DOBRZY LUDZIE

Więc do tego wszystko się sprowadziło, po tylu latach w sądzie jako adwokat i jako sędzia: John Adams miał wydać wyrok w procesie o czary. Co za hańba! Przez jakiś czas był kimś w rodzaju filozofa; wywołał incydent międzynarodowy w związku ze swym zaangażowaniem w rewolucję w Appalachee. Agitował za unią Nowej Anglii i Stanów Zjednoczonych, wyzywając lorda protektora, by aresztował go za zdradę. Nawoływał do zakazu handlu z koloniami Korony, dopóki nie skończą handlować niewolnikami, gdy w tym samym czasie jego rodacy w Nowej Anglii głośno żądali nawiązania stosunków gospodarczych. Od 1760 nie było w Nowej Anglii żadnej sprawy większej wagi, w którą nie byłby zaangażowany. Założył nawet dynastię, a przynajmniej tak można było to nazwać, kiedy jego syn, John Quincy, został gubernatorem Massachusetts i przewodniczącym Rady Nowej Anglii. Od piętnastu lat John Adams cieszył się sławą wybitnego jurysty; zyskał w końcu miłość innych Jankesów, kiedy zrezygnował z nominacji do sądu najwyższego lorda protektora w Anglii, woląc pozostać „wśród wolnych ludzi Ameryki”.

A teraz musiał poprowadzić proces o czary. Ten ropuchowaty łowca czarownic, Quill, spotkał się z nim, gdy tylko John przyjechał wczoraj wieczorem do Cambridge. Przypomniał mu, że jego obowiązkiem jest przestrzeganie prawa — jak gdyby potrzebował takiego przypomnienia od ludzi podobnych Quillowi.

— Nie przekroczyłem prawa w żadnym względzie — zaznaczył łowca czarownic. — Przekona się pan o tym nawet z zeznań czarowników, jeśli nie skłamią.

— Niech Bóg ma nas w swojej opiece, gdyby się okazało, że czarownik może kłamać — mruknął John.

Quill w ogóle nie zrozumiał ironii i uznał tę odpowiedź za potwierdzenie. Bardzo dobrze. Johnowi nie przeszkadzało, że łowca czarownic wyszedł zadowolony; najważniejsze, że wyszedł.

John powinien umrzeć już w zeszłym roku, kiedy zachorował na grypę. Wiedział z najlepszych źródeł, że bostońskie gazety zarezerwowały po dwie strony na jego nekrologi. Dokładnie tyle samo miejsca poświęcono na panegiryki z okazji opuszczenia doczesnej powłoki przez ostatniego lorda protektora. Miło wiedzieć, że uważają człowieka za równego władcom i potentatom, nawet jeśli nie do końca udało się przyłączyć Nową Anglię do Stanów Zjednoczonych, co uniemożliwiło mu odegranie znaczącej roli w tym niezwykłym eksperymencie. Zamiast tego został tu, wśród dobrych ludzi z Nowej Anglii, których szczerze kochał jak braci i siostry… Choć czasami tęsknił, by zobaczyć jakąś twarz, która nie wygląda jak wszystkie inne twarze.

Ale procesy o czary… Paskudna sprawa, pozostałość z czasów średniowiecza. Skaza na obliczu Nowej Anglii.

Jednak prawo jest prawem. Wniesiono oskarżenie, a więc proces musi się odbyć, a przynajmniej rozpocząć. Quill dostanie szansę, żeby powiesić jakiegoś nieszczęśnika — jeśli potrafi tego dokonać bez naruszania prerogatyw ławy przysięgłych i bez rozciągania działań prawnych poza ich ustawowe i naturalne granice.

Teraz John Adams siedział przy śniadaniu ze swoim dawnym uczniem Hezekiahem Study. Wyznaję podwójną moralność, mówił sobie. Wczorajszą wizytę Quilla uznałem za wysoce niewłaściwą. Wizytą Hezekiaha, choć także obliczoną na wywarcie wpływu na moje sądy w tej sprawie, zamierzam się cieszyć. Cóż, każdy dureń potrafi być konsekwentny, i większości durniów się to udaje.

— Cambridge nie jest już takie jak dawniej — stwierdził John. — Studenci nie chodzą w togach.

— Wyszły z mody — odparł Hezekiah. — Ale gdyby ktokolwiek wiedział o pańskim przyjeździe, może włożyliby je znowu. Pańska opinia w tej kwestii jest powszechnie znana.

— Trudno mi uwierzyć, by ci chłopcy zechcieli choćby rozczesać włosy dla takiej relikwii jak ja.

— Świętej relikwii, sir? John skrzywił się.

— Więc teraz mam być nazywany „sir”? Przez ciebie?

— Byłem pańskim studentem. Pan uczył mnie o Platonie i Homerze.

— Ale ty wolałeś Arystofanesa, o ile pamiętam. — John Adams westchnął. — Musisz zrozumieć, że wszyscy moi rówieśnicy nie żyją. Jeśli chciałbym, by ktokolwiek na tym świecie nazywał mnie Johnem, to właśnie przyjaciel, który kiedyś zwracał się do mnie „sir” z powodu mojego starszeństwa. Powinniśmy wprowadzić nową zasadę towarzyską: kiedy kończymy pięćdziesiąt lat, jesteśmy w tym samym wieku już na zawsze.

— Zatem Johnie — ustąpił Hezekiah. — Wiedziałem, że Bóg wysłuchał moich modlitw, kiedy usłyszałem, że właśnie ty i nie kto inny trafił do tej sprawy.

— Jeden sędzia wykasłuje płuca w pokrwawione chusteczki, drugi właśnie chowa żonę, a ty sądzisz, że w taki sposób Bóg odpowiada na modlitwy?

— Nie wypadało na ciebie, a jednak jesteś tutaj. Na procesie o czary, sir. John.

— Aha, więc teraz mnie nobilitowałeś. Sir John.

Miał ochotę wyśmiać pomysł, że jest odpowiedzią na czyjeś modlitwy. Ponieważ jego własne rzadko bywały wysłuchiwane, raczej nie byłoby uczciwe ze strony Boga, gdyby uczynił go nagrodą w cudzej grze pobożności.

— Wiem, co sądzisz o czarownikach — rzekł Hezekiah.

— Wiesz także, co myślę o prawie — odpowiedział John. — Mogę nie wierzyć w samo przestępstwo, ale to nie znaczy, że będę miał jakieś uprzedzenia w prowadzeniu tej sprawy. — Och, przestańmy udawać, że ta kwestia pojawiła się przypadkowo. — Dlaczego tak cię to interesuje? Sam chyba broniłeś w takich sprawach, kiedy jeszcze pracowałeś jako adwokat.

— Nie byłem dobrym adwokatem.

John zauważył cierpienie w głosie przyjaciela. Wciąż go to dręczy, po tylu latach?

— Byłeś świetnym prawnikiem, Hezekiahu. Ale cóż znaczy prawnik wobec zabobonnej, krwiożerczej tłuszczy?

