John Adams nie zadał sobie nawet trudu, by usadowić się wygodnie za stołem. Przesłuchanie powinno być rutynowe. Quill odczyta oskarżenie. Młody prawnik pełniący funkcję obrońcy oświadczy, że jego klient jest winny — albo nie. Wszystko skończy się po paru minutach.
Zaczęło się zwyczajnie. Quill odczytał akt oskarżenia — normalny zestaw zarzutów o kontakty z szatanem. Kiedy stało się jasne, że to raczej retoryka niż lista oskarżeń, John stuknął młotkiem.
— Sądzę, że usłyszeliśmy już wszystkie zarzuty, i teraz przeszedł pan do mowy oskarżycielskiej, panie Quill.
— Dla lepszego zrozumienia oskarżeń, Wysoki Sądzie, chcę…
— Doskonale rozumiem oskarżenie, tak samo jak podsądny. Dokładnego omówienia szczegółów wysłuchamy, nie wątpię, w późniejszym terminie. Co oskarżony ma do powiedzenia?
Verily Cooper wstał ze swego miejsca z gracją — dżentelmen doskonały. Wysoki kowal, wstając, przywodził na myśl żółwia wychodzącego ze skorupy.
— Alvinie Smith, czy przyznajesz się do winy? — zapytał John.
— Jestem niewinny, Wysoki Sądzie.
Alvin usiadł, a John zaczął odczytywać plan jutrzejszego posiedzenia, kiedy to miał się zacząć właściwy proces. Wtedy zauważył, że Cooper wciąż stoi.
— O co chodzi, panie Cooper?
— Jak sądzę, tradycja nakazuje wysłuchać teraz wniosków.
— Bezwarunkowe wnioski o oddalenie oskarżenia nigdy nie są przyjmowane w procesach o czary — uprzedził John.
Cooper stał wciąż nieruchomo i czekał.
— No dobrze. Czy obrona zgłasza jakieś wnioski?
Cooper podszedł do stołu z kilkoma kartkami pokrytymi jego eleganckim pismem.
— O co tu chodzi? — zdziwił się Quill.
— Jak się zdaje, oskarżony ma kilka bardzo ciekawych próśb — rzekł John. — No dobrze, panie Cooper. Proszę zaspokoić ciekawość pana Quilla i odczytać swoje wnioski.
— Po pierwsze, ponieważ oskarżyciel zamierza wnieść zarzuty przeciwko świadkowi, zapisanemu w aktach tutejszej parafii jako Purity Orphan, na podstawie tych samych dowodów co wobec mojego klienta, obrona wnioskuje o połączenie obu procesów.
— To śmieszne — zaprotestował Quill. — Purity jest naszym głównym świadkiem i obrona wie o tym doskonale.
Wniosek Cooper a rozbawił Johna, a irytacja Quilla sprawiła mu satysfakcję.
— Mam przez to rozumieć, panie Quill, że nie zamierza pan oskarżyć panny Purity Orphan na podstawie tych samych dowodów?
— Chcę powiedzieć, że nie jest to istotne dla obecnego procesu.
— Uważam, że panna Purity musi mieć w tej sali prawa oskarżonej — oświadczył Cooper. — Ponieważ zeznania, jakie tutaj złoży, nie powinny być potem wykorzystywane przeciwko niej na jej procesie.
Zanim Quill zdążył odpowiedzieć, John zwrócił się do niego ostrym tonem.
— Panie Quill, skłonny jestem przyjąć ten wniosek, chyba że zechce pan złożyć nieodwołalną rezygnację ze wszystkich zarzutów przeciwko Purity Orphan, jakie mogłyby wyniknąć z jej zeznań w tym procesie.
Przez chwilę Quill nie mógł wykrztusić słowa — ale tylko przez chwilę. Łatwo było odgadnąć, co myśli: Czy ważniejsze jest rozdzielenie obu spraw, czy możliwość osądzenia Purity?
— Nie mam zamiaru rezygnować z oskarżenia czarownicy, która sama się przyznała. John uderzył młotkiem.
— Wniosek przyjęty. Czy Purity Orphan znajduje się w sądzie? Wystraszona, zmęczona młoda kobieta wstała z miejsca za fotelem oskarżyciela.
— Panno Purity — zwrócił się do niej John. — Czy zgadza się pani na połączony proces? A jeśli tak, czy zgadza się pani również, by Verily Cooper reprezentował wspólnie panią i Alvina Smitha?
Quill poderwał się z miejsca.
— Jej interesy są różne od interesów Alvina Smitha!
— Nie, nie są — zapewniła Purity zadziwiająco śmiałym tonem. — Zgadzam się w obu przypadkach, Wysoki Sądzie.
— Proszę zająć miejsce przy stole obrony.
John odczekał chwilę, póki nie usiadła po drugiej stronie Verily'ego Coopera. Dał im jeszcze chwilę, by szeptem wymienili jakieś uwagi. Quill przerwał ciszę.
— Wysoki Sądzie, czuję, że muszę zaprotestować przeciwko tej nieregulaminowej procedurze.
— Przykro mi słyszeć, że tak pan to odczuwa. Niech pan zawiadomi, gdyby to uczucie stało się nieodparte.
Quill zmarszczył czoło.
— Dobrze więc, Wysoki Sądzie. Zgłaszam protest.
— Zaprotokołowano. Proszę jednak zauważyć, że sąd nie pochwala praktyki zwodzenia świadka i namawiania go do zeznań w czyjejś sprawie tylko po to, by potem jego zeznanie zostało użyte przeciwko niemu w jego własnym procesie. Praktyka ta, jak rozumiem, jest typowa w procesach o czary.
— Jest to praktyka uzasadniona przez trudności w uzyskaniu dowodów na kontakty z szatanem.
— Tak — zgodził się John. — To powszechnie znane trudności. Wiele od tego zależy, nieprawdaż? Następny wniosek, panie Cooper.
— Ponieważ pan Quill otwarcie i publicznie pogwałcił prawa zakazujące wymuszania zeznań torturami, wnioskuję, by wszelkie dowody uzyskane w wyniku przesłuchań obojga moich klientów podczas i po zastosowaniu tortur były wyłączone z niniejszego postępowania.
Quill poderwał się na równe nogi.
— Żadnemu z oskarżonych nie zadano fizycznego bólu, Wysoki Sądzie! Nie pojawiła się też groźba takiego bólu! Prawo było ściśle przestrzegane!
Quill miał racje. John wiedział o tym dobrze. Wspierała go ponad setka lat precedensów, od czasu gdy po fiasku w Salem wprowadzono prawa zakazujące tortur. Łowcy czarownic bardzo się pilnowali, by nie przekroczyć granicy.
— Wysoki Sądzie — rzekł Cooper. — Twierdzę, że zmuszanie oskarżonej osoby do biegu, póki nie osiągnie stanu całkowitego wyczerpania, jest w swej istocie torturą i podlega takim samym ograniczeniom jak formy tortur, które wyliczono szczegółowo w kodeksie.
— Kodeks mówi to, co mówi! — zawołał Quill.
