DAMA DWORU

Peggy przez cały ranek starała się opanować lęk przed spotkaniem z lady Guinevere Ashworth. Jako jedna ze starszych dam pokojowych królowej Mary, miała u dworu pewne wpływy; co ważniejsze, była żoną lorda kanclerza, Williama Ashwortha. Jej mąż przyszedł wprawdzie na świat jako trzeci syn nauczyciela, ale dzięki inteligencji, błyskotliwości i niespożytej energii wyrąbał sobie drogę do znakomitej edukacji, dobrego małżeństwa i wysokiego urzędu. Lord William nie miał złudzeń co do własnego pochodzenia — w dniu ślubu przyjął nazwisko rodowe żony.

Kobieta jest jednak kobietą, niezależnie od swej rodziny czy urzędu męża, powtarzała sobie Peggy. Kiedy pęcherz lady Ashworth się wypełnia, aniołowie nie zmieniają cudownie jego zawartości w wino i nie zlewają do butelek, choć słysząc, jakim tonem wymawia się jej imię w Camelocie, można by się tego spodziewać. Był to ten poziom towarzyski, do którego Peggy nigdy nie aspirowała, nawet nie interesowała się nim. Właściwie nie znała odpowiedniego sposobu zwracania się do córki markiza. Kiedy zastanawiała się, czy kogoś nie spytać, zaraz przypominała sobie, że jako dobra republikanka powinna nie tylko używać niewłaściwych form, ale wręcz czynić to ostentacyjnie. W końcu i Jefferson, i Franklin nieodmiennie mówili o królu jako „panu Stuarcie”, a nawet zwracali się do niego w ten sposób w oficjalnej korespondencji między głowami państw. Plotka głosiła jednak, że urzędnicy z ministerstwa „tłumaczą” wszystkie listy tak, by wystąpiły w nich właściwe formy, i w ten sposób unikają międzynarodowych zatargów.

Jeśli w ogóle istniała nadzieja uniknięcia wojny zagrażającej narodom Ameryki, może ona zależeć od rozmowy Peggy z lady Ashworth, ponieważ lady Guinevere nie tylko miała wysoką pozycję towarzyską — niektórzy twierdzili, że sama królowa pyta ją o radę w sprawach stroju — lecz była także liderką najbardziej znaczącej organizacji antyniewolniczej w koloniach Korony, Kobiety przeciwko Prawom Własności Osób. Zgodnie z panującą tu modą, organizacje zwykle określano skrótem Kaprawo — wyjątkowo niefortunnie, zdaniem Peggy, zwłaszcza dla klubu powszechnie szanowanych dam.

Tak wiele może zależeć od porannego spotkania… Wszystkie inne ścieżki kończyły się ślepymi zaułkami. Po miesiącach spędzonych w Appalachee Peggy zdała sobie sprawę, że naciski na utrzymanie niewolnictwa w Nowych Hrabstwach pochodzą z kolonii Korony. Rząd króla pobrzękiwał szabelką, zarówno w przenośni, jak i dosłownie, by kongres appalachijski dokładnie rozumiał, jaką daninę krwi przyjdzie zapłacić za zniesienie niewolnictwa. Jednocześnie unia ze Stanami Zjednoczonymi była niemożliwa, dopóki niewolnictwo pozostawało legalne gdziekolwiek w Appalachee. A najprostszy kompromis, polegający na umożliwieniu secesji proniewolniczym Nowym Hrabstwom Tennizy, Cherriky i Kenituck, był polityczną niemożliwością w samym Appalachee.

Rezultat, którego Peggy najbardziej się obawiała, polegałby na ustępstwie Stanów Zjednoczonych i dopuszczeniu Nowych Hrabstw jako stanów niewolniczych. Takie zatrucie amerykańskiej wolności zniszczy kraj — była tego pewna. A secesję Nowych Hrabstw uważała za odrobinę tylko lepsze rozwiązanie, gdyż wtedy większość Czarnych w Appalachee pozostanie pod batem nadzorcy. Nie; jedynym sposobem uniknięcia wojny i zachowania choćby iskry przyzwoitości wśród ludów Ameryki byłoby przekonanie kolonii Korony do zgody na to, by całe Appalachee, razem z Nowymi Hrabstwami, zawarło unię ze Stanami Zjednoczonymi, co prowadziłoby do delegalizacji niewolnictwa w całym kraju.

Przyjaciele abolicjoniści śmiali się, gdy Peggy przedstawiała tę możliwość. Nawet jej mąż, Alvin, był pełen wątpliwości, choć w listach oczywiście zachęcał, by postępowała tak, jak uzna za słuszne. Po setkach rozmów z mężczyznami i kobietami w całym Appalachee, a w ostatnich tygodniach w Camelocie, Peggy sama miewała chwile zwątpienia. Póki jednak istniała choć iskra nadziei, będzie się starała rozpalić ją w jakąś znośną przyszłość. Gdyż przyszłość, jaką dostrzegała w płomieniach serc ludzi wokół siebie, była nie do zniesienia. Musi być pewna, iż zrobiła wszystko co tylko możliwe, by zapobiec wojnie, wojnie, po której ziemia Ameryki przesiąknie krwią, i której wynik wcale nie jest przesądzony.

Tak wiec mimo strachu Peggy nie miała wyboru: musiała złożyć tę wizytę. Bo nawet jeśli nie przekona lady Ashworth i jej klubu Kaprawo do sprawy emancypacji, może przynajmniej za jej pośrednictwem uzyskać audiencję u króla i przedstawić swe poglądy bezpośrednio monarsze.