Hezekiah uśmiechnął się blado.

— Zapewne wiesz, że obrońca tego kowala został wczoraj aresztowany?

Quill nie uznał za stosowne wspomnieć o tej drobnej zagrywce, ale John dowiedział się od szeryfa.

— Teraz rozumiem. Jeden prawnik za drugim występuje, by bronić tego człowieka, więc zostaje oskarżony i zamknięty w celi. W ten sposób proces trwa, dopóki wszyscy prawnicy nie trafią do więzienia.

Hezekiah uśmiechnął się znowu.

— Są tacy, którzy uznaliby to za najlepsze z możliwych rozwiązań. John zachichotał także. Potem westchnął.

— Nie martw się, Hezekiahu. Nie pozwolę, by obrońcy siedzieli w więzieniu po to, żeby podbudować oskarżenie łowcy czarownic. Ale nie powinniśmy o tym rozmawiać.

— Wiedziałem, jak postąpisz w tej sprawie. Jeśli Quill sądził, że ujdzie mu coś takiego… Ale powinieneś widzieć, co się stało, gdy się spotkali z tym prawnikiem. Uderzył Quilla w słaby punkt charakteru.

— To dość śliskie miejsce, by w nie trafiać.

— Ale nie, nie chodzi mi o adwokata. Jest inna kwestia, na którą chciałbym zwrócić twoją uwagę.

— Wnieś ją otwarcie w sądzie.

— Nie mogę. Zresztą nie ma wartości dowodowej.

— Więc powiedz mi o tym później.

— Nie dręcz mnie, przyjacielu — poprosił Hezekiah. — Nie próbowałbym robić nic sprzecznego z etyką. Zaufaj mi na tyle, by mnie wysłuchać.

— Jeśli chodzi o sprawę…

— Chodzi o oskarżycielkę.

— Która będzie też oskarżoną na własnym procesie.

— Nie będzie sądzona — sprzeciwił się Hezekiah. — Współpracuje z Quillem. Dlatego nasza rozmowa nie ma wpływu na działania sądu.

— Nie obwiniaj Quilla. Ona sama chciała wnieść to oskarżenie.

— Wiem, sir. John. Ale to nie jest typowa oskarżycielka. Jej rodziców powieszono za czary, kiedy się urodziła. Dokładniej, jej ojciec zadyndał, jak to mówią, zanim jeszcze przyszła na świat, a matka ledwie parę tygodni później. Dziewczyna odkryła to dopiero kilka dni temu, a to doprowadziło ją do takiego stanu, że…

— Że wniosła fałszywe oskarżenie przeciwko obcemu człowiekowi? — John skrzywił się. — Masz plamę z żółtka na brodzie.

Hezekiah wytarł ją serwetką.

— Myślę, że to oskarżenie nie jest fałszywe. John spojrzał na niego posępnie.

— Cieszę się, że nie powiedziałeś niczego, co mogłoby wpłynąć na osądzenie sprawy tego kowala.

— Nie mówię, że jest obiektywnie prawdziwe. Chodzi mi o to, że ona jest szczera. Jej intencje są czyste. Wierzy w swoje oskarżenia.

John wzniósł oczy ku niebu.

— Ilu więc mam powiesić z powodu przesądów jednej dziewczyny? Hezekiah odwrócił wzrok.

— Ona nie jest przesądna, sir. To miła dziewczyna. Ma dobre serce i jest bardzo inteligentna. Studiowała u mnie i słuchała wykładów.

— Aha. No tak. Dziewczyna i jej profesorowie. Dlatego strażnicy urządzili najazd na Harvard i połowę grona wyciągnęli na przesłuchania.

— Nie ona do tego doprowadziła, sir. Odmawia obciążenia kogokolwiek prócz początkowych oskarżonych.

Dopóki ten skory do wieszania łowca czarownic nie zagoni jej do nieprzytomności.

— Powinieneś słyszeć adwokata tego kowala, jak oskarżył Quilla o stosowanie tortur. Na łące, przy wszystkich. — Hezekiah uśmiechnął się na samo wspomnienie. — To on trzymał sznurki, a Quill tańczył przed tłumem.

Johnowi ta wizja podobała się tak samo jak Hezekiahowi, ale był sędzią i pierwszą umiejętnością, jaką udoskonalił, było zachowywanie powagi i niezdradzanie uczuć nawet błyskiem oka.

— Czyli zaprosiłeś mnie, chcąc przekonać, że ta dziewczyna, Purity, ma dobre chęci, kiedy próbuje powiesić tego młodego człowieka?

— Chcę powiedzieć, że to nie jest przypadek zemsty, zawiedzionej miłości czy czegoś w tym rodzaju, co zwykle tkwi u podstawy takich procesów.

— Więc co to jest? Skoro obaj wiemy… — John rozejrzał się dyskretnie i zniżył głos. — Wiemy, że jedyną rzeczą pewną w tym procesie jest fakt, że nie ma żadnych czarowników.

— Chłopak głośno się przechwalał jakimś talentem. Ona wie tylko tyle, ile jej opowiedział, on czy ktoś z jego towarzyszy. Ale uwierzyła. Postąpiła tak, bo musi przecież wierzyć w prawo, które skazało jej rodziców na szubienicę. Gdyby zwątpiła w słuszność tego prawa, wtedy straszliwa niesprawiedliwość wyroku doprowadziłaby ją do obłędu.

— Daj spokój, Hezekiahu. „Doprowadziła do obłędu”? Czytujesz powieści sensacyjne?

— Mówię to w sensie całkiem dosłownym. Purity żywi głęboką wiarę w dobroć naszej chrześcijańskiej społeczności. Gdyby uznała, że jej rodzice byli fałszywie oskarżeni i powieszeni z tego powodu…

— Kim byli jej rodzice? Czy to sprawa, którą powinienem… — I nagle dokonał w głowie prostych obliczeń: wiek dziewczyny, tyle lat temu… Zrozumiał, czyją jest córką. — Och, Hezekiahu… To ta sprawa?

Hezekiahowi łzy pociekły z oczu.

— Chciałem, żebyś o tym wiedział, John. Ta, która wydaje się oskarżycielką, jest po prostu ostatnią ofiarą tej obrzydliwej afery.

John odpowiedział mu łagodnie:

— Nowa Anglia to piękna kraina. Mamy tu naszą porcję hipokryzji, naturalnie, lecz potrafimy stawić czoło swoim grzechom i słabościom ludzkiej natury, potrafimy wyznać nasze błędy. Ale to… jak mogło dojść tak daleko?

— Nie wiedziałeś tego co ja, John — szepnął Hezekiah.

— Nie, nie opowiadaj. Nie potrzebujesz usprawiedliwień, przyjacielu. Wtedy walczyłeś sam.

— Nie potrafiłem… Nie mogłem… John położył dłoń na ręce Hezekiaha.

— Tak to siadamy do dobrego śniadania i doprowadzamy do tego, że staje się niestrawne — powiedział. — Nie martw się. Wiesz, że byłeś bez winy.

— Ależ nie.

