ROZDZIAŁ SZESNASTY

– To tu ~ powiedziała Stevie Rae z niepewną miną, zatrzymując się przed schodami wiodącymi do okrągłego, zbudowanego z cegieł domu, który wychodził na wschodnią część murów okalających szkołę. Ogromne dęby jeszcze pogłębiały ciemność skrywającą budynek, tak że ledwo do strzegłam migotliwe i skąpe światło rzucane albo przez gazo we latarnie, albo przez świece, które miały oświetlać wejście. Okna natomiast, wysokie i łukowato wyprofilowane u góry, pozostawały całkowicie ciemne, wydawało się, że oszklone są witrażami.

– W porządku, dziękuję za tumsy. – Starałam się, by mój głos nie zdradzał zdenerwowania. – - Trzymajcie dla mnie miejsce. To na pewno długo nie potrwa. Chyba zdążę tu pobyć i jeszcze do was wrócić.

– Naprawdę nie musisz się spieszyć. Może poznasz kogoś, kto ci się spodoba i będziesz chciała zostać tam dłużej. W każdym razie nie martw się, jak nie zdążysz. Nie będę się wściekała a Damienowi i Bliźniaczkom powiem, że dokonujesz rozpoznania terenu.

– Stevie Rae, ja nie zamierzam zostać jedną z Cór Nocy.

– Wierzę – powiedziała, ale oczy miała okrągłe i szeroko otwarte.

To na razie.

– Okay, na razie – odpowiedziała i zaczęła się oddalać w stronę głównego budynku.

Nie chciałam odprowadzać jej wzrokiem, wyglądała na zagubioną i mocno wystraszoną. Weszłam po schodach i zaczęłam sobie powtarzać, że to nic wielkiego, nie może być nic gorszego niż wtedy, gdy uległam prośbom swojej siostry, bym z nią pojechała na zgrupowanie cheerleaderek (nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, by ją posłuchać). Przynajmniej to fiasko nie będzie trwało tydzień jak tamto. Tutaj zapewne utworzą podobny krąg, co właściwie mi się podobało, odmówią oryginalne modły jak Neferet, a potem nastąpi przerwa na kolację. Wtedy ja zręcznie i z uśmiechem się wymknę. Łatwe i proste.

Pochodnie umieszczone po obu stronach wielkich drzwi zasilane były gazem, a nie naturalnym płomieniem świec jak w świątyni Nyks. Wyciągnęłam rękę w stronę ciężkiej żelaznej kołatki, ale drzwi otwarły się zadziwiająco lekko, wydając odgłos podobny do westchnienia, pod samym dotykiem moich palców.

– Witaj i bądź pozdrowiona, Zoey.

O matko!… To był Erik. Cały w czerni, z tymi swoimi kręconymi włosami i niesamowicie błękitnymi oczami przypominał mi Clarka Kenta choć oczywiście bez tych jego idiotycznych okularków i przylizanej fryzury… W gruncie rzeczy przypominał mi (znów) Supermena, oczywiście nie miał na sobie czarnej pelerynki ani obcisłych trykotów z wielką literą S…

Głupie myśli ustąpiły natychmiast, gdy umoczonym w oleju palcem starannie nakreślił na moim czole pentagram.

– Bądź pozdrowiona – powitał mnie.

Bądź pozdrowiony – - odpowiedziałam szczęśliwa, że głos mi się w tym momencie nie załamał, nie zachrypiał ani nie zaskrzeczał. O rany, jak on bosko pachniał, ale nie potrafiłam odgadnąć czym. W niczym to nie przypominało żadnej z wód kolońskich, jakimi obficie zlewają się chłopaki. Pachniał… czym on pachniał?… Może lasem po wieczornym deszczu, czymś płynącym z ziemi, czymś czystym…

– Możesz wejść – powiedział do mnie.