Perspektywa rozmowy z królem budziła mniejszy lęk niż spotkanie z lady Ashworth. Z ludźmi wykształconymi Peggy mogła rozmawiać szczerze, w języku zrozumiałym dla obu stron. Ale damy z Południa, jak się przekonała, były o wiele bardziej skomplikowane. Cokolwiek człowiek powiedział, dla nich oznaczało coś innego, a cokolwiek one mówiły, mogło oznaczać wszystko, z wyjątkiem zwykłego sensu słów. Dobrze, że dam z Południa nie dopuszczano do college'ów — i tak były zajęte nauką języka o wiele bardziej subtelnego i trudniejszego od zwykłej łaciny czy greki.

Peggy źle spała w nocy, rankiem zjadła niewiele i jeszcze mniej zatrzymała w żołądku. Najostrzejsze mdłości wczesnego okresu ciąży już minęły, ale kiedy się denerwowała, tak jak dzisiaj, powracały z wyjątkową siłą. Iskra życia dziecka w jej łonie dopiero stawała się widoczna; już wkrótce zdoła zobaczyć cienie jego przyszłości. Tylko niejasne wizje, gdyż płomień serca płodu jest chaotyczny i zmienny, ale wtedy to życie stanie się dla Peggy rzeczywiste. Niech urodzi się w świecie lepszym niż obecny, myślała. Niech moje wysiłki zmienią przyszłość wszystkich dzieci.

Palce miała niezręczne i drżące; kiedy próbowała zapinać guziki, musiała prosić o pomoc niewolnicę przypisaną do jej piętra w pensjonacie. Jak wszyscy niewolnicy w koloniach Korony, dziewczyna unikała wzroku Peggy, nawet nie patrzyła na nią wprost. Chociaż odpowiadała cicho, ale wyraźnie na wszystkie pytania, wymianę zdań między nimi trudno by nazwać rozmową.

— Przepraszam, że sprawiam kłopot, ale czy mogłabyś mi pomóc przy guzikach?

— Tak, psze pani.

— Mam na imię Peggy, a ty?

— Jestem Ryba, psze pani.

— Proszę, nazywaj mnie Peggy.

— Tak, psze pani.

Nie warto się upierać…

— Ryba? Naprawdę? Czy to tylko przezwisko?

— Tak, psze pani.

— Co tak?

— Ryba, psze pani.

Specjalnie nie chce zrozumieć; zostawmy to.

— Dlaczego matka nadała ci takie imię?

— Nie wiem, psze pani.

— A może to nie matka tak cię nazwała?

— Nie wiem, psze pani.

— Jeśli dam ci coś za twoje usługi, pozwolą ci to zatrzymać?

— Żadnej zapłaty, psze pani.

— Ale gdybyś znalazła pensa na ulicy, wolno by ci było zachować go na własność?

— Nigdy nie znalazłam żadnego pensa, psze pani. Już gotowe, psze pani. — Ryba w jednej chwili znalazła się w drzwiach. W progu obejrzała się, by spytać: — Czy jeszcze coś, psze pani?

Peggy znała oczywiście odpowiedzi na swoje pytania, gdyż widziała je w płomieniu serca dziewczyny. Widziała, jak matka oddawała ją pod opiekę innym niewolnicom, gdyż z dzieckiem wiszącym u spódnicy nie mogłaby wzbudzić pożądania właściciela.

A kiedy brzuch jej obwisł od zbyt wielu ciąż, właściciel zaczął dzielić się nią z białymi gośćmi, a potem z białymi nadzorcami. Aż pewnego dnia oddał ją Curowi, czarnemu zarządcy z plantacji. Wstyd, że spadła tak nisko, by być dziewką Czarnych, okazał się nie do wytrzymania i matka Ryby się powiesiła. Znalazła ją Ryba. Peggy zobaczyła to wszystko w jednym rozbłysku w umyśle Ryby, kiedy zapytała ją o matkę. Ale tej historii Ryba nigdy nie opowiadała i nigdy nie opowie.

Podobnie Peggy dowiedziała się, że imię nadał Rybie syn pierwszego właściciela, któremu została sprzedana po samobójstwie matki. Miała być jego osobistą pokojową, a starsza pokojowa na plantacji wyjaśniła jej, że musi robić wszystko, czego zażąda od niej młody panicz. Dziewczyna nie dowiedziała się jednak, o co jej chodziło, gdyż chłopak spojrzał tylko na nią, oświadczył, że cuchnie rybą, i nie wpuścił do pokoju. Przez długie miesiące, kiedy pozostawała w tym domu, wykonywała różne obowiązki, ale imię Ryba się przyjęło. Kiedy sprzedano ją do miasta Camelot, zabrała je ze sobą. Było lepsze od tego, które nadała jej matka: Brzydkie Dziecko.

Co do napiwków, gdyby przy którymś z niewolników w tym domu znaleziono pieniądze, uznano by, że zostały ukradzione. Niewolnik byłby wtedy wychłostany, napiętnowany i na tydzień przykuty do słupa w porcie. Niewolnicy chodzą ze spuszczonymi głowami, to prawda, ale przynajmniej w tym domu nie znajdują na podłodze monet.