— Więc teraz jej bronisz, żeby za to odpokutować? Hezekiah pokręcił głową.

— Troszczyłem się o nią przez całe jej życie. To moja pokuta. By pozostawać tutaj, nieznany. Mam krew na rękach i nie chcę mieć nowej. Ten młody prawnik, który gnije teraz w celi… On tego dokona. Kiedy go wypuścisz i zacznie bronić swoich przyjaciół, przekonasz się, czy nie otworzy ci drogi do rozwiązania tej sprawy. Ja proszę tylko, żebyś nie wnosił zarzutów przeciwko oskarżycielce.

— Angielski adwokat może to zrobić, ale ty nie?

— Złożyłem przysięgę, uroczyście, przed Bogiem.

— I pozbawiłeś adwokaturę Nowej Anglii uczciwego człowieka. Sądownictwo również. Powinieneś nosić togę jak ja, przyjacielu.

Hezekiah szorstkim gestem otarł łzy.

— Dziękuję, że zechciałeś się ze mną spotkać, John. I że potraktowałeś mnie jak przyjaciela.

— Teraz i zawsze, Hezekiahu. Zobaczę cię na procesie?

— Jak mógłbym to znieść? Nie. Niech Bóg cię błogosławi, John. Wiem, że to On cię tu sprowadził. Tak, pamiętam, że twoim zdaniem Bóg jest zegarmistrzem, który zainstalował długą bez końca sprężynę…

— Słowa, których nigdy nie wypowiedziałem, choć często są mi przypisywane…

— Słyszałem jeż twoich własnych ust.

— Rozbudź swą pamięć, a przypomnisz sobie, że cytowałem tę tezę, by ją obalić. Nie jestem deistą jak Tom Jefferson. To jego zdanie. Jedyny Bóg, jakiemu skłonny jest oddać cześć, to ten, który zamknął warsztat i poszedł sobie, więc nie ma ryzyka, że ktoś zaprzeczy Tomowi Jeffersonowi, kiedy głosi te swoje bzdury o „człowieku rozumnym”. On i ten jego mur oddzielający Kościół i państwo… Zwykły bełkot. Taki mur służy tylko tym, którzy próbują trzymać Boga po przeciwnej stronie, żeby mogli bez przeszkód dzielić naród.

— Przepraszam, że znowu przywołałem twoją dawną nemezis.

— Nie ty — odparł John. — Ja to zrobiłem. A raczej on. Można by sądzić, że przestanie mnie drażnić, ale to irytuje, że jego mały kraik będzie częścią Stanów Zjednoczonych, a mój nie jest.

— Jeszcze nie jest — zauważył Hezekiah.

— Nie będzie za mojego życia, a ja jestem egoistą i chciałbym jeszcze sam to zobaczyć. Stany Zjednoczone potrzebują społeczności purytańskiej jako przeciwwagi dla tej nieznośnie sekularnej Toma Jeffersona. Zapamiętaj moje słowa: kiedy rząd udaje, że jest najwyższym sędzią własnych działań, wynikiem nie jest wolność, jak utrzymuje Jefferson, ale chaos i ucisk. Kiedy usuwa się religię z rządów, kiedy nie słucha się ludzi pełnych wiary, pozostaje tylko korupcja, pozerstwo i ambicja.

— Mam nadzieję, że mylisz się w tej kwestii — rzekł Hezekiah. — Wielu z nas spogląda na Stany Zjednoczone jak na kolejny etap amerykańskiego eksperymentu. Nowa Anglia zaszła daleko, aż do tego miejsca, ale teraz uległa stagnacji.

— Jak tego dowodzi obecny proces. — John westchnął. — Chciałbym się mylić, Hezekiahu. Ale to prawda. Tom Jefferson twierdzi, że walczy o wolność, i oskarża mnie, że promuję coś w rodzaju teokracji czy arystokracji. Ale na końcu jego drogi nie ma wolności.

— Skąd możemy o tym wiedzieć? Nikt nie przebył jeszcze tej drogi.

— Ja przebyłem — zapewnił John i natychmiast tego pożałował. Hezekiah spojrzał na niego ze zdziwieniem i zaraz się uśmiechnął.

— Nieważne, jak precyzyjna jest twoja wyobraźnia, nie przypuszczam, by uznano ją za dowód.

Ale tu nie chodziło o wyobraźnię. John widział. Widział wyraźnie, jak teraz Hezekiaha przed sobą. Ten rodzaj wizji Bóg powierzył mu na całe życie — że widzi, jak płynie siła i władza, i dokąd prowadzi w grupach ludzi zarówno wielkich, jak i małych. Wizja była dziwna i niejasna, nie potrafiłby jej nikomu opisać i nigdy nie próbował, nawet Abigail. Pozwalała mu jednak wyznaczyć kurs przez wszystkie teorie i filozofie, jakie wirowały i roiły się w koloniach brytyjskich. Pozwoliła mu przejrzeć Toma Jeffersona, który mówił o wolności, ale nigdy nie zdołał się zmusić do uwolnienia swoich niewolników. Abolicjoniści krytykowali go za hipokryzję, lecz tracili z oczu najważniejsze. Jefferson nie był miłośnikiem wolności, który zaniedbał wyzwolenia niewolników; był człowiekiem, który chciał władać innymi, i czynił to, mówiąc o wolności. Jefferson obnażył się przed całym światem, gdy spróbował uciszyć swoich krytyków ustawami o obcych i o działalności wywrotowej, kiedy tylko Appalachee uzyskało niezależność od Korony. To tyle, jeśli chodzi o jego umiłowanie wolności — ludzie mogą korzystać z wolności słowa, pod warunkiem że nie przeciwstawiają się polityce Jeffersona. Ale chociaż uchylono te prawa — po długich latach, kiedy ścigano przeciwników Jeffersona, zmuszając ich do milczenia lub emigracji — ludzie wciąż uważali go za ostoję swobody.

John Adams poznał Toma Jeffersona i właśnie dlatego Tom Jefferson nienawidził Johna Adamsa — ponieważ John naprawdę był tym, kogo Jefferson tylko udawał: człowiekiem, który kocha wolność, nawet wolność tych, którzy się z nim nie zgadzają. Nawet wolność Toma Jeffersona. To czyniło ich walkę nierówną. Zwycięstwo musiało przypaść Jeffersonowi.

— Dobrze się czujesz, John? — zaniepokoił się Hezekiah Study.

— Raz jeszcze staczam w myślach dawne bitwy. To główny kłopot z podeszłym wiekiem. Dysponujesz wszystkimi zakurzonymi argumentami, ale nie masz sił na kłótnię, która by pozwoliła ich użyć. Mój umysł to prawdziwe muzeum, lecz niestety, jestem tam jedynym gościem i nawet mnie niespecjalnie interesują te eksponaty.

Hezekiah zaśmiał się z sympatią.

— Niczego nie pragnąłbym bardziej, niż zwiedzić to muzeum. Ale obawiam się, że walczyłbym z pokusą, by okraść je i zabrać wszystko ze sobą.

