Musisz udawać, że widzisz wszystko i wiesz wszystko?

— Ja nie widzieć wszystko. Ja widzieć więcej niż ty.

— Czasami.

— Tak dobrze ty widzieć? To ty iść i użyć swoja oczy, swoja usta, swoja uszy, ty znaleźć, gdzie mieszkać pusty biały człowiek bez dusza.

Duńczyk zaśmiał się gorzko.

— To pasuje do wszystkich Białych, jakich znam. Gullah Joe zignorował tę uwagę.

— To go znaleźć, a potem my zrobić, że jego dusza wrócić do ciało.

— Potrafisz to?

— Może. — Czarownik wzruszył ramionami.

— A jeśli się nie uda?

— Wtedy ciało umrzeć. Ciało sobie nie żyć długo bez dusza.

— Co ty właściwie gadasz, do diabła? — zapytał Duńczyk. — Wszyscy ci niewolnicy, znaczy, umierają bez duszy?

— Czarni ludzie dalej mieć dusza — odparł zniecierpliwiony Gullah Joe. — Tylko biały człowiek posyłać tak swoja dusza. Dusza nie wracać do domu, jego ciało myśleć, że umrzeć, ono gnić.

— Czyli jeśli nie znajduje drogi powrotnej, to jego ciało umiera?

— Nie, nie umrzeć jego ciało. To ciało gnić, wyschnąć do kość, rozsypać w proch, ale ciągle być żywe, bo ta dusza, ona nie znaleźć już ciało, nigdy nie wracać do domu.

— To on właściwie chodzi już martwy? — upewnił się Duńczyk. — No dobrze, w takim razie po co go szukać?

— Ciało gnić żywe, to za powoli. On robić na złość. — Czarownik podniósł wielki nóż. — Lepiej my jego stamtąd wypędzić.

— Jak? Zabijemy ciało?

— Zabić? — Gullah Joe roześmiał się głośno. — My sprowadzić ciało tutaj, włożyć ciało do krąg. Dusza wrócić do ciało, potem on wyjść z mój dom.

— Czy nie będzie silniejszy, jak już będzie miał ciało i duszę razem? — zapytał Duńczyk. — Chcesz, żeby włóczył się dookoła, kiedy wie, co tu robimy?

Może tak się stać, jak my włożyć całe ciało do krąg. — Gullah Joe zaśmiał się znowu.

— Przecież mówiłeś…

— My włożyć tylko jego głowa. Wtedy my bezpieczni. Ta dusza wejść do głowa. Ale jak wejść, ona paść trup.

Duńczyk także parsknął śmiechem.

— Chciałbym to zobaczyć. — Spoważniał. — Oczywiście wiesz, że mówimy tu o zamordowaniu Białego.

Gullah Joe tylko przewrócił oczami.

— Być dużo biały człowiek. Ty iść go szukać.


* * *

Wieczorem Margaret wybrała się na spacer po sąsiednich uliczkach. Było gorąco, ale nie mogłaby zasnąć, gdyby nie zażyła nieco ruchu. Powietrze, choć na poziomie ulicy pełne było smrodu ryb i końskich odchodów, nie było tak stęchłe jak w domu. Alvin zapewnił ją, że na ogół cuchnące powietrze jest po prostu powietrzem i można nim oddychać. Lepszy taki smród niż pleśń w pokojach. Kiedy próbował jej opowiadać o paskudnych małych stworzonkach, jakie żyją w każdym domu, choćby nie wiedzieć jak czystym i dobrze zamiatanym, Margaret musiała go prosić, żeby przestał. O pewnych rzeczach lepiej nie wiedzieć.

Wracała wzdłuż dłuższego boku budynku, gdy usłyszała czyjś szloch w ogrodzie. Był tam tylko jeden płomień serca, dobrze jej znany — niewolnicy zwanej Rybą. Jednak z trudem ją rozpoznała, gdyż płomień zmienił się całkowicie. Na czym polegała różnica? Margaret dostrzegła wir emocji: wściekłość za każdą doznaną obrazę, żal za czymś utraconym. A w głębi, gdzie wcześniej nie było niczego, teraz zobaczyła je: prawdziwe imię Ryby.