Najgorsze okazało się dla Peggy przekonanie, że nie może zwyczajnie powiedzieć: „Rybo, nie rozpaczaj. Czujesz się bezsilna i jesteś bezsilna poza okazywaniem posępnej wzgardy, poza umyślną opieszałością, drobnymi przejawami buntu. Nic nie możesz zrobić. Ale są wśród nas ludzie, wielu ludzi, którzy pragną dać ci wolność”. Nawet gdyby to powiedziała, czy Ryba uwierzyłaby białej kobiecie? A gdyby i uwierzyła, co wtedy? Nie mogłaby ani na jotę zmienić swego zachowania, gdyż ucierpiałaby za to, a wyzwolenie, o ile kiedyś nastąpi, oddalone jest jeszcze o wiele lat.

Dlatego Peggy znosiła niewypowiedzianą pogardę Ryby i jej nienawiść.

Czarna skóra Ryby czyni ją niewolnicą w tym kraju, a zatem moja biała skóra czyni mnie jej wrogiem, myślała. Gdyby bowiem zdradziła choć odrobinę swobody w kontaktach ze mną, zwróciła się do mnie przyjaźnie czy jak do równej sobie, naraziłaby się na straszliwą karę.

W takich właśnie chwilach Peggy sądziła, że jej bojowi abolicjonistyczni przyjaciele z Filadelfii mogą mieć rację. Tylko krew i ogień zdołają oczyścić Amerykę z tego grzechu.

Wzruszyła ramionami i odepchnęła tę myśl, jak zawsze. Ludzie, którzy przyczyniali się do takiej degradacji Czarnych, czynili to, bo nie znali niczego innego albo byli słabi i tchórzliwi. Niewiedza, słabość i strach prowadziły do wielkich krzywd, ale same w sobie nie były grzechem i często z większą korzyścią można je naprawiać, niż karać. Tylko ci, których serca cieszyło poniżenie bezbronnych, którzy szukali okazji, by dręczyć swych czarnych niewolników, zasługiwali na krew i grozę wojny. Ale wojna nigdy nie była tak dokładna, by nieść cierpienie tylko tym, którym się należało.


* * *

Na ulicach Camelotu stały bryczki do wynajęcia, jednak Peggy nie miała pieniędzy, by marnować je na takie luksusy. Postanowiła pójść piechotą, lecz trzymać się z daleka od King's Street, gdzie konie jeździły tak gęsto, że nawóz całkiem zakrywał bruk, a tak pryskał, że zawsze ubrudził ubranie. Oczywiście nigdy nie zdecydowałaby się na przejście Water Street — za bardzo cuchnęło tam rybami, a zapach pozostawał w ubraniu jeszcze przez kilka dni, choćby nie wiem jak mocno je wietrzyła.

Bardzo lubiła boczne uliczki — były tam zadbane ogrody z jaskrawymi plamami kwiatów, z głęboką, lśniącą zielenią liści, która sprawiała, że każdy ogród przypominał Eden. Bryza znad morza łagodziła duchotę powietrza. Wszystkie domy tak zaprojektowano, by chwytały nawet najlżejszy wietrzyk, a wysokie na trzy kondygnacje werandy ocieniały dłuższe ściany co bogatszych budynków. Zapewniały głęboki cień w popołudniowym upale, a nawet teraz, nieco przed południem, na wielu z nich niewolnicy stawiali już na stolikach schłodzoną lemoniadę i szykowali się do odpędzania much.

Małe dzieci podskakiwały energicznie na dziwnych, giętkich ławkach ustawionych dla zabawy. Póki nie przyjechała tutaj, nie widziała takich urządzeń, choć były proste do wykonania: solidna deska między dwoma podporami na końcach i żadnej podpórki w środku. Dziecko mogło skakać na tej desce i zeskakiwać jak wystrzelone z procy. Może gdzie indziej taki niepraktyczny obiekt, wymyślony jedynie do zabawy, wydawałby się niegodnym luksusem. A może gdzie indziej dorośli nie zadawali sobie tyle trudu wyłącznie po to, żeby ucieszyć dzieci. Jednak w Camelocie dzieci traktowano jak młodych arystokratów. Jeśli się nad tym zastanowić, to większość prawdopodobnie nimi była, a przynajmniej ich rodzice woleli udawać, że tak jest.

Jak wiele razy wcześniej, Peggy zadumała się nad tą sprzecznością: ludzie tak czuli dla swych dzieci, tak weseli i lubiący zabawę… A przy tym nie przeszkadzało im, że te same dzieci wychowywali, by chłostały niewolników nawet za drobne przewinienia, by dzieliły i sprzedawały ich rodziny.

Oczywiście, w mieście tylko nieliczne rezydencje były dostatecznie rozległe, by umożliwić właściwą chłostę na terenie posiadłości. Niewolników prowadzono na rynek i tam wymierzano karę, by jęki i krzyki nie przeszkadzały rozmowom w salonach i gabinetach pięknych domów.