John sam był zaskoczony, że te słowa wycisnęły łzy z jego oczu.

— Naprawdę, Hezekiahu? — Zamrugał gwałtownie, by usunąć wilgoć spod powiek. — Widzisz, wzruszyłeś starego człowieka. Znalazłeś jedyną metodę przekupstwa, na jaką jestem podatny.

— To nie było pochlebstwo, sir.

— Wiem. To był honor. Niech Bóg mi wybaczy, ale nigdy nie potrafiłem oczyścić swego serca z pożądania takich zaszczytów.

— Nie ma w tym grzechu, John. Honory od uczciwych ludzi można zyskać tylko dobrocią. W ten sposób dzieci boże się rozpoznają. To uczta miłości.

— Może Bóg naprawdę mnie tu sprowadził. W odpowiedzi na moje modlitwy.

— Może tak właśnie działa Bóg — zgodził się Hezekiah. — Modlimy się o bożego posłańca, ale kto wie, czy ów posłaniec także się nie modlił o miejsce, gdzie mógłby przekazać wieść?

— Czym mnie to czyni? Aniołem?

— Zmagaj się z Jakubem. Pozostaw go kulawym.

— Kiedyś wszystkie twoje aluzje odwoływały się do Homera i greckich tragików.

— Teraz mam Biblię. Bardziej od ciebie muszę obawiać się śmierci.

— Ale i dłużej musisz na nią czekać — stwierdził z żalem John.

Hezekiah zaśmiał się, uścisnął przyjacielowi dłoń i wyszedł. John poprawił serwetkę i skończył jeść śniadanie. Spotkanie wzbudziło więcej emocji, niż się spodziewał, a prawdę mówiąc — więcej, niżby sobie życzył. Emocje czasami wybuchały i co właściwie miał z nimi robić? Człowiek musiał przecież jakoś żyć dalej.

Każdy człowiek z wyjątkiem Hezekiaha Study. On nie dbał o swoje życie. Zakończyło się ono wiele lat temu, w Netticut, na końcach dwóch stryczków.

A moje życie? Kiedy się skończyło? Bo że się skończyło, widzę teraz wyraźnie. Jestem jak Hezekiah. Skręciłem gdzieś albo nie skręciłem; zatrzymałem się albo nie chciałem się zatrzymać. Powinienem być kimś innym. Powinienem być prezydentem tego młodego narodu wolnych ludzi. Nie sędzią w procesie o czary. Nie korpulentnym staruszkiem, który dojada śniadanie, samotny przy stole w gospodzie w Cambridge, czekając, aż Tom Jefferson — niech będzie przeklęty! — umrze, bym mógł zyskać nędzną satysfakcję, że przeżyłem tego bękarta Wolności.

Och, Tom, gdybyśmy tylko zostali kiedyś przyjaciółmi. Ja mógłbym odmienić ciebie, ty odmienić mnie; obaj stalibyśmy się w rzeczywistości takimi mężami stanu, jakiego ty udawałeś, a ja chciałbym być.


* * *

Przez całą noc Purity nie mogła zasnąć. Wszystko, co działo się wczoraj, było nie do zniesienia — ten bieg i bieg, i bieg. A jednak potrafiła go znieść. To ją zdumiało. Pociła się i dyszała, ale biegła, wciąż biegła, a przez cały czas gdzieś w głębi umysłu rozbrzmiewała jej jakaś muzyka. Gdy tylko próbowała jej słuchać, odnaleźć melodię, dźwięk zanikał i słyszała tylko dudnienie pulsu w skroniach, własny oddech, uderzenia stóp o ziemię. Zataczała się wtedy przez kilka kroków, a rytm i melodia wracały, podtrzymywały ją i…

Wiedziała, co to takiego. Czy Arthur Stuart nie opowiadał, jak to Alvin mógł biec i biec z zieloną pieśnią, której nauczył się od Czerwonego Proroka, czy też od samego Ta-Kumsawa? To nieważne. Alvin używał swoich czarów, żeby dodać jej sił. Purity miała ochotę krzyknąć, żeby przestał.

Od poprzedniego dnia czegoś się jednak nauczyła. Quill ją nauczył. Wszystko, co mówiła, było przekręcane. Nie wspomniała przecież o szatanie, nie pomyślała nawet o nim, a jednak spotkanie z Alvinem i jego przyjaciółmi nad rzeką zmieniło się w sabat czarowników, pływanie Alvina z Arthurem w kazirodztwo. Wreszcie uświadomiła sobie coś, co powinno być oczywiste od samego początku, przed czym usiłował ją ostrzec wielebny Study. Jakiekolwiek wady ma Alvin Smith, są niczym w porównaniu ze straszliwym złem, jakie wyniknie z oskarżenia go o czary. Co by się stało, gdyby teraz wykrzyczała to, co miała w sercu: „Przestań! Przestań czarować, żeby podtrzymać mnie w biegu!”. To by tylko pogorszyło sytuację.

Czy coś takiego spotkało moich rodziców? — pomyślała.

Stopniowo, w miarę upływu czasu, zaczęła dostrzegać coś jeszcze. Quill był pełen lęku i wściekłości; umysł miał czujny, by nie przeoczyć niczego i wszystko zmienić w dowód zła, którego szukał. Patrzył na Purity z fascynacją i odrazą, co uznała za groźne i niepokojące. Za to Alvin Smith był do niej nastawiony równie przyjaźnie jak wtedy na brzegu. Nie miał żalu, że przez nią trafił do celi. Owszem, używał swoich czarów — przynajmniej tak się jej wydawało — ale powodowany szczerym współczuciem. Taka była prawda, wiedziała o tym dzięki własnemu talentowi. Był trochę zniecierpliwiony, ale nie miał do niej żalu.

Teraz, kiedy zbliżał się dzień składania zeznań, nie wiedziała, co powinna zrobić. Jeśli zaświadczy przeciwko Alvinowi, mówiąc wyłącznie prawdę, Quill wytłumaczy wszystko tak, by wydawało się, że coś ukrywa. Wyobrażała sobie te pytania. Dlaczego nie chcesz wspomnieć o sabacie czarowników? Nie było żadnego sabatu czarowników. A co z rozpustą, nago, między tym mężczyzną i chłopcem, pół-Czarnym, który, jak stwierdziłaś, jest jego synem? Bawili się w wodzie, to wszystko. Ach tak? Bawili się w wodzie? Nagi mężczyzna i nagi chłopiec pluskali się tylko? Czy takie jest twoje zeznanie?

Nie, to będzie okropne. Quill przekręci każde słowo.

O wiele łatwiej byłoby przyznać się do lżejszego przestępstwa. Wymyśliłam wszystko, Wysoki Sądzie, ponieważ wystraszyli mnie nad rzeką i chciałam, żeby sami poznali, jakie to uczucie. Wymyśliłam to, bo właśnie odkryłam, że moich rodziców powieszono za czary, i chciałam pokazać, jak łatwo się wierzy w fałszywe oskarżenia.

