Mike Fink i Jean-Jacques Audubon czekali dyskretnie w pewnej odległości, gdy Hezekiah Study prowadził Verily'ego i Purity cmentarną alejką do dziwnej wnęki w murze, gdzie mieściły się groby rodziców Purity. Uklękła przy nich i zapłakała. Verily klęknął obok niej, a po chwili chwyciła za rękę Hezekiaha i jego także pociągnęła na kolana.
— Jest pan wszystkim, co mi po nich pozostało — rzekła. — Ponieważ nie mam własnych wspomnień, muszę polegać na pańskich. Proszę iść z nami.
— Będę wam towarzyszył przynajmniej do Filadelfii — przyrzekł. — Potem niczego nie mogę obiecać.
— Kiedy Alvin zacznie opowiadać o Kryształowym Mieście — wtrącił Verily — pana również opanuje ta wizja. To pewne.
Hezekiah uśmiechnął się smutnie.
— Czy będzie tam potrzebny purytański kaznodzieja?
— Bez wątpienia — zapewnił Verily. — Ale taki uczony jak pan… Myślę, że trzeba będzie siłą odrywać pana od różnych problemów, żeby zmusić do wygłoszenia kazania.
— I tak nie wkładam serca w swoje kazania — odparł Hezekiah. — Zmęczony już jestem głosem wychodzącym z moich własnych ust.
— Więc niech pan nie słucha — zaproponowała Purity. — Dlaczego mamy być pozbawieni pańskich kazań z tego tylko powodu, że pan sam nie ma ochoty ich wysłuchiwać?
Przez dłuższą chwilę stali przy grobach. Dopiero gdy odchodzili, Verily'emu przyszło na myśl, że dość niezwykła jest owa wnęka mieszcząca jedynie dwa groby. Gdzie indziej mur cmentarza tworzył równy prostokąt.
Hezekiah kiwnął głową.
— Widzi pan, kiedy ich chowano, łowca czarownic nalegał, by groby znalazły się poza cmentarzem. Nie można w poświęconej ziemi składać czarowników. Potem łowcy odjechali, a sąsiedzi, którzy znali rodziców Purity i kochali ich, zburzyli w tym miejscu cmentarny mur i wytyczyli na nowo, więc teraz leżą jednak w poświęconej ziemi.
Stali na południowym brzegu Potomacu i czekali na prom, który miał ich przenieść do Stanów Zjednoczonych, a konkretnie do Nowej Szwecji, gdzie — mimo nazwy — ludzie mówili już prawie wyłącznie po angielsku, jak w Pensylwanii. Długonogi ptak wodny spłynął nad rzekę, elegancki w swej pełnej gracji przemianie ze stworzenia powietrznego w wodne.
— Szkoda, że nie ma tu Audubona — westchnął Alvin. — Powiedziałby nam, co to za ptak.
Arthur Stuart wziął Margaret za rękę.
— Byłaś tam — powiedział. — Wiesz. Jaki to był ptak, który mnie przyniósł? Margaret spojrzała na niego zdziwiona.
— O co ci chodzi?
— Pamiętam, jak leciałem — wyjaśnił Arthur. — Godzina za godziną, cały czas na północ. Jaki to był ptak?
— To nie był ptak — powiedziała. — To była twoja matka. Miała trochę tej czarodziejskiej wiedzy, jakiej używa Gullah Joe. Zrobiła sobie skrzydła i poleciała, niosąc cię przez całą drogę.
— Ale ja widziałem tego ptaka — upierał się Arthur.
— Byłeś noworodkiem. Jak możesz cokolwiek pamiętać?
— Skrzydła takie szerokie… Cudownie było lecieć. Wciąż mi się to śni.
— Twoja matka nie była ptakiem, Arthurze Stuart — zapewniła Margaret.
— Owszem, była. Ptakiem w powietrzu, a potem kobietą, kiedy wylądowała na ziemi.
Alvin przypomniał sobie pytanie, które ciągle dręczyło Arthura, kiedy towarzyszył im Audubon — pytanie, którego nie potrafił sformułować w taki sposób, by uzyskać poszukiwaną odpowiedź. Teraz dopiero Alvin mógł mu tej odpowiedzi udzielić.
— Ona czeka na ciebie, Arthurze Stuart — powiedział. — Ze skrzydłami czy bez, twoja matka-ptak wciąż żyje i oczekuje waszego spotkania, kiedy nadejdzie czas.
Chłopiec pokiwał głową.
— Chyba masz rację. Czasami wyczuwam ją na niebie, tak wysoko, że nie mogę jej zobaczyć, ale ona patrzy w dół i mnie widzi. — Spojrzał na Alvina i Margaret. — To nie jest głupie, prawda?
— Tysiąc aniołów musiałoby pilnować w niebie twojej mamy bez chwili przerwy — zapewniła Margaret — żeby powstrzymać ją od czuwania nad tobą.
Arthur Stuart przytaknął.
— Kiedy ją zobaczę — szepnął — poznani swoje prawdziwe imię.