– A, dziękuję – - odpowiedziałam mało błyskotliwie i weszłam do środka. Zaraz się jednak zatrzymałam. Po mieszczenie było wielką salą. Czarny aksamit pokrywał owalne ściany, szczelnie zasłaniając okna i blask księżyca. Pod ciężką materią zasłon rysowały się dziwne kształty, które najpierw przejęły mnie strachem, dopóki nie uświadomiłam sobie, że to przecież sala rekreacyjna, więc gdzieś trzeba było odsunąć telewizor i różne gry, a przykryte wyglądały bardziej niesamowicie. Uwagę moją jednak przykuł przede wszystkim sam krąg. Został utworzony na środku sali ze świec wetkniętych w wysokie pojemniki z czerwonego szkła, przypominających modlitewne świece, jakie kupuje się w sklepach z meksykańskim jedzeniem, gdzie unosi się woń róż i starych kobiet. Tych świec musiało być więcej niż sto, rzucały światło na dzieciaki stojące za nimi w swobodnym kręgu, rozgadane, roześmiane, z czerwoną poświatą na policzkach. Wszystkie ubrane były na czarno, ale żadne nie miało haftowanych emblematów oznaczających stopień, miały natomiast zawieszone na szyi srebrne łańcuchy z jakimś dziwnym symbolem. Składał się z odwróconych od siebie dwóch półksiężyców na tle księżyca w pełni.

– O, jesteś, Zoey!

Głos Afrodyty dosięgną! mnie najpierw, zanim ona sama się pojawiła w polu widzenia. Miała na sobie długą czarną suknię wyszywaną koralikami z onyksu, dziwnie przypominającą mi piękną suknię Neferet. Na szyi miała naszyjnik podobny do tych, jakie nosiły pozostałe dziewczyny, tyle że większy i obwiedziony kamieniami szlachetnymi, zdaje się, że były to granaty. Rozpuszczone włosy spadały jej na ramiona sprawiając wrażenie, że ma na głowie złocisty welon. Zdecydowanie była zbyt ładna.

– Dziękuję ci, Eriku, za powitanie Zoey. Teraz ja się nią zajmę. – Starała się, by jej głos brzmiał zwyczajnie, wymanikiurowanymi dłońmi dotknęła jego ramienia gestem niby tylko przyjacielskim, ale jej twarz zdradzała faktyczne uczucia. Miała zaciętą minę, wzrok zimny, a oczy ciskały błyska wice.

Erik ledwie na nią spojrzał i zdecydowanie odsunął rękę, by go nie dotykała. Uśmiechnął się do mnie i wyszedł, nie spojrzawszy powtórnie na Afrodytę.

Świetnie. Tylko tego było mi trzeba: wmieszać się w konflikt rozstającej się pary. Nie mogłam jednak się powstrzymać, by nie odprowadzić go spojrzeniem do drzwi.

Głupia jestem. Znów popełniam te same błędy. Ach.

Afrodyta odchrząknęła i usiłowała przybrać minę kogoś, kto złapany na gorącym uczynku udaje, że nic nie zrobił. Jej wredny uśmieszek nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, że zauważyła moje zainteresowanie Erikiem (i jego mną). I tym razem zadałam sobie pytanie, czy ona wie, że to ja zobaczyłam ich w holu poprzedniego dnia.

Jasne, że nie mogłam jej o to zapytać.

– Musisz się pospieszyć, ale przyniosłam ci coś, w co się będziesz mogła przebrać. – Afrodyta mówiła szybko, jednocześnie gestem wskazując mi drogę do łazienki dla dziewcząt. Rzuciła mi przez ramię krytyczne spojrzenie. ~ Nie przychodzi się na obchody urządzane przez Córy Ciemności w takim ubraniu. – W łazience rzuciła mi sukienkę, która wisiała w jednej z przegródek, i niemal popchnęła mnie do kabiny. – Swoje ubranie możesz powiesić tu, na wieszaku, i potem zanieść je do swojej sypialni.

Mówiła tonem nie znoszącym sprzeciwu, a ja i bez tego czułam się tu dość obco. Byłam inaczej ubrana niż wszystkie i czułam się, jakbym przyszła na zabawę przebrana za kaczuszkę, nie wiedząc, że to nie bal przebierańców i że wszyscy występują w dżinsach.

Szybko zrzuciłam z siebie ubranie i włożyłam przez głowę czarną suknię, wzdychając z ulgą bo to był mój rozmiar. Sukienka prostą ale gustowną uszyta z miękkiego, niemnącego się materiału, miała długie rękawy i okrągły dekolt, który w dużym stopniu odsłaniał moje ramiona (jak dobrze, że włożyłam czarny biustonosz!). Wokół dekoltu, zakończenia rękawów i u dołu suknia została ozdobiona szlakiem czerwonych błyszczących koralików. Naprawdę była ładna. Stopy wsunęłam z powrotem w swoje czarne baleriny, uważając, że można je nosić do wszystkiego, po czym wyszłam z kabiny.