Niemal już zdecydowała się na takie rozwiązanie, gdy nagle ktoś przekręcił klucz w zamku, drzwi się otworzyły i stanął w nich Quill, uśmiechnięty, współczujący. Dla niej wyglądało to raczej na nienawiść; teraz zobaczyła to, co jej przedtem umknęło. Quill pragnął jej śmierci.

Jak mogła przeoczyć coś takiego? Przecież to był jej talent: wiedzieć, co ludzie zamierzają, co zrobią. A jednak przy ich pierwszym spotkaniu nie zdołała spojrzeć poza ten uśmiech, dostrzegła tylko szczerą miłość i troskę. Czy talent mógł ją tak zawieść?

Co takiego Quill jej powiedział w jednym ze swych wielu chaotycznych wykładów o szatanie? Że szatan nie jest lojalny i nie wspiera swych wyznawców.

Dlaczego więc teraz zobaczyła prawdę?

A może to wcale nie jest prawda? Czy szatan oszukał ją, pokazał nienawiść tam, gdzie istniała tylko miłość?

Nie było sposobu, by przerwać ten krąg wątpliwości. Wciąż stąpała po śliskim gruncie. Alvin Smith, który przyznał się przecież do czarów, był dla niej życzliwy i wyrozumiały, choć bardzo go skrzywdziła. Quill, który był sługą bożym w walce z czarami, przekręcał każde słowo, które wypowiadała, i zmieniał je w fałszywe świadectwo przeciwko Smithowi i jego przyjaciołom. A teraz, jak się zdawało, chciał, żeby Purity zawisła na szubienicy. Zdawało się… Czy prawda może być tak prosta? Czy to możliwe, że wszystko jest takie, jak się wydaje?

— Wiem, o czym myślisz — rzekł Quill cicho.

— Naprawdę?

— Myślisz, że odwołasz swoje oskarżenia wobec Alvina Smitha i wtedy proces się nie odbędzie. Wiem, co myślisz, bo wszyscy o tym myślą tuż przed rozprawą.

Nie odpowiedziała. Wyczuwała złośliwość płynącą od niego niczym smród od nieprzewiniętego dziecka.

— Procesu nie odwołają — mówił Quill. — Mam już twoje zeznanie złożone pod przysięgą. Osiągniesz tyle, że do twoich zbrodni dojdzie jeszcze krzywoprzysięstwo. Co gorsza, wszyscy uznają, że powróciłaś do szatana i próbujesz ukrywać jego działania. I tak już teraz wydaje się, że ukrywasz innych czarowników z Cambridge. Nie mogłaś chyba się spodziewać, że będziesz chronić przyjaciół, a obciążać jedynie obcych. Czyżbyś była aż tak naiwna? Tak mocno zaplątana w sidła i sieci szatańskie, że uwierzyłaś, iż ukryjesz cokolwiek przed Bogiem?

— Niczego nie ukrywam.

Ale już mówiąc te słowa, wiedziała, że na próżno zaprzecza.

— Mam tutaj listę profesorów i wykładowców z Cambridge, o których wiadomo, że stwarzają na zajęciach atmosferę niechęci wobec wiary w Boga. Nie ty jedna ich oskarżasz; moi koledzy i ja tworzyliśmy tę listę przez wiele lat. Na przykład Emerson wykpiwa samą możliwość istnienia czarów i czarowników. Lubisz Emersona, prawda? Słyszałem, że z wyjątkową uwagą szpiegowałaś przed salami, gdzie prowadził wykłady.

— Nie szpiegowałam. Przyznano mi prawo do słuchania.

— Słyszałaś go — stwierdził krótko Quill. — Ale moje pytanie brzmi: czy jego również widziałaś na sabacie czarowników?

— Nigdy nie widziałam sabatu czarowników, więc jak mogłam zobaczyć na nim profesora Emersona?

— Nie baw się ze mną logiką — szepnął Quill. — Ten sylogizm jest fałszywy, ponieważ całe twoje zeznanie było fałszywe. Sama opowiedziałaś mi o sabacie czarowników.

Nic takiego nie mówiłam.

— Rozpusta — szeptał dalej. — Zbrodnie przeciwko naturze.

Spojrzała na niego śmiało; żądzę swej krwi zobaczyła tak jasno wypisaną w emocjach na twarzy łowcy czarownic, w napięciu mięśni, że nie potrzebowała swego talentu, by ją wykryć.

— Pan jest tym, który nienawidzi natury — powiedziała. — Jest pan nieprzyjacielem Boga.

— Kiepskie. Odradzam korzystanie z tego argumentu w sądzie. Spowoduje tylko, że uznają cię za głupią, a ja zbiję go z łatwością.

— Jest pan wrogiem dobra i przyzwoitości — rzekła już śmielej. — I o ile Bóg jest dobry, nienawidzi pan Boga.

— O ile? Profesorowie dobrze cię wyuczyli. Myślę, że twoja odpowiedź, mimo prób zafałszowania, brzmi „tak” na pytanie, czy widziałaś Emersona na sabacie czarowników.

— Nic takiego nie powiedziałam.

— Twierdzę, że przez użycie naukowego języka w trakcie szatańskiego potępienia mojej roli w służbie bożej, twój prawdziwy duch, trzymany w pętach przez szatana, próbował przesłać mi zaszyfrowaną wiadomość, oskarżając Emersona.

— Kto uwierzy w takie bzdury?

— Powiem to tak, że przysięgli zrozumieją i uwierzą — zapewnił Quill. Postawił znaczek przy nazwisku Emersona. — Emerson, dobrze. Jeden ze szpiegów szatana schwytany. Spójrzmy teraz na pozostałe nazwiska.

— Zaszyfrowana wiadomość — rzuciła z pogardą.

— Nie chcesz zrozumieć, że sam twój szyderczy uśmiech dowodzi wzgardy dla świętości. Nienawidzisz wszystkiego, co dobre i piękne, a twój pogardliwy ton najlepiej o tym świadczy.

— Proszę odejść.

— Na razie odejdę. Wstępne przesłuchanie wyznaczono na dzisiaj rano. Sędzia chce cię wysłuchać, kiedy przedstawi oskarżenie Alvinowi Smithowi.

Nie dała się oszukać. Jej talent był niezawodny; nie wątpiła w to, co teraz zauważyła.

— Marny z pana kłamca, Quill — rzekła. — Sędzia nie powołuje świadków na wstępnym przesłuchaniu. Będę tam, ponieważ też jestem oskarżona.

Quill stanął z nią twarzą w twarz.

— Szatan wyszeptał ci to kłamstwo, prawda?

— Skąd taki pomysł?

— Widziałem — oświadczył. — Widziałem, jak szepcze ci do ucha.

— Jest pan obłąkany.

— Widziałem, jak patrzysz na mnie, i nagle zobaczyłem, że dowiedziałaś się czegoś, o czym wcześniej nie miałaś pojęcia. Szatan ci to podszepnął.

Czyżby coś zauważył? Czy jego talent na tym polegał, że widział działanie innych talentów?