— Proszę się opanować, panie Quill — zwrócił mu uwagę John. — Panie Cooper, sformułowania kodeksowe są całkiem wyraźne.
Cooper odczytał wówczas długi ciąg cytatów z prawa umów, dotyczących prób ominięcia litery kontraktu poprzez stosowanie praktyk nie zakazanych, ale wyraźnie łamiących jasno wyrażoną intencję umawiających się stron.
— Zasada stwierdza jasno, że jeśli daną praktykę wykorzystuje się wyłącznie w celu obejścia prawnych ograniczeń, owa praktyka także uznawana jest za pogwałcenie prawa.
— To prawo umów — stwierdził Quill. — Nie ma zastosowania w tej sprawie.
— Wręcz przeciwnie. Prawo zakazujące tortur jest formą umowy pomiędzy rządem i obywatelami, gwarantujące niewinnym, że nie będą zmuszani torturami, by dawać fałszywe świadectwo przeciwko sobie lub innym. Wśród łowców czarownic powszechną praktyką jest stosowanie metod torturowania wymyślonych po spisaniu tego prawa, a zatem nie wyliczanych przez kodeks, jednak mających ten sam zgubny efekt jak procedury zakazane. Inaczej mówiąc, powszechna praktyka gonienia świadków w procesach o czary została wprowadzona, by uzyskać dokładnie ten sam skutek co tortury szczegółowo zabronione: zmusić do zeznań na temat czarów, niezależnie od tego, czy owe zeznania są wsparte innymi dowodami.
Reporter sądowy notował w szaleńczym tempie, gdy Quill rzucał gromy. John pozwolił mu mówić. Nic, co Quill mógłby powiedzieć, nie miało najmniejszego znaczenia. John wiedział, że z punktu widzenia prawdy i prawości tezy Coopera są prawdziwe i prawe. Wiedział jednak również, że problem prawny wcale nie jest tak oczywisty. Wykorzystywanie precedensu z prawa umów w prawie o czarach, które jest fragmentem prawa kościelnego, naraziłoby Johna na oskarżenie, że świadomie sieje chaos. Do czego mogła doprowadzić taka praktyka? Wszystkie tradycje prawne zostaną beznadziejnie wymieszane, a wtedy kto zdoła poznać prawo na tyle, by praktykować je w dowolnym sądzie? Byłby to krok oburzająco radykalny. Co nie znaczy, że John obawiał się krytyki czy potępienia. Był już stary i jeśli inni nie zechcą naśladować jego precedensu, niech tak będzie. Nie; naprawdę chodziło o to, czy warto narażać na szwank cały system prawny, by uzyskać praworządne wyroki w sprawach o czary. Kiedy Quill się nagadał, John nie podjął jeszcze decyzji.
— Sąd weźmie ten wniosek pod rozwagę i ogłosi decyzję w późniejszym terminie, jeżeli dalsze wnioski nie rozstrzygną tej kwestii niezależnie.
Cooper był wyraźnie rozczarowany. Quill też wcale nie wyglądał na zadowolonego.
— Wysoki Sądzie, samo rozważanie takiego wniosku… John uderzył młotkiem.
— Następny wniosek, panie Cooper.
Cooper wstał i znowu zaczął cytować całą serię mało znanych rozstrzygnięć sądów angielskich. John, mając przewagę czytania wniosku złożonego na jego ręce, nieźle się bawił, obserwując, jak Quill powoli zdaje sobie sprawę, do czego zmierza adwokat.
— Wysoki Sądzie — odezwał się w końcu, przerywając młodemu prawnikowi. — Obrońca zdaje się całkiem poważnie sugerować, by zeznań inkwizytora nie dopuszczać jako materiału dowodowego.
— Posłuchajmy do końca, to się przekonamy.
— A zatem, Wysoki Sądzie — podsumował Cooper — inkwizytorzy w procesach o czary, będąc bez wyjątku profesjonalistami, których zatrudnienie uzależnione jest nie od ustalenia prawdy, ale od uznania oskarżonych za winnych, są stroną zainteresowaną wynikiem postępowania. W ciągu ostatnich stu lat rejestry nie wymieniają ani jednego łowcy czarownic, który po przesłuchaniu by stwierdził, że osoba oskarżona o czary nie jest winna. Co więcej, można zaobserwować stały schemat poszerzania kręgu oskarżonych wskutek uzyskanych zeznań. Tylko w dwóch przypadkach zarzuty kontaktów z szatanem obecne były w oryginalnym zeznaniu i oba okazały się świadomym, celowym fałszerstwem. Schemat jest jasny: wszystkie zgodne z prawem procesy o czary rozpoczynają się bez dowodów na cokolwiek poza użyciem talentu. Zeznania o udziale szatana pojawiają się dopiero po przybyciu inkwizytora, a wtedy trafiają do sądu na dwa możliwe sposoby. Albo jako własne zeznanie inkwizytora, negujące zapewnienia świadka czy oskarżonego, którzy przeczą udziałowi szatana, albo w zeznaniu świadka, który przyznaje się do kontaktów z szatanem, co stanowi element skruchy, wskutek czego oskarżenie zostaje wycofane. Krótko mówiąc, Wysoki Sądzie, zapisy historyczne stwierdzają to wyraźnie. Dowody szatańskiego zaangażowania we wszystkich procesach o czary w Nowej Anglii to wyłącznie zeznania samych łowców czarownic oraz tych, którzy z lęku przed śmiercią naginają się do ich woli i składają jedyne zeznanie, które łowcy skłonni są zaakceptować.
— On żąda, by ten sąd zaprzeczył samej podstawie prawa o czarach! — krzyknął Quill. — Chce, by ten sąd zaprzeczył wyraźnej intencji parlamentu i zgromadzenia Massachusetts!
John zaśmiał się niemal w głos. Cooper okazał się wyjątkowo zuchwały. Chciał nie tylko, by oskarżenie odrzucono bez procesu. Żądał też od sędziego takich rozstrzygnięć, które praktycznie uniemożliwią w przyszłości jakikolwiek proces o czary. To znaczy, jeśli decyzja Johna zostanie uznana za ważny precedens.
A wszystko sprowadziło się do jednej myśli: on daje mi szansę dokonania w ostatnich latach życia czegoś wielkiego.
— Pański zarzut dotyczy bardzo poważnego nadużycia ze strony pana Quilla. Gdybym miał przyjąć ten wniosek, nie miałbym wyboru, musiałbym unieważnić licencję pana Quilla i oskarżyć go o krzywoprzysięstwo. To na początek.
— Działałem w zgodzie z najlepszymi tradycjami mojego zawodu! — zawołał Quill. — To oburzające!
— Mimo to — ciągnął John — zarzuty są tak poważnej natury, że czynią problematycznym cale postępowanie przeciwko panu Smithowi i pannie Purity. Mam bowiem przeczucie, że gdybym uznał którykolwiek z tych dwóch wniosków, następny dotyczyłby zastosowania literalnej wykładni praw o czarach.
— Istotnie, Wysoki Sądzie — przyznał Cooper.
— To ja wnioskuję o literalną wykładnię — zaprotestował Quill.