– Przynajmniej pasuje na mnie – powiedziałam. Spostrzegłam jednak, że Afrodyta wcale nie patrzy na moje ubranie, tylko na mój Znak, co mnie wkurzyło. Dobrą mam Znak wypełniony kolorem, i co z tego? Mimo to się nie odezwałam. W końcu to impreza Afrodyty, a ja jestem tu tylko gościem. Czyli: pozostaję w zdecydowanej mniejszości, więc powinnam cicho siedzieć.

– Ponieważ ja prowadzę cały obrzęd, nie będę miała czasu, by cię bez przerwy prowadzić za rączkę.

Może i powinnam trzymać buzię na kłódkę, ale nie wytrzymałam:

– Słuchaj, Afrodyto, wcale nie musisz prowadzić mnie za rączkę.

Popatrzyła na mnie spod zmrużonych powiek, a ja przygotowałam się na kolejną scenę zazdrośnicy. Ona jednak uśmiechnęła się nieprzyjemnie, co bardziej przypominało obnażenie kłów przez rozwścieczonego psa. Nie nazwałam jej jeszcze suką, ale skojarzenie samo się nasuwało.

– Jasne, że nie muszę. Po prostu prześlizgniesz się przez te obchody tak samo, jak prześlizgnęłaś się przez wszystko inne. W końcu jesteś nową pupilka Neferet.

Świetnie, nie ma co. Nie dość, że była zazdrosna o Erika i zaniepokojona moim niezwykłym Znakiem, to jeszcze zazdrościła mi tego, że Neferet jest moją mentorką.

– Wiesz, Afrodyto, nie sądzę, bym była nową pupilka Neferet. Po prostu jestem tu nowa. – Starałam się przemawiać do niej rozsądnie, nawet się uśmiechnęłam.

– Mniejsza o to. Gotowa jesteś? Zrezygnowałam z pomysłu przeprowadzenia z nią rzeczowej rozmowy, marząc, by jak najszybciej odbył się i zakończył ten nieszczęsny rytuał.

– Chodźmy. – Przeszła ze mną przez resztę sali i po prowadziła mnie do kręgu. Dwie dziewczyny, do których podeszłyśmy, rozpoznałam jako „wiedźmy z piekła rodem" towarzyszące jej w stołówce. Tyle że teraz nie miały miny, jakby zjadły kwaśną cytrynę, ale uśmiechały się do mnie ciepło.

To mnie nie zwiodło. Mimo wszystko też się do nich uśmiechnęłam. Kiedy jest się na terytorium nieprzyjaciela, najlepiej wtopić się w otoczenie, niczym się nie wyróżniać i udawać głupka.

– Cześć, jestem Enyo – powiedziała jedna z nich, ta wyższa. Oczywiście była blondynką ale jej długie włosy przypominały bardziej łan zboża niż złoto, choć w wątłym blasku świec trudno było orzec, które z tych banalnych określeń jest trafniejsze. Ponadto nie wydawało mi się, by Enyo była naturalną blondynką.

– Cześć – odpowiedziałam.

– A ja jestem Dejno – - odezwała się ta druga. Na pewno była mieszańcem dwu ras, jej cera przypominała kawę mocno rozbieloną śmietanką włosy miała wspaniałe, gęste i kręcone, pewnie takie, które nie dają się rozprostować ani na chwilę bez względu na wilgotność powietrza.

Obie były na swój sposób idealne.

– Cześć – powtórzyłam. Czując się klaustrofobicznie, stanęłam miedzy jedną a drugą, gdyż zrobiły mi miejsce w kręgu obok siebie.

– Życzę wam trzem przyjemnych obchodów – powie działa Afrodyta.

– Na pewno będzie przyjemnie – obie odpowiedziały chórem i wymieniły między sobą tak znaczące spojrzenia że skóra mi ścierpła. Starałam się zwrócić uwagę na coś innego, bym wiedziona impulsem, a nie dumą nie wyparowała z tej sali.