Jacy naprawdę są ci ludzie? Ich miłość do dzieci, do króla i ojczyzny, do klasycznej edukacji, o którą bardzo dbali, wszystko to było szczere. Wszystkie znaki świadczyły, że są wykształceni, o wyrobionych gustach, wielkoduszni, tolerancyjni, gościnni jednym słowem cywilizowani. A mimo to tuż pod powierzchnią kryła się bezmyślna brutalność i głęboki wstyd zatruwający wszystkie ich działania. Całkiem jakby dwa miasta leżały w jednym miejscu: Camelot, dworska metropolia, siedziba króla na wygnaniu, był krainą tańca i muzyki, edukacji i dyskusji, światła i piękna, śmiechu i miłości. Ale dawne miasto Charleston wciąż tu istniało, a jego budynki odpowiadały tym z Camelotu — ściana w ścianę, drzwi w drzwi. Tylko obywatele się różnili, gdyż Charleston było miastem targu niewolników, miastem półbiałych dzieci wyprzedawanych z posiadłości własnych ojców, miastem chłost i poniżenia. I jako nasienie, korzeń, liść i kwiat tego miasta zła, rosła tu nienawiść i strach Czarnych i Białych, którzy żyli w stanie wojny, jedni skazani na wieczne porażki, drudzy na wieczny lęk przed…

Przed czym? Czego się boją?

Sprawiedliwości.

Po raz pierwszy uświadomiła sobie, czego nie dostrzegła w płomieniu serca Ryby: żądzy zemsty.

A to przecież niemożliwe. Jakaż ludzka istota potrafiłaby znieść wieczną niesprawiedliwość i ani razu nie krzyknąć, przynajmniej w zaciszu własnej duszy, o moc naprawienia świata? Czyżby Ryba była tak pokorna, że wybaczała wszystko? Nie, jej posępny opór nie miał w sobie nic z pobożności. Wypełniała ją nienawiść. A jednak Ryba nie miała ani jednej myśli, marzenia ani planu ukarania winnych, osobistego czy boskiego. Nawet nadziei na uwolnienie czy ucieczkę.

Peggy szła uliczkami pod gorącym słońcem i niemal kręciło się jej w głowie na myśl, co się dzieje. I to nie tylko z Rybą, ale z każdym niewolnikiem, którego spotkała w Camelocie. Nie umiała zobaczyć w płomieniach ich serc wszystkiego. Potrafili ukryć przed nią część swych uczuć. Niewyobrażalne, aby tych uczuć nie żywili — byli przecież ludźmi. Wszyscy Czarni, jakich spotkała w Appalachee, marzyli o zemście, uwolnieniu lub ucieczce. Nie; jeśli nie zauważyła takich pragnień wśród niewolników z Camelotu, to nie dlatego że ich nie znali. Nauczyli się jakoś je ukrywać pod kłamstwem tak głębokim, że istniało nawet w płomieniach ich serc.

A to rzucało cień na wszystko inne. Jeśli bowiem choć jednej rzeczy Peggy zawsze była pewna, to właśnie tej: nikt nie mógł jej okłamać tak, by o tym nie wiedziała. Tak było właściwie od dnia jej narodzin. To jeden z powodów, dla których ludzie zwykle nie lubią przebywać w towarzystwie żagwi — choć niewiele żagwi potrafiło zobaczyć choćby cząstkę tego co Peggy. Zawsze tlił się w ludziach lęk, że ich tajemne myśli zostaną poznane i ujawnione.

Peggy jeszcze w dzieciństwie nie rozumiała, dlaczego dorośli tak się denerwują, gdy odpowiada raczej na to, co widzi w płomieniu ich serca, niż na wypowiadane słowa. Ale co mogła na to poradzić? Kiedy wędrowny handlarz głaskał ją po głowie i mówił: „Na pewno znajdziemy tu coś dla tej małej dziewczynki”, niemal go nie słyszała, widząc, co zdradza płomień jego serca, nie wspominając nawet o płomieniu serca ojca i wszystkich w pobliżu. Naturalnie musiała więc odpowiedzieć: „Mój tatuś nie jest głupi! Wie, że go pan oszukuje!”.

Ale wszyscy tak się wtedy złościli, że nauczyła się milczeć o kłamstwach i sekretach. Po prostu zamykała usta, nie odpowiadała. Na szczęście nauczyła się milczenia, zanim urosła na tyle, by zrozumieć te naprawdę mroczne tajemnice, które zniszczyłyby jej rodzinę. I milczenie dobrze jej służyło — tak dobrze, że niektórzy z gości w zajeździe ojca brali ją za niemowę.

Musiała jednak rozmawiać jakoś z miejscowymi i z dziećmi w swoim wieku. Przez długi czas bardzo ją złościło, że słowa nigdy dokładnie nie odpowiadają ich pragnieniom czy wspomnieniom tego, który je wypowiada — a czasem są wręcz ich przeciwieństwem. Powoli i stopniowo pojmowała, że bardzo często wypowiadane kłamstwa mają być łagodne, litościwe, a co najmniej uprzejme. Jeśli matka uważa, że córka jest nieładna, cóż w tym złego, że skłamie i powie, jak bardzo lubi, kiedy twarz dziecka rozjaśnia się w uśmiechu? Co by komu przyszło z tego, że wyraziłaby swoją prawdziwą opinię? A kłamstwo pomagało dziewczynce dorastać w radości, dzięki czemu naprawdę stawała się ładniejsza.

Peggy zaczęła rozumieć, że to, co czyni wypowiedź dobrą lub niegodziwą, rzadko kiedy zależy od jej prawdziwości. Niewiele słów było prawdziwych — wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Liczyło się tylko, czy oszustwo dokonywane jest w dobrych zamiarach, czy też by zyskać przewagę. By załagodzić sytuację towarzyską czy też wywyższyć mówiącego w oczach innych.