— Wszystkie imiona tego dnia będą prawdziwe — stwierdził Alvin. — Wtedy zobaczymy siebie nawzajem takimi, jacy naprawdę jesteśmy.
Margaret nie odzywała się. Nie znajdowała pocieszenia w myślach o zmartwychwstaniu w jakiejś dalekiej przyszłości, ponieważ nie widziała tego dnia w żadnym płomieniu serca. Wszystkie jej wizje wcześniej czy później kończyły się śmiercią. To śmierć była dla niej realna.
Realna, ale jednak nie tak znowu najważniejsza. Czuła, jak nabrzmiewa jej brzuch, gdzie rósł maleńki płomień serca dziecka. Jeśli tylko wystarczy jej czasu, by tego dopilnować, by wprowadzić tę dziewczynkę w świat, wychować aż do dojrzałości, nie będzie się skarżyć, kiedy nadejdzie dzień śmierci.
Prom zacumował i na brzeg wysypał się hałaśliwy tłumek przybyszów z Nowej Szwecji. Alvin, Margaret i Arthur wrócili do miejsca, gdzie czekali na nich Ryba, Gullah Joe i Duńczyk z żoną. Choć drogę pokonywali szybko, i tak doścignęły ich wieści o masowych egzekucjach w Camelocie. Obawiali się najgorszego — że przejdzie propozycja Johna Calhouna, by powiesić co trzeciego niewolnika. Okazało się, że tylko co dwudziestego.
Tylko co dwudziestego…
Na dodatek wysłano list gończy za Duńczykiem Veseyem, nielegalnie wyzwolonym Czarnym, nędznikiem, który zaplanował cały bunt, ustalając szczegóły z niewolnikami schodzącymi z każdego statku, jaki zawijał do portu. Ale na szczęście nic takiego się już nie powtórzy. Miasteczko Czarnych zostało oczyszczone, a prawa dotyczące poruszania się niewolników bez ich panów będą zaostrzone. Czasy łagodnego traktowania niewolników w koloniach Korony dobiegły końca.
Jednak historie te zmieniły się, kiedy dotarły za Potomac. Fakty pozostały te same, ale opowiadano je sobie z narastającym gniewem. Nawet Czarni pragną wolności, powtarzali ludzie z Północy. Planowali bunt, lecz przecież ani jednego Białego nie zabili. A teraz kolonie Korony jeszcze mocniej będą uciskać tych nieszczęśników. Dość tego. Gdzieś trzeba wytyczyć granicę. Żadnego niewolnictwa na terytoriach zachodnich. Koniec z uprawnieniami Odszukiwaczy Niewolników w Stanach Zjednoczonych. Trzeba odrzucić ten układ. Jeśli obecny kongres odmówi, wybierzemy inny, który to zrobi. Już nigdy istota ludzka na północnych terytoriach nie będzie własnością innego człowieka. Ludzie nie zdawali sobie jeszcze z tego sprawy, ale to właśnie były pierwsze zwiastuny wojny i już wkrótce ziarno miało wydać plon. Margaret przez długie miesiące usiłowała do tego nie dopuścić, a teraz zrozumiała, że wojna jest jedyną szansą likwidacji niewolnictwa. Choć przerażająca, ta wojna musi wybuchnąć. Tutaj, w Nowej Szwecji, rozmowy o wojnie rozbrzmiewały po właściwej stronie. To mówili jej rodacy.
Duńczyk podsłuchał jedną z takich rozmów w przydrożnym zajeździe, gdzie cała grupa mogła zasiąść razem przy stole: Czarni, Biali i mieszańcy. Oparł się wtedy wygodnie, założył ręce za głowę i westchnął.
— Dobrze jest być w domu — powiedział.
Przez całą drogę Alvin starał się uleczyć rany żony Duńczyka. Margaret zapewniła go, że wszystkie jej wspomnienia wciąż tkwią w płomieniu serca, ukryte przed nią dlatego, że są ukryte przed samą kobietą. Była to powolna, precyzyjna robota, naprawianie kilku nerwów naraz, kilku maleńkich obszarów w mózgu. Ale wszyscy widzieli postęp. Kobieta coraz mniej utykała, coraz sprawniej poruszała rękami, mówiła coraz wyraźniej. I coraz więcej pamiętała.
Aż pewnego ranka z krzykiem zbudziła się z przerażającego snu. Była z nią Ryba, ale Duńczyk przybiegł natychmiast. Kiedy wszedł do pokoju, kobieta spojrzała na niego i powiedziała:
— Ja śniłam, ty chciałeś mnie zabić!
Szlochając, Duńczyk wyznał jej swą straszną winę i błagał o wybaczenie.
— Nie jestem już tym samym człowiekiem — przekonywał.
Takie rany także potrzebują długiego czasu, by się zagoić.
Odległość, którą Alvin pokonał jednej nocy, niesiony zieloną pieśnią, w tej niespiesznej podróży zajęła im ponad tydzień. Wreszcie jednak stanęli na znajomej ulicy w Filadelfii. Arthur rozpoznał pensjonat i pobiegł szybko. Po chwili wypadł na ulicę Mike Fink, a za nim wolniej, choć także z radością, Verily z Purity i Hezekiah. A kiedy Alvin wszedł do domu, powitała go pani Louder cała obsypana mąką, ale to nie powstrzymało jej przed mocnym uściskiem. Natychmiast zaczęła traktować Margaret jak swą ukochaną córkę i tak się trzęsła nad nienarodzonym dzieckiem, aż Alvin żartował, że sama czuje się matką.