Teraz z wnętrza kręgu lepiej mogłam widzieć resztę sali: wyglądała podobnie jak świątynia Nyks, z tą tylko różnicą, że przy stole dostawione było krzesło, na którym ktoś siedział w niedbałej pozie. Siedział, to może za dużo powiedziane. Wciśnięty w krzesło albo rzucony na nie – on lub ona – w kapturze zasłaniającym głowę.

No cóż…

Stół nakryty był taką samą aksamitną materią w czarnym kolorze, która pokrywała ściany, a na blacie stał posążek bogini, misa z owocami, chlebem, kilka kielichów i dzbanek. Oraz nóż. Przetarłam oczy, by mieć pewność, że dobrze widzę. Tak, to był nóż, z kościanym trzonkiem, długim zakrzywionym ostrzem, stanowczo zbyt ostrym jak na nóż, którym bezpiecznie można kroić owoce czy chleb. Dziewczyna, którą chyba widziałam już w internacie, zapalała grube trociczki wetknięte w ozdobne kadzielniczki ustawione na stole, całkowicie ignorując tego kogoś na krześle. O rany, czy ten dzieciak zasnął?

Natychmiast całe wnętrze zaczęło się wypełniać dymem – zielonkawym, wijącym się, przybierającym niesamowite kształty duchów. Spodziewałam się, że będzie miał słodkawą woń, jak kadzidełka w świątyni Nyks, ale gdy dotarła do mnie smuga dymu, zaskoczył mnie jego gorzki zapach. Wydał mi się jakoś znajomy, zmarszczyłam brwi, starając się ze wszystkich sił przypomnieć sobie, skąd go znam. Trochę przypominał mi liście laurowe, trochę goździki. (Muszę pamiętać, by podziękować Babci, że mnie nauczyła rozpoznawać zapachy różnych przypraw i ziół). Wciągnęłam raz jeszcze w nozdrza intrygujący zapach i poczułam, że trochę mi się zakręciło w głowie. Dziwne. Miałam wrażenie, że zapach się zmienią w miarę jak rozchodzi się po sali, tak jak niektóre drogie perfumy, które na każdym inaczej pachną. Niuchnęłam raz jeszcze. Tak. Liście laurowe i goździki. Ale coś jeszcze. Coś, co sprawiało, że całość ostatecznie pachniała gorzko i ostro. Zapach ciemny, tajemniczy, pociągający jak zakazany owoc

Zakazany owoc? Tak, teraz już wiem.

Do diabła! Pokój wypełniał zapach dymu ziół zmieszanych z marihuaną. Nie do wiary! To ja broniłam się zawsze przed spróbowaniem skręta (przecież to jest niehigieniczne, a poza tym dlaczego miałabym brać coś, po czym dostaje się dzikiego apetytu na tuczące fast foody?), odrzucałam nawet delikatnie czynione propozycje na różnych imprezach, by zobaczyć, jak to jest, a tymczasem teraz stoję tutaj w kłębach dymu marychy?! Kayla by nigdy w to nie uwierzyła.

Ogarnięta paranoidalnym strachem (może to efekt uboczny działania marihuany), rozejrzałam się po całym kręgu pewną że zaraz zobaczę jakiegoś profesora, który natychmiast wkroczy i… coś zrobi… boja wiem co… na przykład ześle nas do karnego obozu, do jakich zsyła się sprawiających kłopoty nastolatków.

Na szczęście tutaj (w przeciwieństwie do świątyni Nyks) nie było dorosłych, jedynie około dwadzieściorga nastolatków. Rozmawiali normalnie, jakby to była pestka: serwować marihuanę, która przecież jest całkowicie zakazana. Starając się oddychać jak najpłycej, zwróciłam się do dziewczyny stojącej po mojej prawej stronie. Kiedy czujesz się niepewnie (albo panikujesz), utnij sobie małą rozmówkę.

– Powiedz mi, Dejno… masz niezwykłe imię. Czy ono ma jakieś szczególne znaczenie?

– Dejno znaczy: straszna – odpowiedziała z niewinnym uśmieszkiem.

Wysoka blondynka stojąca po lewej stronie wtrąciła promiennie:

– Enyo znaczy: wojownicza.

– Aha – odpowiedziałam grzecznie.