Peggy stała się koneserką kłamstw. Dobre kłamstwa wypływały z miłości i dobroci — by osłonić kogoś przed cierpieniem, by ochronić niewinnego, by ukryć uczucia, których mówiący się wstydzi. Kłamstwa neutralne to fikcje zrodzone przez uprzejmość, pozwalające rozmowom toczyć się gładko, bez zbędnych, bezproduktywnych konfliktów. Co u ciebie? Świetnie.

Złe kłamstwa także były rozmaite. Zwykła hipokryzja irytowała, ale nie czyniła większej szkody, chyba że hipokryta ze wszystkich sił starał się oskarżyć innych o występki, których sam dokonywał skrycie. Niedbali kłamcy zdawali się nie mieć żadnego poszanowania dla prawdy, kłamali z przyzwyczajenia albo dla sportu. Okrutni kłamcy za to szukali najgorszych lęków swej ofiary i wtedy kłaniali, by sprawić jej ból lub ją wykorzystać; albo plotkowali, by zniszczyć ludzi, często oskarżając ich o grzechy, które sami chcieliby popełniać. Wreszcie byli też kłamcy profesjonalni, którzy mówili wszystko, co konieczne, by nagiąć innych do swej woli.

I mimo zdolności Peggy jako żagwi — i to nie zwyczajnej żagwi, która potrafi dojrzeć tylko mglistą wizję przyszłości dziecka w łonie — nawet jej często sprawiało kłopoty dostrzeżenie motywów kłamstwa, zwykle dlatego że były liczne i często sprzeczne. Lęk, słabość, chęć zdobycia sympatii mogły prowadzić do kłamstw, które u kogoś innego byłyby skutkiem bezwzględności lub okrucieństwa. W płomieniach serc trudno zauważyć różnicę. Niezbędny był czas; musiała zrozumieć wzorzec życia kłamcy, przekonać się, jaką ma duszę i dokąd te kłamstwa zdają się prowadzić.

Tak wiele pytań wynikało z każdego usłyszanego kłamstwa, że nie miała nadziei na znalezienie żadnej odpowiedzi — z wyjątkiem tych najbardziej oczywistych. Nawet kiedy znała prawdę, jaką kłamca starał się ukryć, czym była ta prawda? Matka wierząca, że ma brzydką córkę, może kłamać, mówiąc dziewczynce, że uśmiech czyni ją piękną — ale matka może się mylić, jej kłamstwo może być prawdą w oczach kogoś innego. Większość „prawd”, w które ludzie wierzyli i którym zaprzeczali kłamstwami, wcale nie była obiektywnymi prawdami. Realna prawda — co jest, co było lub co się stanie — okazywała się niemal niepoznawalna. Ludzie nie znali żadnego sposobu, by odróżnić prawdę od nieprawdy. Peggy zawsze widziała, w jaką prawdę kto wierzy, gdy wypowiada swoje kłamstwa, ale czy to oznacza, że sama znała prawdę?

Po latach sortowania kłamstw i uświadamiania sobie, że często są bardziej prawdziwe niż sama prawda, którą mają ukrywać, Peggy doszła w końcu do wniosku, że potrzebuje nie lepszego wyczucia prawdy, lecz umiejętności wysłuchania kłamstwa i reagowania na nie, jakby tylko to kłamstwo znała.

Kiedy uciekła z domu i pojechała do Bekane, pod opieką pani Modesty nauczyła się słyszeć zarówno słowa, jak i płomień serca, a przy tym pozwalać, by głos, twarz i gesty zdradzały jedynie reakcje właściwe dla wypowiedzianych słów. Czasami korzystała z wiedzy zaczerpniętej z płomieni serc, nigdy jednak w taki sposób, by rozmówca podejrzewał, że zna jego najgłębsze tajemnice.

— Nawet ci z nas, którzy nie są żagwiami, muszą opanować tę sztukę — tłumaczyła pani Modesty. — Zdolność do takiego zachowania, jakbyś nie wiedziała tego, co wiesz doskonale, jest esencją uprzejmości.

Peggy nauczyła się tego wraz z muzyką, geografią, historią, gramatyką, filozofią klasyczną i poezją.

Jednak wobec tutejszych niewolników owa umiejętność nie miała zastosowania. Potrafili ukryć przed nią płomienie swoich serc.

Czy wiedzieli, że jest żagwią, i robili to świadomie? Mało prawdopodobne — nie mogli przecież wszyscy wyczuwać jej ukrytej mocy. Nie, ich tajemne marzenia były przed nią ukryte, ponieważ były ukryte także przed nimi samymi. Dzięki temu niewolnicy mogli przetrwać. Jeśli nie znali własnej wściekłości, nie mogli jej też mimowolnie zdradzić. Rodzice w niewoli muszą uczyć swoje dzieci, jak ukrywać gniew tak głęboko, żeby same nie potrafiły go odnaleźć.

A jednak był tam — był i płonął. Czy zmienia ich serca w powoli stygnący popiół? Czy w czekającą na wybuch lawę?

Dom Ashworthów nie był największy ani najbardziej elegancko wykończony, ale też nie musiał. Lady Guinevere i lord William mogli przecież zamieszkać w dowolnej z kilku posiadłości w całych koloniach Korony. Dlatego dom miejski mógł być stosunkowo skromny, nie narażając ich na utratę prestiżu.