— Pan prosi o literalną wykładnię prawa zakazującego tortur — zauważył John. — Sądy od dawna zdawały sobie sprawę z faktu, że literalna wykładnia prawa o czarach wymaga dla uzyskania wyroku udowodnienia nie tylko korzystania z ukrytych mocy, ale też że owe moce biorą się z wpływu lub władzy szatana.
— To nie jest wymaganie, to warunek ich wystąpienia! — krzyknął Quill.
— Proszę na mnie nie krzyczeć, panie Quill. Sprawiedliwość może być ślepa, ale nie jest głucha.
— Proszę o wybaczenie.
— Niezależnie od wybuchów pańskiego temperamentu, panie Quill, od dawna ustalono, że literalna wykładnia tradycyjnego tekstu prawa o czarach prowadzi do wniosku, iż udział szatana nie jest rzeczą oczywistą i musi zostać udowodniony. Posiadanie niezwykłych umiejętności nie jest prima facie dowodem szatańskich wpływów, co wynika wprost z tradycji prawa kościelnego, które zawsze musi pozostawić miejsce na możliwość cudu, dokonanego dzięki wierze w Jezusa Chrystusa i interwencji niebios.
— Czyżby obrona wyznawała teorię, że ta para czarowników czyniła cuda dzięki mocy zesłanej im przez Chrystusa? — zapytał Quill takim tonem, jakby to był największy z możliwych absurdów.
Ale jego słowa zawisły w powietrzu bez odpowiedzi, bez protestu, wywierając efekt przeciwny do zamierzonego. John wiedział, że jedną z głównych tez, zapamiętanych dzisiaj w sali sądowej, będzie ta, że ludzie o mocy danej od Boga mogą zostać oskarżeni o czary, jeśli łowcy czarownic postawią na swoim.
Dobra robota, panie Cooper.
— Decyzją sądu wnioski wniesione przez obronę muszą zostać rozpatrzone, zanim proces będzie kontynuowany. Niech woźny zwolni przysięgłych i opróżni salę, aby dyskusja na temat dowodów, jaka się teraz zacznie, nie wpłynęła na końcowy werdykt. Posiedzenie wznowimy w południe. Radzę wszystkim zjeść wczesny obiad, zamierzam bowiem rozstrzygnąć te kwestie, zanim wieczorem nastąpi odroczenie.
Uderzenie młotkiem, i John poderwał się z fotela, by niemal tanecznym krokiem pobiec do szatni. Nigdy by nie przypuszczał, że ten paskudny procesik nagle stanie się tak istotny. Odrzucił oskarżenia w obu procesach o czary, którym przewodził. Ale w tamtych sprawach powodem były sprzeczności w zeznaniu świadka, więc nie powstał precedens. Cooper doprowadził do sytuacji o wiele groźniejszej — przyjęcie któregokolwiek z jego wniosków dowodowych może obalić same prawa o czarach, czyniąc je nieegzekwowalnymi. Wobec klimatu politycznego w Nowej Anglii niewielka była szansa, by prawodawca wprowadził je na nowo, przynajmniej bez potężnych zabezpieczeń, które usuną wszystkie te drobne sztuczki z arsenału łowców czarownic. To, co dzieje się w Anglii, może oczywiście przebiegać całkiem inaczej. Ale jeśli John znał swego syna Quincy'ego, zgromadzenie Massachusetts zadziała błyskawicznie i zanim jeszcze parlament przedyskutuje sprawę, prawo w Nowej Anglii zostanie już ustanowione. Parlament znajdzie się wówczas w nieprzyjemnej sytuacji, zmuszony odrzucić prawo kościelne wprowadzone w Nowej Anglii — miejscu, gdzie życie chrześcijan uważa się za najbardziej czyste. Istniała szansa, że wszystko to może się skończyć w tej sali, dzisiaj. Usiadł w krytym pluszem fotelu, niemal zapadając się w poduszki, gdyż mebel zaprojektowano dla potężniejszych mężczyzn. Przymknął oczy i uśmiechnął się. A jednak Bóg przeznaczył mu pewną rolę do odegrania w życiu.
Purity nie miała pojęcia, co planuje Verily Cooper. Wiedziała tylko, że Quill przeciw temu protestuje ze szczerym oburzeniem, a zatem jej musiało się podobać. Poza tym widziała wyraźnie, że Verily Cooper nie czuje wobec niej złości; Alvin także nie, choć przez nią przecież znalazł się w łańcuchach. Mimo to niełatwo jej przyszło usiąść obok tych ludzi, których oskarżyła. Gdyby wiedziała, składając doniesienie, do czego to doprowadzi… Spróbowała im wytłumaczyć.
Wiemy dobrze — przerwał jej Verily. — Proszę się nie martwić.
Gdzie jedzenie? — zainteresował się Alvin. — Nie mamy wiele czasu, a trzeba cos zjeść.
Nie wiem, czemu mi pan pomaga — powiedziała Purity.
Wcale nie pomaga — stwierdził Alvin. — On próbuje zmienić świat.
Alvin ma kłopoty z władzą — odparł Verily. — Nie lubi, kiedy ktoś inny dowodzi.
— Chcę, żeby ktoś inny zaczął dowodzić operacją sprowadzenia tutaj jakiegoś jedzenia. Ten stół zaczyna wyglądać coraz bardziej smakowicie.
Wtedy właśnie zbliżył się woźny. Zapytał, czy chcą jeść w celach, osobno, czy może w sali sądowej, na stole obrony. Wielki piknikowy kosz jedzenia przygotowało kilka dam z Cambridge, w tym jego żona.
— To wręcz niezwykła życzliwość — ucieszył się Verily. Woźny uśmiechnął się szeroko.
— Moja żona była wczoraj na łąkach. Uważa was za Galahada. Albo Percivala.
— Zechce jej pan podziękować ode mnie? Od nas wszystkich? Wkrótce stół był zastawiony chlebem, serem i owocami.
Alvin zabrał się do jedzenia jak podrostek. Purity o wiele trudniej przyszło wzbudzić w sobie apetyt, kiedy jednak poczuła w ustach smak sera i gruszek, odkryła, że jest bardzo głodna.
— Sama nie wiem — powiedziała — jak moglibyście mi kiedykolwiek wybaczyć.
— Ależ wybaczamy pani — zapewnił Alvin. — Nawet więcej niż wybaczamy. Obecny tutaj Verily ma wręcz obsesję na pani punkcie.
Verily uśmiechnął się tylko; iskierki błysnęły mu w oczach.
— Alvin czuje się trochę nieswojo — wyjaśnił. — Nie lubi więzień.
— Siedział pan już kiedyś w więzieniu? — zdziwiła się Purity.
— Został oczyszczony ze wszystkich zarzutów — wyjaśnił Verily. — Co dowodzi, że jestem sprytnym adwokatem.
— Co dowodzi, że byłem niewinny — sprostował Alvin. — Przewaga, jaką w tym przypadku nie dysponuję.
Dopiero wtedy Verily okazał irytację.
— Jeżeli uważasz, że jesteś winien, to dlaczego się nie przyznałeś? — zapytał ostrym tonem.