– A imię Pefredo, tej, która zapala właśnie kadzidełka, znaczy: osa. Swoje imiona wzięłyśmy z mitologii greckiej. To imiona trzech sióstr gorgon i Scylli. Według mitu były to czarownice, które miały jedno wspólne oko, ale naszym zdaniem to męska propaganda szerzona przez mężczyzn nie-będących wampirami, a chcących upokorzyć silne kobiety.

– Naprawdę? – zapytałam, nie wiedząc, co powiedzieć. Naprawdę.

– No pewnie – odrzekła Dejno. ~ Ludzcy faceci są beznadziejni.

– Powinni wszyscy wyginąć – dodała Enyo.

Tę złotą myśl zagłuszyła (na szczęście) muzyką więc nie sposób było dalej rozmawiać.

Muzyka rzeczywiście rozpraszała. Bębnienie było zarówno tradycyjne, jak i nowoczesne. Tak jakby ktoś wymieszał pościelowe piosenki z plemiennymi tańcami zalotników. W tym momencie, ku mojemu zdumieniu, Afrodyta zaczęła tańczyć. Owszem, można powiedzieć, że była seksowna. To znaczy: była zgrabna i poruszała się tak jak Catherine Zeta-Jones w filmie „Chicago". Ale na mnie to jakoś nie robiło wrażenia. Nie dlatego, że nie jestem lesbijką, raczej dlatego, że była to nędzna imitacja tańca Neferet do „Gdy stąpa, piękna". W tamtej muzyce była poezja, a jeśli w tej także miała być, to raczej do słów: „Ktoś jej się dobiera do tyłka".

Oczywiście każdy się gapił na Afrodytę, kiedy tak zarzucała dupskiem, a ja w tym czasie mogłam rozejrzeć się po kręgu, udając, że wcale nie szukam wzrokiem Erika, gdy go jednak znalazłam, i to vis-a-vis mnie, spostrzegłam, że jest jedyną osobą która nie patrzy na Afrodytę. Bo on patrzył na mnie. Zanim zdążyłam zdecydować, czy powinnam uciec wzrokiem, uśmiechnąć się do niego, pomachać mu albo zrobić jeszcze coś innego (Damien radził mi uśmiechnąć się, a on jest znawcą- to nic, że samozwańczym – chłopaków), muzyka umilkła a ja przeniosłam wzrok z Erika na Afrodytę. Zatrzymała się na środku kręgu, naprzeciwko stołu. Wzięła do jednej ręki świecę, do drugiej nóż. Świeca była zapaloną więc Afrodyta niosła ją przed sobą ostrożnie jak kaganek do miejsca w kręgu, gdzie pośród czerwonych świec tkwiła jedna żółta Nie potrzebowałam ponaglającego szturchnięcia ze strony Wojowniczej czy Strasznej, by zwrócić się na wschód. Gdy wiatr zmierzwił mi włosy, zobaczyłam kątem oka jak Afrodyta zapala żółtą świecę, unosi w górę nóż i kreśli nim w powietrzu pentagram, mówiąc:


O, wietrze niosący burze, przyzywam cię w imieniu Nyks, Spełnij me życzenia, które zanoszę do ciebie I niechaj zapanuje tu magia!


Muszę przyznać, że była w tym dobra. Chociaż nie emanowała taką mocą jak Neferet, to jednak widoczna praktyka sprawiła że panowała nad głosem i jego barwą która stała się aksamitna. Kiedy zwróciliśmy się na południe, sięgnęła po kolumnową czerwoną świecę stojącą wśród mniejszych czerwonych, a wtedy oblało mnie znajome już uczucie gorąca na całym ciele.


Ogniu błyskawicy, przyzywam cię w imieniu Nyks, Ty, który wzniecasz burze, nadajesz moc czarom, Proszę cię, wspomóż mnie w zaklęciach, bym mogła działać!


Odwróciliśmy się raz jeszcze za Afrodytą, znów oblałam się gorącym rumieńcem i tym razem nieoczekiwanie jakaś moc ciągnęła mnie w stronę niebieskiej świecy tkwiącej między czerwonymi. Wystraszona powstrzymywałam się ze wszystkich sił, by nie wystąpić z kręgu i nie dołączyć do Afrodyty, by razem z nią przy wołać wodę.


Nawałnico deszczu, przywołuję cię w imieniu Nyks. Bądź przy mnie ze swoją mocą wciągania w głąb W tym wszechogarniającym rytuale!