Mimo to widoczne były oznaki prawdziwego bogactwa. Wszystko wyglądało na doskonale zadbane. Dzwonek zabrzmiał melodyjnie, drzwi od ulicy otworzyły się bezgłośnie na zawiasach. Podłoga dolnej werandy nie trzeszczała, była solidnie zbudowana — nawet weranda! A meble nie zdradzały śladów zniszczenia; z pewnością wnoszono je do wnętrza, kiedy psuła się pogoda, albo wymieniano co roku. Perfekcja w każdym szczególe. Ostentacja ludzi z nieograniczonymi zasobami finansowymi i nienagannym smakiem.

Niewolnik, który otworzył drzwi i wprowadził Peggy do pokoju, był chudym mężczyzną w średnim wieku. Pasował do swej liberii, jak gdyby urodził się w niej, a ona dorastała wraz z nim. A może spadała z niego od czasu do czasu, jak z węża skóra, odsłaniając pod spodem idealnie dopasowany nowy kostium. Niewolnik nie odezwał się ani słowem i nie spojrzał na Peggy. Przedstawiła się, kiedy otworzył drzwi, a on odstąpił i przepuścił ją. W ten sam sposób, subtelnymi gestami, pokazywał, kiedy powinna iść za nim i gdzie ma zaczekać.

Jego milczenie pozwoliło jej skupić się w pełni na badaniu płomienia jego serca. Teraz, kiedy znała już tajemnicę, zaczęła szukać brakującej części. Ponieważ istotnie jej brakowało: urażonej godności, cierpienia, strachu, złości. Wszystkie zniknęły. Myślał tylko o służbie, o zadaniach do wykonania i o tym, w jaki sposób je wykona. Intensywna koncentracja na rutynowych czynnościach.

To przecież niemożliwe. Nie mógłby żyć ciągle w stanie tak niezwykłego skupienia myśli. Nikt tego nie potrafi. Gdzie są rozrywki? Gdzie ludzie, których lubi albo nienawidzi? Gdzie jego człowieczeństwo?

Czyżby w tym miejscu właściciele odnieśli sukces? Czyżby wyrwali z serc niewolników samo życie? Udało im się zmienić tych ludzi w to, czym zawsze twierdzili, że są — w zwierzęta?

Odszedł, a płomień jego serca był tak słaby, że z trudnością go śledziła po domu. Jak miał na imię? Czy samo imię też było ukryte? Nie, jest: Lew. Ale to tylko przezwisko domowe, nadane mu, kiedy tu przybył. Widocznie lorda i lady Ashworth bawi nadawanie niewolnikom imion szlachetnych zwierząt. Jak takie ulotne imię może być jedynym zawartym w płomieniu serca?

Jest też inne imię, ukryte gdzieś głęboko. Na pewno jest i u Ryby — imię ważniejsze niż Brzydkie Dziecko. I tam, gdzie ukryte jest to ważne imię, tam znajdzie prawdziwy płomień serca. Ryby, Lwa, wszystkich Czarnych, których ręce wykonują wszelką pracę w mieście.

— Panno Larner — odezwał się cichy głos.

Tym razem kobieta — stara i pomarszczona, siwowłosa. Suknia wisiała na niej jak na kiju, ale trudno mieć do kogoś o to pretensję, przecież żaden strój nie wyglądałby dobrze na osobie tak wysuszonej. Peggy nie była pewna, czy dobrze to świadczy o właścicielach — że zatrzymali taką starą niewolnicę jako element gospodarstwa, czy raczej źle — że wyciskają ze staruszki ostatnie resztki energii.

Nie, nie; nie bądź cyniczna, powiedziała do siebie Peggy. Lady Ashworth jest przewodniczącą Kaprawo i publicznie agituje za ograniczeniem niewolnictwa. Nie pozwoliłaby tej staruszce wprowadzać gości, gdyby przewidywała, że dostrzegą w tym jakieś negatywne implikacje.

Kobieta poruszała się bardzo powoli. W tym domu nazywano ją Łanią, ale — ku wielkiej uldze Peggy jej płomień serca nie przygasł, niczego nie skrywał i łatwo było znaleźć tam prawdziwe imię, afrykańskie słowo, które Peggy słyszała w myślach, ale nie wiedziała, jak uformować wargi, by je wymówić. Wiedziała jednak, co owo imię oznacza — rodzaj kwiatu. Tę kobietę łowcy niewolników porwali z wioski ledwie kilka dni przed planowanym małżeństwem; była sprzedana trzy razy w ciągu trzech dni, nim zobaczyła pierwszą białą twarz — kapitana portugalskiego statku. Potem rejs, pierwszy właściciel w Ameryce, wysiłek, by opanować angielski i rozumieć, co jej rozkazują. Była bita, głodzona, chłostana i dręczona. Żaden z białych właścicieli jej nie zgwałcił, ale krzyżowano ją z innymi niewolnikami jak klacz; z dziewięciorga dzieci, jakie urodziła, tylko dwoje — dziewczynka i chłopiec — pozostało przy niej po trzecich urodzinach.

Trafiły do miejscowych rodzin i widywała je czasem jeszcze dzisiaj. Wiedziała nawet o trójce wnuków, gdyż jej córka stała się konkubiną swego białego pana i…

I cała trójka była wolna.

Zadziwiające. To nielegalne w koloniach Korony, ale w płomieniu serca tej kobiety Peggy zobaczyła, że Łania wierzy, iż to prawda.

A dalej jeszcze większa niespodzianka: Łania także jest wolna, i to od pięciu lat. Dostaje zapłatę oraz może za darmo mieszkać w niedużym pokoiku w tym domu.