Nie. Jego talent pozwalał mu znaleźć użyteczne kłamstwo ukryte w każdej bezużytecznej prawdzie. Po prostu dostrzegł zmianę wyrazu twarzy, kiedy zrozumiała nagle, jakie są jego intencje.

— Szatan nigdy mi niczego nie mówił.

— Ale powiedziałaś mi już o swoim talencie — odparł z uśmiechem. — Nie wypieraj się. To tylko pogorszy sytuację.

— Może i mam talent dostrzegania intencji innych — oświadczyła wyzywająco. — To nie znaczy, że pochodzi on od szatana.

— Owszem — pochwalił. — Korzystaj z tej obrony przed sądem. Wyznaj swój grzech, a potem zaprzeczaj, że to grzech. Przekonasz się, co cię spotka z wyroku prawa. — Pogładził ją po ręce delikatnie, pieszczotliwie. — Bóg cię kocha, dziecko. Nie odpychaj Go. Odwróć się od szatana. Wyznaj zło, które czyniłaś, dowodząc tym, że pozostawiłaś je za sobą. Niech twoje łono wyda na świat dzieci, jak Bóg zamierzył. To szatan, nie Bóg, chce cię zobaczyć na stryczku.

— Tak — zgodziła się. — To akurat jest prawdą. Szatan, pański władca, chce mojej śmierci.

Mrugnął do niej, wstał i podszedł do drzwi.

— Niezłe. Trzymaj się tego. Doprowadzi cię na szubienicę.

I wyszedł.

Wstrząsnęły nią dreszcze, jakby to nie było lato i upał nie narastał już przed świtem. Nagle wszystko stało się jasne. Quill przybył tu gotów zrobić właśnie to, co zrobił — wziąć drobne oskarżenie o korzystanie z talentu i zmienić je w historię o szatanie i straszliwych perwersjach. Wiedział, że nie ma innego wyjścia, gdyż dobrzy ludzie nigdy nie opowiadają o szatanie. Wiedział, że Purity nie wskaże innych, których widziała na sabatach czarowników, ponieważ nigdy nie bywała na takich zgromadzeniach, więc donosy trzeba wymusić takimi torturami, na jakie zezwala prawo. Łowcy czarownic zawsze robili to samo, co Quill w Cambridge, bo gdyby zrezygnowali, nikt nigdy nie zostałby skazany za kontakty z szatanem.

W ten sposób zginęli jej rodzice. Nie posiadali talentów pochodzących od szatana, ale nie chcieli pomagać łowcom czarownic w prześladowaniu innych. Nie chcieli składać fałszywych zeznań. Zginęli, gdyż kraina Boga tak bardzo starała się zachować czystość, że stworzyła własne nieczystości. Zło czynione przez łowców czarownic było gorsze od wszelkiego zła, któremu mogliby zapobiec. A jednak mieszkańcy Nowej Anglii się obawiali, że nie dorosną do ideałów purytanizmu, więc nie śmieli protestować przeciwko prawom, które jakoby miały ich chronić przed szatanem.

Wierzyłam im, myślała Purity. Zabili moich rodziców, wychowali mnie jako sierotę, skalali plotką o czarach, a zamiast potępić ich za to, co zrobili, ja wierzyłam. I próbowałam zrobić to samo komuś innemu. Alvinowi Smithowi, który nie wyrządził mi żadnej krzywdy.

Padła na kolana i zaczęła się modlić. Ojcze w niebiosach, co ja uczyniłam, co uczyniłam. …


* * *

Alvin zjadł nędzne śniadanie, jakie podawali tu więźniom, po czym wyciągnął się na pryczy i sprawdził, co się dzieje z ludźmi, o których się troszczył. Daleko w Camelocie jego żona i nienarodzona córka były zdrowe i spokojne. W Vigor Kościele matka i ojciec, bracia i siostry, wszyscy mieli się dobrze; nikt nie chorował, nikt się nie zranił. W pobliżu właśnie wyprowadzali z celi Verily'ego. Alvin śledził go przez chwilę, by się upewnić, że naprawdę go zwalniają. Rzeczywiście, przed wejściem do sądu puścili go, żeby sam szukał sobie śniadania.

Nad rzeką Arthur Stuart i Mike Fink łowili ryby, Audubon malował zimorodka w świetle poranka. Wszystko układało się jak najlepiej.

Jedynie przypadkiem zauważył inne płomienie serc, zbierające się nad rzeką. I mógłby ich nie dostrzec, pochłonięty wyobrażaniem sobie ryby świeżo wyciągniętej z rzeki, przypieczonej nad dymem ogniska… Tyle że coś było nie tak, jak należy. Nastąpiła nieokreślona zmiana w świecie, przez który sunął przenikacz. Jak gdyby migotanie w powietrzu, wrażenie, że coś wyrasta groźnie gdzieś z boku, drży na granicy pola widzenia.

Alvin wiedział, co zobaczył: Niszczyciel krążył po świecie.

Dlaczego Niszczyciel postanowił wyjść na otwarty teren ze strażnikami pokoju? Alvin nie dostrzegł żadnego znaku, by Niszczyciel krążył wokół Quilla, choć łowca czarownic najwyraźniej kochał zniszczenie.

Oczywiście, tak postawione pytanie samo w sobie zawierało odpowiedź. Niszczyciel nie musiał się pojawiać tam, gdzie ludzie służyli jego sprawie świadomie i z własnej chęci. Z radością. Quill nie przypominał wielebnego Throwera. Nie trzeba było go okłamywać. Sam chciał być wężem w rajskim ogrodzie. Byłby zawiedziony, gdyby nie powierzono mu tej roli. Ale strażnicy to przyzwoici ludzie i Niszczyciel musiał nimi pokierować.

Tak właśnie robił, całkiem dosłownie. Quill prosił, żeby poszukali sabatu czarowników. Wyruszyli, nie określając konkretnego celu; uznali jedynie, że skoro Purity mówiła o spotkaniu czarowników nad rzeką, dobrze będzie przeczesać tę okolicę. Teraz, kiedy tylko skręcali i schodzili z drogi prowadzącej ich do Arthura, Mike'a i Jean-Jacques'a, trafiali pod wpływ Niszczyciela; czuli niepokój, jakiś nieokreślony lęk. Zawracali więc i maszerowali raźnie w inną stronę. Bliżej przyjaciół Alvina.

No tak, pomyślał Alvin; ta gra będzie chyba ciekawsza, jeśli dwóch siądzie przy stole.

Najpierw pomyślał, by unieść mgłę nad rzeką, żeby nie zdołali odnaleźć drogi. Zaraz jednak zrezygnował — Niszczyciel może nimi kierować niezależnie od tego, czy cokolwiek widzą. Mgła sprawi tylko, że sytuacja będzie wyglądać bardziej podejrzanie, bardziej czarodziejsko, kiedy później będą o tym opowiadać. Poza tym mgła powstaje z wody, a woda to żywioł najchętniej wykorzystywany przez Niszczyciela. Alvin nie był całkiem pewien, że zachowa nad nią kontrolę, zwłaszcza z daleka, że powstrzyma Niszczyciela od przejęcia mgły. Ktoś może pośliznąć się, spaść z brzegu i utonąć, a winę za to przypiszą czarom.