Co, do licha, mi się stało? Spociłam się i było mi strasznie gorąco, a nie przyjemnie ciepło jak przy poprzednich obchodach. Znak na czole wprost palił mnie, a w uszach (mogłabym przysiąc) słyszałam ryk oceanów. Bezwiednie zwróciłam się jeszcze raz w prawą stronę.


Ziemio, szeroka i głęboka, przywołuję cię w imieniu Nyks. Niech poczuję, jak się ruszasz z posad, gdy ogłoszą potęgę, Co nastąpi, jeśli wspomożesz mnie w odprawianiu tego obrzędu!


Afrodyta ponownie przecięła powietrze nożem, a ja poczułam ciężar trzonka w dłoni. Poczułam też zapach trawy i posłyszałam krzyk lelka jakby gnieździł się gdzieś w pobliżu, niewidzialny, ale bliski. Afrodyta wróciła teraz do kręgu. Stawiając z powrotem palącą się jeszcze czerwoną świecę na środek stołu, dokończyła zaklęć:

Duchu, dziki i wolny, w imieniu Nyks przyzywam cię, przybądź do mnie!

Odpowiedz! Zostań ze mną podczas tego potężnego obrzędu

I obdarz mnie swoją potęgą!


Jakoś się domyśliłam, co ona teraz zrobi. Niemal słyszałam w głowie, a nawet w duszy jej słowa. Kiedy uniosła kielich i zaczęła obchodzić wokół krąg, to mimo że nie było w niej gracji i autorytetu Neferet, słowa przez nią wypowiadane rozpalały się we mnie, tak jakbym sama miała ogień wewnętrzny, który promieniował na zewnątrz.

– Nadeszła pora pełni księżyca naszej bogini. Jest coś wzniosłego w tej nocy. Starożytni znali jej tajemnice, wykorzystywali je do wzmocnienia siebie… do zerwania cienkiej zasłony dzielącej oba światy, by przeżyć przygody, o których my dzisiaj możemy tylko marzyć. Tajemnice… zagadki… czary… prawdziwe piękno i moc przyobleczone w wampirze formy – nieskażone ludzkimi zasadami czy prawami. Bo my nie jesteśmy ludźmi! ~ Tu jej głos nabrał siły i odbił się echem od ścian, tak jak przedtem głos Neferet. ~ My, Córy i Synowie Ciemności, zanosimy dziś do ciebie te same prośby, które zanosiliśmy podczas każdej pełni księżyca przez ostatni rok: wyzwól w nas siłę, która sprawi, że nabierzemy kociej zręczności i gibkości powszechnej w świecie dzikiej przyrody wśród naszych braci mniejszych, byśmy nie tkwili jak oni w klatkach zniewolenia, w okowach łańcuchów nakładanych przez słabych i ograniczonych ludzi.

Kiedy Afrodyta skończyła stanęła dokładnie naprzeciw mnie. Oddech miała przyspieszony, policzki pałające, tak samo jak ja. Wzniosła kielich, po czym mi go podała.

– Wypij to, Zoey Redbird, i dołącz się do naszych próśb o to, co się nam z natury należy, bo zaświadczone jest naszą krwią ciałem i Znakiem zapowiadającym Przemianę, Znakiem, którym i ty zostałaś naznaczona.

Wiem, powinnam powiedzieć: „nie". Ale jak? Zresztą o dziwo, nie miałam ochoty odmówić. Z pewnością nie lubiłam Afrodyty ani jej nie ufałam, czy jednak to, co mówiła, nie było prawdą? Przypomniałam sobie reakcję mojej matki i ojczyma na mój Znak, przestrach K.ayli, obrzydzenie Drew i Dustina. Oraz przykry fakt, że ani razu do mnie mc zadzwonili, nie przysłali żadnej wiadomości, od kiedy wyszłam z domu. Spisali mnie na straty, zostawili samej sobie, bym bez niczyjej pomocy zmagała się z nowym życiem.

Zrobiło mi się smutno, chociaż ta myśl w sumie bardziej mnie chyba zeźliła, niż zasmuciła.