Njia-njiwa. Ścieżka Gołębicy. Czy może Gołębica na Ścieżce. Margaret trudno było to pojąć, ponieważ termin dotyczył w części jednego i drugiego. Gołębica widziana w locie po niebie, która jednocześnie wyznacza ścieżkę życia. Było to piękne imię, a w miejscu, gdzie się znajdowało, Margaret odkryła też miłość i podziw jej rodziny.

— Njia-njiwa — powiedziała głośno, usiłując zmusić usta i nos do sformułowania dziwacznych zgłosek: „n” bez samogłoski, jako sylaba sama w sobie. Nnn-jii-ja. Nnn-jii-ua. Powtórzyła jeszcze raz.

Łkanie ucichło. Margaret okrążyła krzak i znalazła Rybę — Njia-njiwę — skuloną na ziemi przy fundamentach sąsiedniego domu. Ryba szeroko otwierała oczy, przerażona, jednak palce miała zakrzywione jak szpony, gotowa do walki.

— Ty nie zbliżaj się do mnie — powiedziała. To była prośba. I ostrzeżenie.

— Odzyskałaś swoje imię — stwierdziła Margaret.

— Skąd o tym wiesz? Co ze mną zrobiłaś? Jesteś czarownicą?

— Nie, nie. Nic ci nie zrobiłam. Wiedziałam, że utraciłaś swoje imię. Jak je odzyskałaś?

— On je wypuścił — odparła Ryba, szlochając. — I nagle czuję, że się unoszę. Lecę z wiatrem. Nie mogę nawet stanąć. Wiem, że moje imię leci w powietrzu, ale ja nie mogę go zawołać, bo go nie znam. Myślałam, że umrę. Ale dotarło do mnie i wtedy wszystko wróciło.

Ryba zadrżała i zalała się łzami.

Margaret nie potrzebowała wyjaśnień. Widziała wszystko w pamięci Ryby.

— Każdy podły występek twojego pana wobec ciebie. Każda obraza każdego Białego. Szczęśliwe życie z twoją mamą, które ci odebrali. Nic dziwnego, że chciałaś kogoś zabić. — Margaret podeszła bliżej. — A jednak nie zabiłaś. Cały ten ogień wybuchł w tobie, a ty uciekłaś tylko do ogrodu, żeby się schować.

— Kiedy ona się dowie, że nie skończyłam pracy, zbije mnie — powiedziała Ryba. — Zbije mnie mocno, ale tym razem nie wiem, czy potrafię to znieść. Ona nie taka silna. Wyrwę jej kij z ręki i też ją zbiję. Ty myślisz, że jej się spodoba?

— Nie będziesz się po tym dobrze czuła, Njia-njiwa. Dziewczyna drgnęła na dźwięk swego imienia i znów zapłakała.

— Och, mamo, mamo, mamo…

— Biedactwo — szepnęła Margaret.

— Ty nie lituj się nade mną, biała kobieto! Sprzątam brud po tobie tak samo jak po wszystkich!

— Dobrzy ludzie sprzątają po tych, których kochają — odparła Margaret. — Nie o sprzątanie ci chodzi, ale o to, że jesteś zmuszana robić to dla ludzi, których nie kochasz.

— Ludzi, których nienawidzę!

— Rybo, czy wolisz, żebym raczej zwracała się do ciebie tym imieniem?

— Nie próbuj więcej wymawiać mojego prawdziwego imienia!

— Dobrze więc. Może zrobimy tak: powiem, że mi dzisiaj pomagałaś, i zapłacę twojej pani niewielką rekompensatę za to, że oderwałam cię od obowiązków.

Ryba spojrzała podejrzliwie, ale trochę spokojniej.

— Dlaczego chce pani to zrobić?

— Ponieważ naprawdę potrzebuję twojej pomocy.

— Za to nie musi pani płacić. Jestem niewolnicą, nie słyszała pani?

— Nie chcę twojej pracy. Potrzebna mi twoja pomoc.

— Nie mam zamiaru pomagać Białym. Wszystko, co mogę, to nie zabić pani od razu.

— Wiem — przyznała Margaret. — Ale jesteś silna. Opanujesz to. Dobrze, że odzyskałaś imię. To tak jakbyś do tej chwili nie żyła, a teraz znów żyjesz.

— To nie życie. Teraz nie mam już nadziei.