— Nie jestem winien czarów — odparł Alvin. — Czy przy „literalnej wykładni”, czy jakkolwiek. Ale wszystko, co mówiła o mnie panna Purity… Obaj wiemy dobrze, że to prawda.
Jakby chciał to wykazać, ściągnął z prawej ręki żelazną obręcz kajdan.
Purity syknęła tylko. Nie widziała jeszcze takiej mocy. Nawet po wysłuchaniu opowieści Arthura Stuarta nad rzeką, nie zdawała sobie sprawy, jak łatwo Alvin narzuca swoją wolę żelazu. Żadnych zaklęć, żadnego wysiłku.
— Panna Purity jest zdziwiona — zauważył Verily.
— Jak myślisz, może rozsmaruję to żelazo na chlebie i zjem?
— Przestań się popisywać.
Alvin rozparł się wygodnie na krześle i zaczął jeść solidny kawał chleba z serem — tej pozycji nie mógł przyjąć, kiedy był skuty. Mimo pełnych ust mówił dalej.
— Pomyślałem, że warto wam przypomnieć, panno Purity. To, coście o mnie powiedzieli, to prawda. Nie obwiniajcie się więc o kłamstwo.
Purity była na granicy płaczu.
— Cały świat popada w chaos — szepnęła.
— Fakt — zgodził się Alvin. — Ale w różnych miejscach na różne sposoby. Dlatego warto jest podróżować.
— Wiem, że chcecie tylko mojego dobra, obaj. Ale jesteście źli na siebie nawzajem. Nie wiem dlaczego.
— Verily sądzi, że jest w pani zakochany — oznajmił Alvin.
Purity nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Verily także. Zarumienił się tylko, zjadając gruszkę. Ale nie zaprzeczył słowom Alvina.
— Co nie znaczy, że nie podoba mi się to jego zakochanie — dodał Alvin. — A żona mówi mi, że jesteście dobrą dziewczyną, lojalną, mądrą, cierpliwą i mającą wszystkie inne zalety, jakie powinna mieć żona pana Coopera.
— Nie wiedziałam, że spotkałam kiedyś pańską żonę, drogi panie — zdziwiła się Purity.
— Nie spotkaliście. Nie pamiętacie, co Arthur o niej opowiadał?
— Że jest świecą.
— Żagwią.
— Tu, w Nowej Anglii, rzadko słyszymy o talentach. Jedyny znany polega chyba na pozbywaniu się ciał zwierząt. Kuchennie.
Verily zaśmiał się głośno.
— Mówiłem ci, Al, że ma poczucie humoru. Pozwoliła sobie na lekki uśmieszek.
— Powiedzmy tyle: Margaret uważa, że warci jesteście kłopotu przespania kilku nocy w celi — podsumował Alvin.
— Pan mnie podtrzymywał, kiedy biegaliśmy wczoraj na łąkach, prawda? Alvin wzruszył ramionami.
— Kto mógł wiedzieć, jacy jesteście twardzi, panienko? W pewnym momencie każdy się poddaje i mówi to, co pytający chce usłyszeć.
— Chciałabym wierzyć, że potrafię wytrzymać tortury nie gorzej niż ktokolwiek inny.
— O to mi właśnie chodzi. Nikt nie wytrzyma, jeśli przesłuchujący zna się na tym, co robi. Ciało nas zdradza. Większość ludzi nigdy się o tym nie dowiaduje, bo nigdy nie stawiają im pytania, które naprawdę jest ważne. A ci, którzy na takie pytanie muszą odpowiedzieć, w większości mówią to, co pytający chce usłyszeć, bez przymusu tortur. Tylko ci silni, ci najbardziej uparci bywają torturowani.
— Panie Cooper. — Purity zwróciła się do Verily'ego. — Nie myśli pan, mam nadzieję, że przywiązuję wagę do żartów pana Smitha na temat pańskich uczuć wobec mnie.
Verily uśmiechnął się do niej.
— Nie zna mnie pani, trudno więc oczekiwać, by cieszyła panią taka myśl.
— Wręcz przeciwnie. Znam pana bardzo dobrze. Widziałam pana dzisiaj w sądzie, i na łąkach także. Wiem, jakim pan jest człowiekiem.
— Ale nie wie pani, że puszcza bąki przez sen — wtrącił Alvin. Purity spojrzała na niego z niesmakiem.
— Jak każdy — odparła. — Ale większość nie uważa za konieczne wspominać o tym przy jedzeniu.
Alvin uśmiechnął się szeroko.
— Nie chciałem, żeby zrobiło się z tego spotkanie towarzyskie. Nie wtedy, kiedy obecny tu mój adwokat próbuje spalić stodołę, żeby usunąć pchły.
Verily spochmurniał natychmiast.
— To nie są pchły, kiedy umierają niewinni ludzie, a inni ze strachu stają się krzywoprzysięzcami.
— Jak będzie wymierzana sprawiedliwość, kiedy sędziowie zaczną obalać prawa, gdy tylko jakiś adwokat da im choć ślad pretekstu?
— To teoria. Jeśli praktykowanie prawa wiedzie do niesprawiedliwości, prawo musi zostać zmienione.
— Do tego służy parlament — przypomniał Alvin. — I zgromadzenie.
— Który polityk ośmieli się głośno powiedzieć, że popiera czarowników?
Ta dyskusja trwałaby pewnie dalej, jednak w tej chwili otworzyły się drzwi do sali sądowej i wszedł Hezekiah Study. Nie przywitał się, ale przeszedł między ławkami publiczności, aż zatrzymał się przy krześle za stołem obrony. Zwracał się tylko do Verily'ego Coopera.
— Niech pan tego nie robi — powiedział.
— Czego mam nie robić?
— Niech pan nie atakuje łowców czarownic. Proszę bronić tej konkretnej sprawy. Albo jeszcze lepiej, jeśli pański klient rzeczywiście ma talent, o jaki jest oskarżony, niech zrzuci łańcuchy i ucieka razem z panem.
Dopiero teraz Hezekiah zauważył obręcz kajdan, skrzywioną i skręconą na kolanach Alvina, który uśmiechnął się do niego i wpakował sobie do ust ostatni kawał chleba i sera naraz.
— Niech pan wybaczy, ale kim pan właściwie jest? — zapytał Verily.
— To wielebny Study — wyjaśniła Purity. — Radził mi nie oskarżać Alvina Smitha o czary. Żałuję, że go wtedy nie posłuchałam.
— A pan pożałuje, że nie słucha mnie teraz — dodał Hezekiah.
— Prawo jest po mojej stronie — oświadczył Verily.
— Nie. Nic nie jest po pańskiej stronie.
— Drogi panie, znam tę sprawę i znam prawo.
— Ja też znałem. Próbowałem stosować tę samą strategię. Teraz Verily się zainteresował.
— Jest pan prawnikiem?
— Byłem prawnikiem. Zrezygnowałem i zostałem kaznodzieją.
— Ale, jak rozumiem, pr2egrał pan proces o czary?