Wzięłam kielich od Afrodyty i upiłam spory łyk. To było wino, ale nie smakowało jak wino pite podczas wcześni ej-s/ego obrzędu. Ono również było słodkawe, miało przy tym aromat, jakiego nigdy przedtem jeszcze nie próbowałam. Ostry, słodko-gorzki smak rozlał się w moich ustach, spłynął po gardle i napełnił mnie szalonym pragnieniem, by napić się go więcej, jak najwięcej.

– Bądź pozdrowiona ~ syknęła Afrodyta i wyrwała mi kielich z dłoni tak gwałtownie, że kilka kropel czerwonego płynu wylało mi się na palce. Uśmiechnęła się do mnie triumfująco.

– Bądź pozdrowiona – odpowiedziałam machinalnie, czując zawrót głowy z powodu wypitego wina.

Afrodyta stanęła teraz przed Enyo, podając jej kielich, a ja nie mogąc się opanować, zlizałam z palców ostatnie krople, by posmakować jeszcze tego wspaniałego smaku rozlanego wina. Było niewypowiedzianie smakowite… I ten aromat… trochę jakby znajomy… ale w głowie mi szumiało i nie mogłam się dostatecznie skupić, by przypomnieć sobie, z czym mi się ten smak kojarzy.

Nie zauważyłam, kiedy Afrodyta skończyła obchód całego kręgu, dając wszystkim po kolei upić łyk z kielicha. Pilnie ją śledziłam, mając nadzieję, że gdy wróci do stołu, dostanę jeszcze jeden łyk. Afrodyta uniosła w górę kielich.

– Wielka, tajemnicza bogini Nocy i pełni księżyca, ty, która rządzisz piorunami i burzami, która prowadzisz duchy i starszyznę, o, piękna i zadziwiająca, której słucha nawet starszyzna sprzed wieków, wesprzyj nas w tym, o co cię prosimy. Tchnij w nas swą moc, magię i siłę.

Następnie przechyliła kielich i opróżniła jego zawartość do ostatka, czemu przyglądałam się z zazdrością. Kiedy skończyła pić, muzyka znów zaczęła grać. W tym czasie Afrodyta obeszła krąg w drugą stronę, śmiejąc się i tańcząc, zdmuchując po kolei wszystkie świece, a na koniec żegnając się z żywiołami. Teraz patrząc na nią inaczej ją postrzegałam, jej obraz najpierw się zamazał i zmienił, tak że w końcu w Afrodycie widziałam Neferet, tyle że jakby młodszą wersję starszej kapłanki.

– Do pomyślnego następnego spotkania – powiedziała na koniec. Wszyscy wygłosiliśmy chórem rytualne słowa pożegnania. Zamrugałam, a wtedy wizja Afrodyty jako młodej Neferet zbladła i Znak przestał mnie palić. Nadal jednak czułam na języku smak wypitego wina. Dziwne. Nie lubię przecież alkoholu. Naprawdę, po prostu nie odpowiada mi jego smak. Ale w tym winie było coś innego, coś znacznie lepszego nawet niż smak czekoladowych trufli (wiem, że trudno w to uwierzyć). I nadal nie mogłam sobie przypomnieć, co w nim było znajomego.

Krąg rozsypał się i wszyscy zaczęli się śmiać i mówić jednocześnie. Nad naszymi głowami pozapalały się gazowe lampy, zaczęliśmy mrugać, w pierwszej chwili oślepieni ich blaskiem. Spojrzałam dalej, poza krąg, chcąc sprawdzić, czy czasem Erik mnie nie obserwuje, ale jakieś poruszenie zwróciło moją uwagę. Osobnik wciśnięty w krzesło i pozostający bez ruchu przez całą ceremonię wreszcie zaczął się ruszać. Jakby się szarpnął, z trudem próbując dźwignąć się do pozycji siedzącej. Kaptur ciemnej peleryny zsunął mu się na plecy, ukazując płomienno rudą mierzwę włosów i bledszą niż zazwyczaj pucołowatą i usianą piegami twarz.

To ten nieznośny mały Elliott! Dziwne, że tu trafił. Co Córy i Synowie Ciemności mogli chcieć od niego? Raz jeszcze rozejrzałam się po sali. Tak jak podejrzewałam, wszyscy pozostali byli urodziwi, on jeden był brzydki i nie pasujący do reszty. Nie mógł należeć do tego grona.