Na czym naprawdę zależy strażnikom? To dobrzy ludzie, którzy służą swojej społeczności, dbają o bezpieczeństwo i zgodę między sąsiadami i w rodzinie. Kiedy małżeństwo się kłóci, strażnik ich odwiedza, stara się załagodzić konflikt albo rozdzielić oboje na pewien czas, jeśli to jest potrzebne. Gdy ktoś narusza prawa skromności, używa wulgarnego języka czy w inny sposób łamie normy, które wszystkim pozwalają zachować czystość, strażnicy próbują spokojnie przekonać winowajców, nakierować ich na dobrą drogę bez stosowania surowszych metod. Dzięki strażnikom pokoju praca sądów ogranicza się do minimum.

Żaden człowiek nie służył długo jako strażnik w Nowej Anglii, jeśli wyobrażał sobie, że posiada jakąś osobistą władzę. Nie miał żadnej. Był raczej głosem i ramieniem społeczności, a wszyscy woleli spokojny głos i delikatne ręce. Ktokolwiek sprawiał wrażenie, że lubi rozkazywać ludziom, był zwyczajnie pomijany, kiedy wybierano następnych strażników. Czasami uświadamiali sobie, że nie wzywano ich od wielu lat, i zastanawiali się dlaczego. Niektórzy pokornie pytali i starali się poprawić. Jeśli nie pytali, niczego im nie tłumaczono. Ważne, żeby praca została wykonana, i to wykonana delikatnie.

A więc to nie drabów z pałkami poganiał Niszczyciel nad rzeką. Nie byli Odszukiwaczami, którzy przyjechali po Arthura Stuarta do Hatrack River i skłonni byli bez wahania zabić każdego, kto im się siłą przeciwstawi. Nawet nie jak wielebny Thrower, nieco oszukany przez Niszczyciela, który jednak miał w sobie zapał, by ścigać „zło” i wyrywać je z korzeniami.

Jak mógł Alvin sprowadzić dobrych ludzi ze ścieżki zła? Jak skłonić, żeby nie zwracali uwagi na Niszczyciela, a jemu odebrać władzę nad nimi?

Alvin posłał przenikacz między domki Cambridge. Zaglądał do wnętrza, nasłuchiwał głosów. Potrzebował płaczu wystraszonego dziecka, ale szybko zrozumiał, że w porządnym purytańskim miasteczku dzieci traktowane są łagodnie i dobrze pilnowane. Musi trochę napsocić, żeby zdobyć to, czego szuka.

Kuchnia. Trzyletnia dziewczynka patrzy, jak matka kroi cebulę. Matka pochyla się na krześle. Alvin bez trudu osłabił jedną z nóg i krzesło się złamało. Kobieta upadła z krzykiem; Alvin dopilnował tylko, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. To, czego potrzebował, musiało pochodzić od dziecka, nie od niej. I rzeczywiście — dziewczynka krzyknęła „Mamo!”.

Alvin pochwycił dźwięk, jego wzorzec w powietrzu. Przeniósł go, wzmocnił wibrację fal, rozdzielił na warstwy, dodał echo, odegrał jedne powoli, inne szybciej w złożonym splocie dźwięków. Zadanie było bardzo trudne, wymagało ogromnego skupienia. W końcu jednak odtworzył strażnikom pierwszą kopię wołania dziewczynki.

— Mamo!

Zatrzymali się natychmiast. Głos dochodził jakby z bliska, ale z tyłu, z kierunku przeciwnego od rzeki. I znowu, ciszej:

— Mamo!

Strażnicy zawrócili. Znali swoje obowiązki, ale lęk w głosie dziecka wzywającego matkę był wyraźnie ważniejszy.

Wpadli prosto na Niszczyciela, naturalnie, a on wypełnił im serca trwogą. W tej samej chwili jednak Alvin doniósł krzyk dziecka po raz trzeci i ostatni, więc kiedy zaatakował strach, zamiast się wycofać, szybciej pobiegli w stronę źródła dźwięku.

Trwoga się zmieniła; nie była lękiem przed osobistym zagrożeniem, ale pragnieniem, by jak najszybciej dotrzeć do dziewczynki, ponieważ dzieje się coś niedobrego. Strach nie był już barierą, ale ostrogą zmuszającą do większego wysiłku.

Przez jakiś czas Niszczyciel ich nie opuszczał, wypróbowując inne emocje — gniew, grozę — lecz wszystkie wysiłki obracały się przeciw niemu. Nie umiał pojąć tego, na czym polegał Alvin: na sile dobrych ludzi, zdolnych do działania wbrew własnym interesom, by pomóc tym, którzy im zaufali. Niszczyciel potrafił skłonić ludzi do zabijania na wojnie. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego gotowi są umierać.

Dlatego strażnicy szukali bezskutecznie w lesie i na łąkach, usiłując odnaleźć dziewczynkę, której wołanie słyszeli. Wreszcie zrezygnowali i wrócili do miasteczka, by sprawdzić, które z dzieci zaginęło, i zorganizować poszukiwania. Jednak wszystkie dzieci były pod opieką, więc mimo pewnych wahań — w końcu wszyscy słyszeli ten głos — wrócili do zwykłych obowiązków. Uznali, że jeśli muszą polować na czarowników, jutrzejszy dzień będzie równie dobry jak dzisiejszy.

Na brzegu rzeki Arthur, Mike i Jean-Jacques nie mieli pojęcia, że Niszczyciel starał się ich podejść.

Alvin w swej celi marzył tylko o tym, by położyć się i przespać. Wtedy właśnie zjawił się szeryf, by doprowadzić go przed sędziego na wstępne przesłuchanie.


* * *

Verily miał raptem kilka minut na rozmowę z Alvinem przed przesłuchaniem, cały czas w obecności szeryfa, więc nie mogli mówić szczerze. Taka jednak obowiązywała zasada w procesach o czary — by nie mogli sobie przekazać żadnych napojów czy proszków, nie rzucać potajemnych klątw.

— Nieważne, jak to będzie wyglądało, Alvinie, musisz mi zaufać.

— Dlaczego? A jak to będzie wyglądało?

— Sędzią jest John Adams. Czytałem jego prace, znam jego wystąpienia w sądzie, jako adwokata i jako sędziego. Interesowałem się tym, odkąd zacząłem studiować prawo. Ten człowiek jest uczciwy do szpiku kości. Nie wiedziałem jednak, czy kiedykolwiek prowadził proces o czary, więc nie miałem pojęcia, jak je traktuje. Ale kiedy rano wyszedłem z więzienia, spotkał mnie pewien człowiek, tutejszy…

— Nazwiska są zbędne — przypomniał Alvin.

Verily uśmiechnął się lekko.