— Próbowałem odwołać się do literalnej wykładni prawa, co i pan chce zastosować — odparł Hezekiah. — Próbowałem wykazać, że zeznanie łowcy czarownic nie jest wiarygodne. Tak samo jak pan teraz robi.
— I zawiodło?
— Co pan uczyni, jeśli łowca powoła pana na świadka? Verily milczał.
— Łowca czarownic może wezwać mojego adwokata na świadka? — zdziwił się Alvin.
— To prawo kościelne. Starsze niż adwokatura. Nie ma żadnych przywilejów, chyba że dla wyświęconych kapłanów.
— I wtedy powołali pana na świadka — domyśliła się Purity. — Ale co pan zeznał?
— Prawdę. Że widziałem, jak korzystają z talentów. Nieszkodliwych! Darów od Boga, tłumaczyłem. Ale zeznałem, co zeznałem. — Łzy popłynęły Hezekiahowi po policzkach. — To zaprowadziło ich na szubienicę.
Purity także płakała.
— Jakie mieli talenty?
— Kto? — zdziwił się Alvin.
— Moja matka i ojciec — powiedziała, czekając na potwierdzenie Study'ego. Kiwnął głową i odwrócił wzrok.
— Za co zginęli? — nie ustępowała Purity. — Jaką popełnili zbrodnię?
— Twoja matka potrafiła leczyć zwierzęta — odparł Hezekiah. — To ją zabiło. Sąsiad, mający zadawnione urazy, czekał za długo, wezwał ją za późno, jego muł zdechł. Powiedział więc, że z mocy szatana przeklęła zwierzęta wszystkich, których nie lubi.
— A ojciec?
— Potrafił wykreślić linię prostą. Słowa zawisły przez moment.
— I to wszystko? — nie dowierzał Alvin.
— Na papierze. Na ziemi. Dokładniej niż mierniczy. Jego płoty podziwiali wszyscy sąsiedzi. Co roku wygrywał nagrodę za orkę na wiejskich konkursach. Nikt nie potrafił wyciąć tak prostej bruzdy. Żona zawsze kazała mu ciąć materiał, kiedy szyła. Ludzie przypomnieli sobie o tym talencie, kiedy sądzono jego żonę, a on przyznał się chętnie, ponieważ nie widział w tym nic złego. Nigdy nie skrzywdził nikogo i nie wykorzystywał talentu, by zyskać przewagę, najwyżej na tych konkursach.
Purity szlochała tak, że ledwie potrafiła mówić.
— I dlatego zginęli?
— Zginęli przez zazdrość — odparł Hezekiah. — Przez żądzę krwi łowcy czarownic, a także z powodu niekompetencji i arogancji, tak, i pychy swojego obrońcy. Nazywał siebie ich przyjacielem, ale odważył się narazić ich życie dla większej sprawy. Mogłem uzyskać dla nich wygnanie. Byli lubiani, proces nie cieszył się poparciem, łowca był skłonny do targów. Ale wierzyłem w sprawę. — Ujął dłonie Purity. — Nie mogę pozwolić, żeby ten człowiek zrobił ci to samo! Poświęciłem życie, żeby ustrzec cię przed takim losem, bo oni cię naznaczyli. Nie myśl, że nie. Quill wie, kim jesteś. Z twojego powodu nie mogli powiesić twojej matki, dopóki nie przyszłaś na świat, a wzburzenie wśród ludzi narastało. Chcieli już wyrwać ich z więzienia. Ale łowcy zwrócili się o pomoc do władz i pilnowali egzekucji. Ciebie odesłali, żebyś nie przypominała ludziom, jaką potworną krzywdę ci wyrządzono. Aż po dziś dzień niech Bóg ma w opiece łowcę czarownic, który zabłądzi do tej części Netticut, bo ludzie tam znają prawdę.
— A zatem było to w pewnym sensie zwycięstwo — zauważyła Purity. — Nie umarli na próżno.
— Umarli — odparł Hezekiah. — Ich oskarżyciele podlegali ostracyzmowi i w końcu musieli się wyprowadzić, ale żyją, prawda? Łowcy czarownic utracili wiele ze swego prestiżu, ale wciąż pracują w swoim fachu. Jak dla mnie, wygląda to jak śmierć na próżno.
— To inny proces — wtrącił Verily. — I inny sędzia.
— To człowiek honoru, ale skrępowany przepisami prawa. Nie myślcie, że tak nie jest.
— Złe prawa nie wiążą ludzi honoru. Alvin roześmiał się odrobinę złośliwie.
— Jeżeli tak, to w jaki sposób zamierzasz odróżniać tych honorowych od niehonorowych? Kogo w ogóle wiąże prawo? Bo przecież każde prawo jest złe w tym czy innym przypadku.
— Po czyjej jesteś stronie? — zapytał kwaśnym tonem Verily.
— Widzisz, mam zbudować miasto — odparł Alvin. — I jeśli nie oprę go na prawie, to na czym może stanąć? Nawet Napoleon wydaje prawa, które wiążą także jego, bo gdyby nie, wtedy nie byłoby porządku, ale chaos do samego końca.
— Wolisz raczej zawisnąć?
Alvin westchnął i podniósł skręconą obręcz kajdan.
— Nie będę wisiał.
— Ale ktoś będzie — rzekł Verily. — Jeśli nie w tym roku, to w przyszłym albo jeszcze następnym. Ktoś zawiśnie. Sam to powiedziałeś.
— Niech te procesy o czary wygasną same z siebie — mruknął Alvin.
— Tak jak wygasa niewolnictwo? — odpowiedział drwiąco Verily. Ludzie wracali na salę. Zjawił się woźny, by sprzątnąć po posiłku.
— Nie zjedliście dużo — zauważył.
— Ja zjadłem — zapewnił Alvin.
Hezekiah i Purity wciąż trzymali się za ręce ponad barierką oddzielającą sąd od publiczności.
— Proszę o wybaczenie — odezwał się woźny. — Ona jest teraz oskarżoną. Nie chcę zakuwać jej w łańcuchy, ale nie wolno jej dotykać nikogo poza barierką.
Hezekiah skinął głową i cofnął ręce.
Woźny wyszedł z koszem. Alvin na powrót owinął sobie obręcz na przegubie. Purity nie mogła się powstrzymać, by jej nie dotknąć — znów była twarda. Twarda jak żelazo. Quill wrócił na salę z uśmiechem. Purity odwróciła się.
— Myli się pan — szepnęła do Hezekiaha. — To nie pan zaprowadził ich na szubienicę.
Hezekiah pokręcił głową.
— Nie znałam ich, ale teraz siedzę na miejscu, na którym oni siedzieli, choć bardziej winna, gdyż to ja postawiłam zarzuty. I mogę pana zapewnić, że wiedzieli, kto jest im przyjacielem.
— Nie byłem dla nich przyjacielem.
— Wiedzieli, kto jest im przyjacielem — powtórzyła. — I ja wiem także. Wszyscy byli oburzeni, ale pozwolili, by ich powieszono. Tylko pan podążył za mną, czy też odnalazł mnie tutaj. Tylko pan troszczył się, bym dorastała bezpiecznie. Oddał pan całe lata swego życia ich dziecku. Jak prawdziwy przyjaciel.