Dlatego tak łatwo było znaleźć płomień jej serca. Wspomnienie gniewu i goryczy wciąż w nim tkwiło, ale lord Ashworth wyzwolił ją w dniu siedemdziesiątych urodzin.

Jak cudownie, pomyślała Peggy. Po ponad pięćdziesięciu latach w niewoli, kiedy żyła już dłużej niż ogromna większość niewolników, kiedy jej ciało się pomarszczyło, a siły odeszły, dopiero wtedy odzyskała wolność.

I znowu Peggy zmusiła się, by odepchnąć te cyniczne myśli. Dla niej może to być akt pozbawiony znaczenia: wyzwolenie Łani w tak podeszłym wieku. Ale dla samej Łani było to niezwykle istotne. Otworzyło jej serce. Teraz martwiła się tylko o troje swych wnuków. O nich i o zarabianie służbą w tym domu na skromną pensję.

Łania zaprowadziła Peggy po schodach na piętro. Wszyscy tu mieszkali powyżej poziomu ulicy. Nie, Łania zaprowadziła ją jeszcze wyżej, na urządzone z przepychem drugie piętro. Tam, zamiast do gabinetu, Peggy trafiła na werandę, a na niej… Tak: trzcinowe fotele, dzbanek zimnej lemoniady, kołyszące się paski odpędzające muchy, chłopak niewolnik z wachlarzem prawie tak wielkim jak on sam. I wreszcie, z konewką w ręku, przy doniczce, sama lady Ashworth.

— Jak to miło, że pani przyszła, pani Larner — powiedziała. — Nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu, kiedy dowiedziałam się, że w swym napiętym planie zajęć znajdzie pani czas, by mnie odwiedzić.

Lady Ashworth okazała się o wiele młodsza i ładniejsza, niż Peggy się spodziewała. Ubrała się raczej wygodnie, a włosy upięła w prosty kok. Najbardziej zdumiała Peggy konewka. Podejrzanie przypominała narzędzie pracy, a podlewanie kwiatów w doniczce można uznać za pracę fizyczną. Damy z rodzin posiadających niewolników nie robiły takich rzeczy.

Lady Ashworth zauważyła wahanie Peggy i natychmiast zrozumiała jego powód. Roześmiała się.

— Odkryłam, że niektóre delikatne rośliny lepiej rosną, kiedy sama o nie dbam. Tym przecież zajmowali się w raju Adam i Ewa. Doglądali ogrodu, prawda?

Odstawiła konewkę, z gracją usiadła w trzcinowym fotelu obok stolika z dzbankiem lemoniady i wskazała Peggy drugi fotel.

— Poza tym, pani Larner, trzeba się przygotować do życia po abolicji niewolnictwa. I znowu Peggy się zdumiała. W regionach niewolniczych słowo „abolicja” było mniej więcej tak uprzejme, jak co barwniejsze określenia ze słownika rzecznego szczura.

— Och, wielkie nieba! — westchnęła lady Ashworth. — Obawiam się, że mój język mógł panią zaszokować. Ale przecież po to pani tu przyjechała, nieprawdaż, pani Larner? Czy nie łączy nas wspólny cel likwidacji niewolnictwa, gdzie to tylko możliwe? Jeśli się nam uda, powinnam przecież wiedzieć, jak wykonywać te czy inne zajęcia. Ale pani wcale się nie odzywa…

Peggy uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

— Rzeczywiście, nic nie mówię. Bardzo jestem wdzięczna, że zechciała się pani ze mną spotkać. I mogę zapewnić, że damy w Stanach Zjednoczonych nie stoją z rękami po łokcie w praniu. Wynajęta służba zajmuje się co bardziej męczącymi pracami.

— Ale to o wiele droższe. Służba spodziewa się pensji w gotówce. My tutaj rzadko używamy pieniędzy. Tylko sezonowo. Francuscy i angielscy kupcy przyjeżdżają do miasta, sprzedajemy bawełnę i tytoń, potem płacimy dostawcom za cały rok. Nie nosimy przy sobie pieniędzy ani nie trzymamy ich w domu. Nie sądzę, abyśmy przy takiej polityce zdołali zatrudniać zbyt wielu wolnych służących.

Peggy westchnęła w myślach, bo płomień serca lady Ashworth opowiadał całkiem inną historię. Sama podlewała kwiaty, gdyż niewolnicy specjalnie zalewali wodą najkosztowniejsze, sprowadzane z daleka okazy i zabijali je stopniowo. Wymyślony brak gotówki nie miał nic wspólnego z zatrudnianiem wolnych służących, ponieważ zamożne rodziny zawsze miały dość pieniędzy w banku. A co do abolicji, słowo to budziło w lady Ashworth' takie samo obrzydzenie jak u każdego właściciela niewolników. Zresztą nienawidziła także samej Peggy. Uznawała jednak, że pewne ograniczenia niewolnictwa należy wprowadzić, by ułagodzić opinię publiczną w Europie i Stanach Zjednoczonych.

Wszystko, co zamierzała pozwolić osiągnąć klubowi Kaprawo, to zakaz niewolnictwa w pewnych regionach kolonii Korony, gdzie gleba i gospodarka i tak czyniły je nieopłacalnym. Lady Ashworth zawsze udawało się przekonywać ludzi z Północy, że jest radykalna w swych poglądach; spodziewała się, że podobnie będzie z Peggy.