Alvin i Margaret dostali najlepszy pokój, z balkonem wychodzącym na ogród. Usiedli tam pierwszego wieczoru, rozkoszując się spokojem pierwszej wspólnej nocy po długim rozstaniu. Tak długim, że Alvin zdumiewał się, jak w ogóle ich dziecko zostało poczęte.
Nie rozstawajmy się już — odezwała się Margaret.
Wiesz, nie chcę ci wypominać, ale podróżowałaś nie mniej ode mnie.
Już nigdy więcej. Teraz się mnie nie pozbędziesz.
Alvin westchnął.
— Nie chcę się ciebie pozbywać, ale chcę też, żeby dziecko było bezpieczne. Zabiorę cię do domu, do Hatrack albo Vigor Kościoła, co wolisz. Ja jednak muszę się wybrać do takiego miejsca w Tennizy, które nazywa się Kryształowym Miastem.
— Weź mnie ze sobą.
— Ryzykując, że zaczniesz rodzić w drodze? Nie, dziękuję. Margaret westchnęła.
— Tyle włóczęgi, tak długie rozstanie, i co osiągnęliśmy? Wojna wciąż się zbliża. A ty dalej nie wiesz, do czego może służyć ten twój pług, czym właściwie ma być Kryształowe Miasto ani jak je zbudować.
— Parę rzeczy jednak wiem — odparł Alvin. — I może główną przyczyną tych podróży nie były te cele, o których myśleliśmy. Może chodziło o ludzi, którzy śpią teraz w sąsiednich pokojach, o Duńczyka, Gullaha Joe, o Rybę i panią Duńczyka. Myślę, że w końcu doprowadzimy ich do Kryształowego Miasta. Purity i Hezekiah… chyba oni też do nas dołączą.
— I Calvin — dodała Margaret. — Zmienił się.
— Ale nie potrafił się zmusić, by jechać razem z nami.
— Chyba mu wstyd tego, do czego doprowadziła w Camelocie jego beztroska. Ale jest spokojniejszy. Jego płomień serca zawiera wiele ścieżek, które dokądś prowadzą.
Uniosła jego dłoń do ust i pocałowała.
— I może mam też inne powody, by z większą nadzieją patrzeć w przyszłość.
— Wydaje się, że teraz, kiedy zawdzięcza mi życie, choćby w części, powinien zacząć myśleć inaczej.
— Nie licz zbytnio na wdzięczność. To najbardziej ulotna ze wszystkich cnót człowieka. Zmiana w nim musiała sięgnąć głębiej. Zaszła chyba wtedy, kiedy wzniósł falę, by nie dopuścić do buntu niewolników. Ocalił tym tysiące ludzkich istnień.
Alvin zachichotał.
— Z czego się śmiejesz? — zapytała Margaret.
— Wiesz, biegłem wtedy do was, ale patrzyłem, co się dzieje. Zobaczyłem, że próbuje rozkołysać wodę, jak w zabawie z czasów dzieciństwa. Ale był taki słaby, że nie mógł sobie dać rady. Nie umiał się skupić.
— Więc ty to zrobiłeś — odgadła Margaret.
— Nawet mnie nie było łatwo — zapewnił Alvin. — A byłem przecież zdrowy i doświadczony.
— W każdym razie nie mów mu, że to ty sprowadziłeś powódź. Alvin znów się roześmiał.
— Miałbym mu odebrać wspomnienie jedynego bohaterskiego czynu? Na pewno tego nie zrobię.
Przez długą chwilę milczeli. Wreszcie Margaret westchnęła i pogłaskała się po brzuchu.
— Myślę, jak bardzo moja matka chciałaby być tutaj przy mnie. Tak bardzo kochała dzieci. Straciła dwoje, zanim ja się urodziłam i zdołałam przeżyć niemowlęctwo.
— Ale twoja matka tu jest — zapewnił Alvin. Położył jej rękę na piersi. — To ona włożyła tu każde uderzenie serca, przez długie miesiące słyszała ten puls w swoim łonie. Jest teraz w płomieniu twojego serca, a ty w jej. Coś takiego nie znika z powodu takiego drobiazgu jak śmierć.
Uśmiechnęła się do niego.
— Sądzę, że masz rację, Al. Jak zwykle.
Pocałował ją.
Siedzieli na balkonie jeszcze chwilę, dopóki moskity nie zagoniły ich do pokoju. Zasnęli i nawet we śnie tulili się do siebie, jakby w lęku, że to drugie może gdzieś zniknąć. Jednak cudownym zrządzeniem losu rankiem wciąż byli razem, oboje, bliscy, oddychający zgodnie, serca bijące jednym rytmem, płomienie serc jaskrawe, splecione ze sobą żywoty.