Hezekiah ukrył twarz w dłoniach. Ramiona mu drżały, niezdolne unieść złożonego na nich brzemienia. Rozgrzeszenie okazało się większym ciężarem — przynajmniej w tej chwili — niż poczucie winy.
Quill poderwał się z krzesła, gdy tylko John Adams wkroczył na salę.
— Wysoki Sądzie, mam wniosek.
— Nie pańska kolej — odparł John.
— Wysoki Sądzie, sądzę, że wszystko się rozwiąże, jeśli powołamy na świadka Verily'ego Coopera! To prawo kościelne i nie ma…
John walił młotkiem raz po raz, dopóki Quill nie zamilkł.
— Powiedziałem, że to nie jest pańska kolej na zgłaszanie wniosków.
— Są precedensy! — Quill aż wrzał z wściekłości.
— Wręcz przeciwnie. Pański wniosek będzie na miejscu, kiedy podejmiemy proces Alvina Smitha i Purity Orphan. W tej chwili jednak przesłuchanie dotyczy wniosku obrony, a w tej procedurze ja zadaję pytania. Nie ma tu stron ani oskarżycieli, jedynie moje poszukiwanie prawdy, które pozwoli mi podjąć decyzję. Dlatego zajmie pan swoje miejsce, dopóki nie zechcę pana przesłuchać. Jest pan równy każdej z obecnych tu osób. Nie ma pan uprawnień do zgłaszania żadnych wniosków. Czy wreszcie pan zrozumiał, panie Quill?
— Przekracza pan swoje uprawnienia, Wysoki Sądzie!
— Woźny, proszę przynieść kajdany i łańcuchy. Jeśli pan Quill znów się odezwie, zostaną mu założone, by przypominać, że w czasie tych przesłuchań nie ma żadnej władzy na sali.
Quill usiadł blady i drżący.
Przez dłuższy czas przesłuchania szły gładko. John wezwał najpierw Purity. Opisała naturę oskarżeń, jakie wniosła początkowo, po czym opowiedziała, jak Quill je przekręcał, jak zmienił niewinne zabawy w rzece w kazirodczą orgię, a spokojną rozmowę na brzegu w sabat czarowników. John spytał jeszcze o profesorów z college'u, a ona potwierdziła, że nigdy o nich nie wspominała; dowiedziała się, że są przesłuchiwani, dopiero kiedy Quill zażądał, by zadenuncjowała ich, a zwłaszcza Emersona.
Następnie pojedynczo wprowadzano profesorów. Opowiadali o przesłuchaniach przez Quilla. Każdy z nich stwierdzał, że dano mu do zrozumienia, iż pozostali przyznali się i wskazali również jego, i że jego jedyną nadzieją jest wyznanie swych win i skrucha. Każdy zaprzeczył, że to on doniósł na kolegów.
Wtedy John zwrócił się do Quilla.
— Czy nie przesłucha pan najpierw jego? — Łowca czarownic wskazał Alvina.
— Czy zapomniał pan, czego dotyczy to przesłuchanie?
— Chciałbym usłyszeć, czy on również zaprzeczy oskarżeniu o czary.
— Dowie się pan podczas procesu — wyjaśnił John. — Ponieważ w sprawach o czary oskarżony może zostać wezwany, by zeznawać przeciwko sobie.
— Faworyzuje go pan.
— A pan nadużywa mojej cierpliwości. Niech pan położy dłoń na Biblii i złoży przysięgę.
Quill zrobił, co mu kazano, i rozpoczęło się przesłuchanie. Odpowiadał pogardliwie i zaprzeczał, by kogokolwiek okłamywał.
— To ona mówiła o szatanie. Musiałem zatykać uszy, z taką miłością go opisywała. Chciała zyskać o nim wiedzę cielesną. Powiedziała mi nawet, że szatan kazał jej kłamać i twierdzić, że to ja wymyśliłem całą historię. Nie lękałem się jednak, gdyż wiedziałem, że w praworządnym sądzie bardziej będzie się ufać moim zeznaniom niż jej.
John słuchał Quilla spokojnie, a ton zeznań stawał się coraz bardziej przykry.
— Ci profesorowie zachowują się dokładnie tak, jak można się spodziewać po konklawe magów — tłumaczył Quill. — Nie przesłuchiwałbym ich nawet, gdyby dziewczyna ich nie wydała. Natychmiast zmieniła zdanie, oczywiście, i próbowała zaprzeczać, ale wystarczyło, co mówiła wcześniej. Oni też negują, że się przyznali, jednak niektórzy to zrobili, co potwierdzają złożone w sądzie protokoły.
John podniósł ze stołu plik zeznań.
— Istotnie, mam te protokoły i przeczytałem je wszystkie.
— A zatem zna pan prawdę — rzekł Quill. — A całe to przesłuchanie jest parodią.
— Jeśli nawet — odparł John — to przebiega według pańskiego scenariusza.
— Nie pisałem scenariusza do tego, co się tu odbywa. Oczekiwałem, że sąd będzie działał tak, jak na uczciwym procesie o czary.
— Ale panie Quill, to nie jest proces o czary. To przesłuchania dotyczące wniosku obrony. Wydaje się, że nie jest pan w stanie tego pojąć. Procedura jest całkowicie uprawniona. A ja jestem już gotów, by podjąć decyzję co do wniosku.
— Ale nie przesłuchał pan Alvina Smitha!
— No dobrze. — John westchnął ciężko. — Panie Smith, jak się pan dzisiaj czuje?
— Trochę mnie męczą te łańcuchy, Wysoki Sądzie — odparł Alvin. — Ale poza tym całkiem dobrze.
— Czy kiedykolwiek utrzymywał pan kontakty z szatanem?
— Nie jestem pewien, o kogo panu chodzi, Wysoki Sądzie. John zdziwił się. Oczekiwał krótkiego „nie”.
— O szatana — wyjaśnił. — Nieprzyjaciela Boga.
— No cóż, jeśli szatan oznacza nieprzyjaciela Boga, to owszem, swego czasu miałem kontakt ze sporą ich liczbą, w tym z obecnym tu panem Quillem.
— Wysoki Sądzie! — zaprotestował Quill.
— Proszę usiąść, panie Quill — polecił John. — Panie Smith, mam wrażenie, że świadomie źle pan zrozumiał moje pytanie. Niech pan nie nadużywa mojej cierpliwości. Szatan, jak się powszechnie uważa, jest istotą nadprzyrodzoną. Został pan oskarżony o to, że otrzymał pan moc od niego i że wykonuje pan jego polecenia. Czy otrzymał pan od szatana jakieś ukryte moce albo czy jest mu pan posłuszny?
— Nie, Wysoki Sądzie.
— Ściślej mówiąc: czy kiedykolwiek mówił pan Purity Orphan, że ma pan kontakty z szatanem, albo czy mogła zobaczyć pana w obecności szatana?