Peggy jednak postanowiła, że nie da się traktować z taką wzgardą. Bez trudu odnalazła w płomieniu serca lady Ashworth kilka przykładów jej ostatnich okrucieństw wobec niewolników.

— Może zamiast samodzielnym dźwiganiem konewki — rzekła — wykazałaby pani swoje oddanie sprawie abolicji, sprowadzając z powrotem tych dwóch niewolników, którzy stoją w łańcuchach, bez kropli wody do picia, na gorącym słońcu w porcie.

Twarz lady Ashworth nie zdradzała niczego, ale w płomieniu jej serca Peggy dostrzegła gniew i lęk.

— Cóż, pani Larner, wydaje mi się, że przeprowadziła pani niewielkie śledztwo.

— Imiona i nazwiska właścicieli niewolników są tam wypisane i każdy może je odczytać.

— Niewielu gości z Północy wtyka nos w nasze sprawy wewnętrzne, odwiedzając park dyscypliny.

Zbyt późno Peggy zdała sobie sprawę, że strażnicy przy placu kar — trudno go nazwać parkiem — nigdy by jej tam nie wpuścili. Nie bez listu wprowadzającego. A lady Ashworth na pewno zbada, kto umożliwił wstęp tak radykalnej abolicjonistce z Północy jak Peggy. Dowie się, że nie było takiego listu, a Peggy nie składała wizyty na placu. Wtedy domyśli się… czego? Że Peggy jest żagwią? Możliwe. Ale uzna raczej, że rozmawiał z nią jeden z domowych Czarnych. Kary spadną na dwie osoby, z którymi się kontaktowała: Łanię i Lwa. Peggy spojrzała w przyszłości, które właśnie stworzyła; zobaczyła, jak Łania przyznaje się do wszystkiego, lecz lady Ashworth jest całkiem pewna, że staruszka kłamie, by ochronić Lwa.

Co wtedy zrobi lady Ashworth? Lew, który nie zechce się przyznać, zostanie wychłostany. W tych przyszłościach, w których przeżyje chłostę, będzie sprzedany na zachód. Łanię wyrzucą z domu, bo choć nie udzieliła Peggy żadnych informacji, pokazała, że jest bardziej lojalna wobec innego Czarnego niż wobec swej pani. Jako wolna Czarna w podeszłym wieku, Łania będzie musiała żyć tym, co z litości dadzą jej inni niewolnicy, a za każdy kęs żywności, jaki jej przyniosą, może ich spotkać kara za okradanie właścicieli.

Pora na kłamstwo.

— Sądzi pani, że jest jedyną… abolicjonistką w Camelocie? Różnica polega na tym, że niektórzy inni są szczerzy.

Płomień serca lady Ashworth natychmiast ukazał inne przyszłości. Teraz zacznie podejrzewać inne damy z Kaprawo. Któraś z nich pewnie ujawniła hipokryzję lady Ashworth, rozmawiając z Peggy czy też pisząc do niej list o odbywających właśnie karę niewolnikach.

— Czy przyszła pani do mojego domu, by mnie obrażać?

— Nie bardziej niż po to, by samej być obrażaną.

— Co zrobiłam, by panią obrazić? — spytała lady Ashworth.

Nie powiedziała tego, lecz Peggy usłyszała w jej głosie tak wyraźnie jak słowa — to niemożliwe, by lady Ashworth obraziła Peggy, ponieważ Peggy jest nikim.

— Śmie pani twierdzić, że łączy nas wspólny cel likwidacji niewolnictwa gdzie to tylko możliwe, gdy tymczasem doskonale zdaje pani sobie sprawę, że nie zamierza przeżyć choćby jednego dnia bez niewolników. Wszystkie pani wysiłki zmierzają jedynie do uspokojenia Północy, oszukania takich ludzi jak ja. Jest pani elementem strategii działań zagranicznych swego męża i zdecydowanie chce pani zachować niewolnictwo w koloniach Korony.

Wreszcie pękła fasada uprzejmości.

— Jak śmiesz! Co ty sobie wyobrażasz?! Kim ty jesteś?! Myślisz, że nie wiem? Twój mąż jest zwykłym rzemieślnikiem, ma na nazwisko Smith. Nikt nie słyszał o twojej rodzinie, a ty sama pochodzisz ze skundlonego kraju, który nie dba o mieszanie się ras i traktuje ludzi wysoko urodzonych, jakby byli zwykłymi śmieciami z ulicy!

— Nareszcie — odparła Peggy. — Nareszcie zgodziła się pani rozmawiać ze mną szczerze.

— Na nic się nie zgodziłam! Wynoś się z mojego domu!

Peggy nadal siedziała spokojnie w fotelu. Sięgnęła nawet po dzbanek i do wysokiej szklanki nalała sobie lemoniady.

— Lady Ashworth, konieczność tworzenia przez panią iluzji stopniowej emancypacji się nie zmieniła. Co więcej, sądzę, że mamy sobie o wiele więcej do powiedzenia, skoro już nie okłamujemy się nawzajem.

Zabawnie było patrzeć, jak lady Ashworth wyobraża sobie konsekwencje wyrzucenia Peggy z domu — zdarzenie to stanie się znane na całej Północy, przynajmniej w kręgach abolicjonistów.

— Czego pani chce, pani Larner? — spytała zimno.

— Chcę audiencji u króla — odparła Peggy.

Загрузка...