— Teraz właśnie zaczyna się nadzieja. To, co zrobiliście ty i inni niewolnicy, to, że oddaliście wasze imiona, wasz gniew… Tak jest dla was bezpieczniej, owszem, jest łatwiej. Ale wiesz, komu to jeszcze pomaga? Im. Białym ludziom, którzy są waszymi właścicielami. Teraz, kiedy znów czujesz swój gniew, spójrz na innych niewolników. Popatrz, jak wyglądają w oczach właściciela.

— Wiem, jak wyglądają — rzekła Ryba. — Oni wyglądają jak głupi.

— Zgadza się. Głupi i zadowoleni.

— Ja nie będę już więcej wyglądać na głupią. Ona zobaczy to w moich oczach, jak bardzo jej nienawidzę. Ona będzie mnie teraz biła cały czas.

— W tej chwili nic na to nie mogę poradzić. Kupiłabym cię od niej, gdybym mogła, ale nie mam dość pieniędzy. Mogę cię wypożyczać, żebyś nie musiała spędzać czasu ze swoją panią, dopóki nie zapanujesz nad tymi uczuciami.

— Nigdy nie zapanuję! Nienawiść będzie tylko rosła i rosła, aż kogoś zabiję!

— Tak ci się teraz wydaje — uspokajała ją Margaret. — Ale możesz mi wierzyć, niewolnicy w innych miastach, w innych miejscach uczą się w końcu panować nad sobą, choć nikt nie odbiera im dumy. Obserwują. Czekają.

— Czekają na nadzieję. Nie mają nadziei, ale mają nadzieję na nadzieję, na powód do nadziei. A tymczasem jest wielu białych mężczyzn i kobiet, takich jak ja, którzy nienawidzą niewolnictwa. Robimy co w naszej mocy, żeby was uwolnić.

— To jest nic niewarte!

Margaret musiała uznać prawdę zawartą w tych słowach.

— Obawiam się, Rybo, że masz rację. Starałam się dokonać tego tylko słowami, przekonać ich, ale boję się, że nigdy się nie zmienią, jeśli nie zostaną zmuszeni do zmiany. I boję się, że wymaga to wojny, krwawej i strasznej wojny między Stanami Zjednoczonymi a koloniami Korony.

Ryba spojrzała na nią zdziwiona.

— Pani mówi, że są na Północy Biali, co zechcą walczyć i ginąć, żeby uwolnić Czarnych?

— Niektórzy — potwierdziła Margaret. — I o wiele więcej takich, co zechcą walczyć i ginąć, żeby przetrącić kark królowi Arthurowi, i jeszcze inni, którzy staną do walki, by pokazać, że Stany Zjednoczone nikomu nie dadzą sobą pomiatać, i… Dlaczego masz się przejmować, o co walczą? Jeśli wybuchnie wojna i Północ zwycięży, będzie to koniec niewolnictwa.

— Więc niech nadejdzie ta wojna.

— Chcesz tego? — spytała zaciekawiona Margaret. — Ilu Białych musi zginąć, żebyś ty była wolna?

— Wszyscy! — zawołała Ryba z nienawiścią. Potem złagodniała nieco. — Tylu, ilu trzeba. — A potem znów zaszlochała. — O Boże, kim ja jestem? Moja dusza taka grzeszna! Idę do piekła!

Margaret uklękła obok niej i wreszcie ośmieliła się położyć dłoń na ramieniu dziewczyny. Ryba nie cofnęła się, jak by to zrobiła wcześniej.

— Nie pójdziesz do piekła — obiecała Margaret. — Bóg widzi twoje serce.

— Moje serce będzie teraz chcieć mordować przez cały czas!

— A mimo to twoja ręka wciąż pozostaje ręką pokoju. Bóg kocha cię za to, że tak wybrałaś, Rybo. Bóg kocha cię za to, że jesteś godna swego prawdziwego imienia.

Poruszenie było niewielkie, ale wyczuwalne: Ryba pochyliła się nieco bliżej Margaret, wreszcie zapłakała na ramieniu białej kobiety.

— Proszę, niech pani pozwoli mi zostać ze sobą — szepnęła.

— Chodźmy więc do mojego pokoju — rzekła Margaret. — Mam nadzieję, że zgodzisz się, byśmy wspólnie trochę kłamały.

Ryba zachichotała, choć pod koniec było to raczej łkanie niż śmiech.

— Tutaj, proszę pani, kiedy ludzie otwierają usta, jeśli nie jedzą, to kłamią.

Загрузка...