— Jeśli Wysoki Sąd ma na myśli tego czerwonego osobnika ze szponami niedźwiedzia, kozimi kopytami i rogami na głowie, to nigdy go nie widziałem ani nie słyszałem. Nie przysłał mi nawet listu. Czułem za to jego zapach, ale tylko wtedy, gdy byłem sam z panem Quillem.
John pokręcił głową.
— Nie wydaje mi się, żeby poważnie traktował pan to dochodzenie.
— Nie, Wysoki Sądzie — zgodził się Alvin. — Muszę przyznać, że faktycznie nie traktuję tego poważnie.
— A czemuż to? Czy nie rozumie pan, że pańskie życie może zależeć od wyników tych przesłuchań?
— Nie zależy — stwierdził Alvin. Cooper próbował go uciszyć.
— A dlaczego wierzy pan, że jest bezpieczny, niezależnie od wyników przesłuchania?
Alvin wstał i ściągnął z przegubów kajdany, tak łatwo, jakby zdejmował rękawiczki. Potrząsnął nogami i łańcuchy zsunęły się na podłogę.
— Ponieważ mam talent, z którym się urodziłem. A o ile wiem, to Bóg nas stwarza, nie szatan, zatem wszelki talent, jaki mi dano, od Boga pochodzi. Staram się korzystać z niego w sposób łagodny i uczciwy. Jedno, czego nigdy nie próbuję, to użyć mojego talentu, by zmusić kogokolwiek do zrobienia czegoś wbrew jego woli. Ale pan i mój adwokat postanowiliście, jak się zdaje, zmusić mieszkańców Nowej Anglii do zawieszenia prawa o czarach, czy tego chcą, czy nie. Pan Quill jest kłamliwą żmiją, ale nie obala się prawa tylko po to, żeby przyłapać kilku kłamców.
Verily Cooper oparł głowę o blat. John, który zadrżał na widok potęgi w tak oczywisty sposób nadprzyrodzonej, zrozumiał, że dla Coopera to żadna nowość.
Alvin mówił dalej.
— Miałem zamiar wytrzymać tu do końca i sprawdzić, jak obaj zdołacie nagiąć przepisy, nie łamiąc przy tym zbyt wielu, ale moja żona potrzebuje mnie natychmiast i nie będę marnował ani minuty dłużej. Kiedy znajdę czas, wrócę i możemy omówić to razem, Wysoki Sądzie, bo uważam pana za człowieka honoru. Jednak w tej chwili jestem niezbędny gdzie indziej.
Ruszył do drzwi w tylnej części sali.
Quill poderwał się i próbował go zatrzymać, ale jego dłonie ześliznęły się z ciała Alvina, jakby było wysmarowane tłuszczem.
— Zatrzymać go! — wrzasnął. — Nie pozwólcie mu uciec!
— Woźny — powiedział John. — Jak się zdaje, pan Smith zamierza uciec. Alvin odwrócił się i spojrzał na sędziego.
— Myślałem, Wysoki Sądzie, że to nie jest mój proces. Myślałem, że to przesłuchania w sprawie wniosku. Nie jestem panu potrzebny.
Verily wstał.
— Alvinie, a co z Purity?
— Nie będzie wisieć — odparł Alvin. — A zanim skończysz, zostanie już pewnie królową Anglii.
— Zaczekaj chwilę. — Verily zwrócił się do Johna Adamsa. — Wysoki Sądzie, zwracani się z prośbą o zwolnienie mojego klienta za jego własnym poręczeniem, z obietnicą, że stawi się przed sądem jutro rano.
John zastanowił się, o co prosi adwokat, i postanowił udzielić zgody. Ucieczka zmieni się wtedy w zgodne z prawem zwolnienie.
— Ponieważ obecność oskarżonego nie jest niezbędna na tym przesłuchaniu, i ponieważ uzyskaliśmy dowód, że jego zgoda na uwięzienie aż do tej chwili była całkowicie dobrowolna, sąd uznaje go za osobę godną zaufania. Zostaje zwolniony za własnym poręczeniem i ma się stawić w tej sali jutro o dziesiątej rano.
— Dziękuję, Wysoki Sądzie — powiedział Alvin.
— To skandal! — zawołał Quill.
— Proszę usiąść, panie Quill — upomniał go John Adams. — Jestem gotów do wydania decyzji w sprawie wniosku.
Quill usiadł powoli, patrząc, jak za Alvinem zamykają się drzwi.
— Wysoki Sądzie — odezwał się Verily Cooper. — Muszę przeprosić za zachowanie mojego klienta.
— Niech pan siada, panie Cooper — przerwał mu John. — Podjąłem decyzję. Uwaga pana Smitha była głęboko słuszna. Nie jest rolą sądu obalanie prawa w celu uzyskania sprawiedliwości. A zatem oba wnioski zostają odrzucone.
Quill szeroko rozłożył ręce.
— Bogu niech będą dzięki!
— Nie tak prędko, panie Quill — upomniał go John. — Wstępne przesłuchanie jeszcze się nie skończyło.
— Ale pan zdecydował.
— W toku przesłuchania wstępnego poznałem istotne dowody niegodnego zachowania ze strony urzędników zwanych inkwizytorami lub łowcami czarownic. Mianowanie owych łowców należy do władz kościelnych; przekazały one tę odpowiedzialność komisji ekspertów do spraw czarów, którzy mają dopilnować, by łowcy byli właściwie przeszkoleni. Jednakże sama licencja uprawniająca do przesłuchiwania i do występowania w sądzie wydawana jest przez gubernatora po zaprzysiężeniu przez sędziego. Licencja taka wymagana jest, by inkwizytor mógł wystąpić w sądzie świeckim i zażądać procesu o czary. Tym samym licencje wszystkich łowców czarownic podlegają przepisom, które mówią o licencjonowaniu przedstawicieli rządu, jeśli nie są wymienieni w przepisach szczegółowych. Zgodnie z tymi przepisami pańska licencja może zostać zawieszona, jeśli urzędnik sądowy w randze sędziego pokoju lub wyższej stwierdzi, że wykorzystywał pan swój urząd wbrew interesom członków społeczności. To właśnie stwierdziłem. Panie Quill, niniejszym oznajmiam, że pańska licencja, jak również licencje wszystkich innych inkwizytorów w Massachusetts oraz w okręgu sądowym Nowej Anglii są zawieszone.