— Pewien człowiek, jak powiedziałem. Studiował prawo o czarach… tak się zresztą nazywa, Study… i poinformował, że Adams nigdy jeszcze nie wydał wyroku w procesie o czary.

— Co to oznacza?

— Zawsze występowały jakieś braki w oskarżeniu i odrzucał je.

— To dobrze — ucieszył się Alvin.

— Nie — sprzeciwił się Verily. — To źle.

— Przecież wtedy mnie zwolnią, prawda?

— Tak, ale prawo pozostanie w mocy. Alvin przewrócił oczami.

— Verily, nie po to wróciłem, żeby zreformować Nową Anglię. Wróciłem, żeby…

— Przybyliśmy, żeby pomóc Purity — przerwał Verily. I wszystkim pozostałym. Wiesz, co by to dało, gdyby same przepisy prawne okazały się błędne? Reputacja Adamsa wiele znaczy. Jego decyzje będą starannie analizowane i zachowają moc precedensu w Anglii i w Ameryce. Właściwa decyzja może oznaczać koniec procesów o czary, tutaj i tam.

Alvin uśmiechnął się niewyraźnie.

— Masz zbyt dobrą opinię o naturze ludzkiej.

— Doprawdy?

— To nie prawo sprawia, że odbywają się procesy o czary. To żądza procesów o czary doprowadziła do uchwalenia takich praw.

— Ale jeśli usuniemy oficjalne, prawne podstawy…

— Posłuchaj mnie, Verily. Czy tobie się wydaje, że tacy ludzie jak Quill zwyczajnie znikną tylko dlatego, że czary nie wystarczą już, by dostali to, na czym im zależy? Nie, znajdą sobie inny sposób, by robić to samo.

— Tego nie wiesz.

— Jeśli nie czary, poszukają nowych zbrodni, równie wygodnych. Takich, żeby uderzyć w zwyczajnych ludzi popełniających zwyczajne błędy, albo po prostu zajmujących się swoimi sprawami. Aż nagle przybywa łowca czarownic i w tym, co robią, znajduje jakąś niegodziwość; to, co mówią, zmienia w dowód, że są winni i spowodowali całe zło, jakie się ostatnio wydarzyło w okolicy.

— Żadne inne prawo nie działa w ten sposób.

— Bo mamy prawa o czarach, Very. Usuń je, a ludzie poszukają innego sposobu, żeby wszystkie grzechy świata zrzucić na głowę jakiegoś nieszczęśnika, żeby zniszczyć jego i wszystkich jego przyjaciół.

— Purity nie jest zła, Alvinie.

— Quill jest zły.

Szeryf pochylił się nad nimi.

— Staram się was nie słyszeć, chłopcy, ale wiecie chyba, że mówienie źle o łowcy czarownic jest przestępstwem. Ten Quill uważa to za dowód, że szatan trzyma was za włosy, za przeproszeniem.

— Dzięki za przypomnienie, szanowny panie — odparł Verily. — Słowa mojego klienta nie oznaczały dokładnie tego, co można by sądzić.

Szeryf wzruszył ramionami.

— Z tego, co widziałem, nie jest specjalnie ważne, jak brzmią, kiedy wy je mówicie. Liczy się, jak zabrzmią, kiedy Quill je powtórzy.

Verily uśmiechnął się szeroko do szeryfa, a potem do Alvina.

— Z czego się tak cieszysz? — zdziwił się Alvin.

— Właśnie otrzymałem dowód wystarczający do pokazania, że się mylisz. Ludziom nie podoba się sposób prowadzenia procesów o czary. Ludzie nie lubią niesprawiedliwości. Znieś te prawa, a nikt nie będzie za nimi tęsknił.

Alvin pokręcił głową.

— Dobrzy ludzie nie będą za nimi tęsknić. Ale nie uchwalali ich dobrzy ludzie, tylko ludzie wystraszeni. Świat nie jest stabilny. Złe rzeczy mogą ci się przytrafić, nawet jeśli byłeś ostrożny i nie zrobiłeś nic złego. Dobrzy ludzie, silni ludzie przyjmują to jako naturalne, ale przestraszeni i słabi chcą mieć kogoś, kogo można obciążyć. Dobrzy ludzie pomyślą, że zlikwidowali procesy o czary, lecz w następnym pokoleniu procesy wrócą. W innym przebraniu i pod inną nazwą, ale jednak procesy o czary, takie jak teraz, gdzie ważniejsze jest, żeby wymierzyć karę, niż to, czy w ogóle ktoś zawinił.

— Wtedy weźmiemy się za nie od nowa.

— Oczywiście, jak już odgadniemy, co jest czym i kto jest kto. Może następnym razem łowcy będą szukali ludzi, których opinie im nie odpowiadają, albo takich, którzy modlą się w nieodpowiedni sposób czy w nieodpowiednim miejscu, takich, co wyglądają brzydko albo śmiesznie mówią, nie są należycie grzeczni albo noszą nie takie ubrania. Pewnego dnia mogą prowadzić procesy o czary, żeby skazywać ludzi za to, że są purytanami.

Verily schylił się Alvinowi do ucha.

— Z całym szacunkiem, Alvinie, ale to twoja żona potrafi zajrzeć w przyszłość, nie ty.

— Bez szeptania — upomniał ich szeryf. — Może właśnie zarażacie mnie ospą. Zaśmiał się krótko, ale w jego głosie przez moment brzmiał prawdziwy niepokój. Alvin odpowiedział głośno:

— Z całym szacunkiem, Very, nie trzeba żadnego talentu, by wiedzieć, że ludzka natura nie zmieni się prędko.

Verily wstał.

— Pora na przesłuchanie. Nie warto przed procesem dyskutować o filozofii. Aż do dzisiaj nie zdawałem sobie sprawy, jakim jesteś cynikiem w kwestii ludzkiej natury.

— Znam potęgę Niszczyciela — odparł Alvin. — Nigdy nie ustępuje. Nigdy nie rezygnuje. On tylko przechodzi na nowy teren.

Kręcąc głową, Verily wyszedł z pokoju. Szeryf, ściskając mocno koniec łańcucha, którym skuty był Alvin, podążył za nim.

— Muszę powiedzieć — rzekł — że nigdy jeszcze nie widziałem więźnia, który tak mało by się przejmował, czy zostanie skazany.

Alvin uniósł dłoń i poskrobał się po nosie.

— Muszę przyznać, że faktycznie się nie martwię — stwierdził i opuścił rękę. Byli już prawie w sali rozpraw, gdy szeryf uświadomił sobie, że więzień w żaden sposób nie mógł sięgnąć ręką do twarzy. Nie w kajdanach umocowanych łańcuchem do obręczy na kostkach nóg. Z drugiej strony nie był całkiem pewien, czy rzeczywiście widział, jak ten chłopak drapał się po nosie. Wydawało mu się, że pamięta. Ale to tylko złudzenie. W końcu gdyby Alvin Smith potrafił tak bez wysiłku wyjąć ręce z żelaznych kajdan, dlaczego w nocy nie wyszedł z celi?

Загрузка...