Przetarł oczy, zaczął mrugać, ziewać, wyglądało na to, że zanadto nawdychał się kadzideł i trawki. Podniósł rękę, by sięgnąć do nosa (pewnie chciał w nim podłubać) i wtedy zobaczyłam, że ma zabandażowane przeguby. Co do…?

Straszne podejrzenie zjeżyło mi włosy na głowie. Niedaleko mnie stały Enyo i Dejno, rozmawiając z ożywieniem z dziewczyną zwaną Pefredo. Podeszłam do nich i zaczekałam, aż zrobią przerwę w konwersacji. Ukrywając fakt, że żołądek skręca mi ból, uśmiechnęłam się do nich i machnąwszy nonszalancko w stronę Elliotta, zapytałam niedbale:

– Co ten dzieciak tu robi?

Enyo spojrzała we wskazanym kierunku i wzniosła oczy ku górze.

– Ach, on… – powiedziała lekceważąco. – W zasadzie nic. Służył nam dziś za lodówkę.

– Straszny frajer – dodała Dejno z szyderczym uśmiechem.

– Praktycznie to człowiek – dodała z niesmakiem Pefredo. – Nic dziwnego, że nadaje się tylko na bar przekąskowy.

Mój żołądek dał znać, że za chwilę wywróci się całkiem na lewą stronę.

– Czekajcie, bo nie chwytam. Lodówka?… Bar przekąskowy?…

Dejno, czyli Straszna, obrzuciła mnie wyniosłym spojrzeniem swych czekoladowych oczu.

Tak właśnie nazywamy ludzi: lodówka, bar przekąskowy. No wiesz, śniadanie, obiad, kolacja…

– Albo coś jeszcze w przerwach między jednym a drugim posiłkiem – prychnęła Enyo, Wojownicza.

– Nadal nie… – zaczęłam, ale Dejno mi przerwała.

– Och, daj spokój. Nie udawaj, że się nie domyśliłaś, co jest dodane do wina, i że nie uwielbiasz tego smaku.

Tak, nie wypieraj się, Zoey. Przecież widzieliśmy. Byłabyś wszystko wypiła, nawet więcej niż my. Zauważyłam, jak oblizywałaś palce – powiedziała Enyo, przysuwając się do mnie blisko, by pogapić się na mój Znak. – Czułaś się jak ćpunka, no nie? Trochę adeptką a trochę wampir, dwa w jednym. Przyznaj, wypiłabyś więcej krwi tego dzieciaka.

– Krwi?… – - powtórzyłam nieswoim głosem. Słowo „ćpunka" dźwięczało mi w głowie.

Tak, krwi – powtórzyła z naciskiem Straszna. Zrobiło mi się gorąco i zaraz zimno, odwróciłam się od nich, by nie patrzeć na ich domyślne miny, i natychmiast zobaczyłam Afrodytę. Stojąc po drugiej stronie sali, rozmawiała z Erikiem. Nasze spojrzenia się spotkały, a wtedy jej twarz stopniowo rozjaśniał złośliwy uśmiech. Znów trzymała w ręku kielich, uniosła go w górę, jakby chciała mnie pozdrowić w ten sposób, po czym upiła łyk i odwróciła się, wybuchając śmiechem rozbawiona czymś, co powiedział Erik.

Chcąc trzymać się mimo wszystko, użyłam jakiejś błahej wymówki i wyszłam powoli z tej sali. Gdy tylko zamknęłam za sobą ciężkie drewniane drzwi, puściłam się pędem przed siebie, gnając na oślep. Nie wiedziałam, dokąd biegnę, wiedziałam tylko, że chcę stamtąd uciec jak najdalej.

Napiłam się krwi – w dodatku krwi tego okropnego Elliotta – a co gorszą smakowała mi! Teraz wiedziałam, skąd znam ten zapach – tak pachniał Heath, kiedy miał skaleczoną rękę. Nie nowa woda kolońska wydała mi się atrakcyjna i upojna, tylko jego krew. Potem raz jeszcze poczułam jej zapach w holu, gdzie Afrodyta zadrasnęła udo Erika; ja też miałam ochotę ją zlizywać. Byłam ćpunka.

Wreszcie zabrakło mi tchu, więc oparłam się o chłodny kamień muru okalającego teren szkoły i tam zaczęłam wymiotować.

Загрузка...