— Ale… Nie może pan… Przecież…
— Co więcej, oświadczam, że wszelkie śledztwa prowadzone na podstawie tych licencji zostają również zawieszone. Zarządzam, by żadne postępowanie sądowe nie było kontynuowane, dopóki, i o ile, nie przeprowadzi się przesłuchań dostarczających dowodów spełniających normalne reguły postępowania dowodowego w sądach świeckich, które to sądy mają jurysdykcję nad licencjonowaniem. Jeśli pan albo inny łowca czarownic nie potrafi wykazać, że dowody przedstawione przez was w sądzie spełniają standardy dowodowe w sądach świeckich, zawieszenie licencji nie będzie zniesione. A dopóki licencje są zawieszone, wszystkim przedstawicielom prawa w Nowej Anglii zabrania się wykonywania poleceń inkwizytorów w kwestii aresztowania, zakuwania w kajdany, uwięzienia, stawiania przed sądem i osądzania nikogo. Ponieważ prawo wymaga, by łowca czarownic był oskarżycielem podczas każdego procesu o czary w Nowej Anglii, zarządzam, by żaden proces o czary nie odbył się w Nowej Anglii, dopóki i jeżeli nie znajdzie się inkwizytor z ważną licencją, by pełnić obowiązki oskarżyciela. Słowa płynęły z ust Johna Adamsa niczym potok ze źródła. Odnosił wrażenie, że śpiewa. Alvin Smith miał rację. Ale w chwili gdy John uświadomił sobie, że honor zmusza go do oddalenia obu sprytnych wniosków Coopera, w umyśle otworzyła się nagle nowa ścieżka. Zobaczył, jak może przerwać procesy o czary, nie używając sądowego precedensu, by obalić prawo, ale używając innego prawa, by je przebić.
— Posiedzenie zostaje zamknięte. — Uderzył młotkiem. Po czym uderzył raz jeszcze. — Otwieram proces w sprawie naród przeciwko Alvinowi Smithowi i Purity Orphan. Jako że jest to proces o czary, nie możemy go kontynuować bez obecności inkwizytora z ważną licencją. Czy inkwizytor posiadający taką licencję znajduje się na sali?
Z uśmiechem spojrzał na Quilla.
— Drogi panie, siedzi pan przy stole oskarżyciela. Czy posiada pan taką licencję? Quill zobaczył ogniste litery na ścianie.
— Nie, Wysoki Sądzie.
— No cóż… — John westchnął. — Nie widzę tu innych kandydatów do roli inkwizytora. Nie mam zatem wyboru i muszę uznać ten proces za nieprawny i nielegalny. Oddalam wszystkie zarzuty. Oskarżeni są wolni. Pan Smith nie ma obowiązku stawiania się w sądzie. Posiedzenie zamknięte.
Quill wstał niepewnie.
— Jeśli pan sądzi, że to się uda, myli się pan!
John ruszył do wyjścia, nie zwracając na niego uwagi.
— Dostaniemy nowe licencje! — krzyknął za nim Quill. — Przekona się pan!
Ale John Adams wiedział o czymś, o czym Quill zapomniał. Licencje wydawano jedynie z polecenia gubernatora. I John był pewien, że Quincy nie wyda żadnych, dopóki zgromadzenie Massachusetts nie zdoła napisać nowego prawa o czarach. Prawa, które całkowicie wyeliminuje urząd inkwizytora i wprowadzi normalne zasady postępowania dowodowego, w tym prawo oskarżonego do odmowy zeznań. Kościoły zachowają naturalnie uprawnienia, by przeprowadzać procesy o czary, kiedy tylko zechcą, jednak w kościelnych sądach najwyższą karą jest ekskomunika i usunięcie z kongregacji. A tej kary używano przeciwko ludziom, którzy niedostatecznie często chodzili do kościoła.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi szatni, John nie zdołał się dłużej powstrzymać. Odtańczył dziki taniec wokół pokoju, śpiewając przy tym dziecięcą pioseneczkę.
A potem przypomniał sobie, co na jego oczach zrobił Alvin Smith, i spoważniał.
Siedział w miękkim pluszowym fotelu i starał się zrozumieć, co właściwie zobaczył. Nigdy nie wierzył w talenty, które przeczyły prawom natury. Teraz jednak zrozumiał, skąd brał się ten brak wiary: nie stąd, że takie talenty nie istniały, ale stąd, że nikt nie ośmielał się ich używać w Nowej Anglii, gdzie groził za to stryczek. Prawa o czarach były złe nie dlatego, że takie moce są wymysłem, ale dlatego że niekoniecznie pochodzą od szatana. Ale czy rzeczywiście? Czy pozbawił skuteczności prawo o czarach akurat w chwili, gdy uzyskał dowód, że jest niezbędne?
Nie. Cooper nie zdołał doprowadzić do przyjęcia swoich wniosków, ale przecież się nie mylił. Jedynie fałszywe zeznania łowców czarownic wskazywały na jakikolwiek związek szatana z talentami. Jeśli pominąć te zeznania, talenty były tylko wrodzonymi zdolnościami. To, że niektóre z nich są rzeczywiście niezwykłe, nie świadczy jeszcze, że ich posiadacz jest zły albo dobry. Nie ma też dowodów, że prawo o czarach zostało kiedykolwiek wykorzystane przeciwko ludziom, których ukryte moce stanowiły prawdziwe zagrożenie. To przecież jasne: gdyby Alvin Smith nie pozwolił się uwięzić, żadna cela nie mogłaby go zatrzymać. Zatem tylko ci, których talenty były stosunkowo niewielkie i nieszkodliwe, mogli zostać skazani i powieszeni. Prawo nie spełniało żadnego z celów, dla jakich je wprowadzono. Nie chroniło nikogo, a krzywdziło wielu. Dobrze, jeśli uda się go pozbyć.
Tymczasem jednak był jeszcze Alvin Smith. Cóż za niezwykły młody człowiek! Tak wyjść z własnego procesu, bo uznał, że adwokat go wybroni i przysłuży się społeczeństwu jako całości… Czyżby był aż takim altruistą? Czy dobro ludzi więcej dla niego znaczy niż własne dobre imię? A skoro już o tym mowa, to dlaczego w ogóle został? O to John nie musiał pytać. Tak jak Hezekiah błagał go, by nie dopuścił do skrzywdzenia Purity, tak i Alvin zaczekał na proces właśnie w celu połączenia losu Purity z własnym. Ale niezależnie od tego, co mogło się wydarzyć, Purity nie trafiłaby na szubienicę. Miał dość mocy, by o to zadbać.
Tylko że Verily'emu Cooperowi to nie wystarczało. Ocalić przyjaciela, ocalić tę dziewczynę — to za mało. Musiał ocalić wszystkich. John rozumiał to pragnienie. Sam je odczuwał. Uniemożliwiono mu realizację, a porażka sprawiała ból. Nie taki, jak Hezekiahowi Study, naturalnie. Ale trzeba przyznać, że Cooper dał im szansę, by w końcu odkupić dawne przegrane. To piękny dar. Cooper jest może za sprytny, lecz korzysta z tego sprytu w dobrej sprawie, a to więcej, niż można powiedzieć o wielu sprytnych ludziach.
Talenty… Alvin Smith potrafi giąć żelazo jak miękką glinę. A jaki ja mam talent? Czy w ogóle mam jakiś? Może polega na tym, że trzymam się kursu, czy wydaje się dokądś prowadzić, czy nie. Upór… To też może być dar boży, prawda? Jeśli tak, mogę powiedzieć, że zostałem nim pobłogosławiony w ilości znacznie większej, niż zwykle przypada na każdego. I gdy Bóg kiedyś mnie osądzi, będzie musiał przyznać, że nie pogrzebałem swego talentu. Dzieliłem się nim z każdym wokół siebie, ku wielkiej ich konsternacji.
Siedząc samotnie w fotelu, John Adams setnie się ubawił tą myślą.