Paul Tankersley zakończył ostatni tego dnia raport i z westchnieniem ulgi wrzucił go do pojemnika z napisem „sprawy załatwione”. Odkąd Honor odleciała, życie wydawało się znacznie nudniejsze, choć admirał Cheviot był, zdaje się, zdeterminowany zrobić co tylko zdoła, by najnowszy zastępca dowódcy HMS Hephaestus nie rozpił się do cna po wyjeździe ukochanej.
Paul uśmiechnął się ponuro i na wszelki wypadek sprawdził, czy czegoś nie przeoczył. Jako jedyny zastępca dowódcy stacji Hancock miał za zadanie tak zajmować się codziennymi szczegółami funkcjonowania stacji, by dowódca nie zauważył, że ktokolwiek musi się nimi zajmować. Uważał, że skoro wywiązuje się z tego zadania bez zastrzeżeń, to jest przygotowany do pełnienia obecnych obowiązków.
Mylił się — co prawda był jednym z dziewiętnastu zastępców i jednym z kilku zajmujących się konstrukcjami okrętowymi, ale zakres jego obowiązków był bez porównania większy niż na stacji Hancock. Odpowiadał za budowę trzech dreadnaughtów i jednego superdreadnoughta, nie licząc napraw i modernizacji odbywających się równocześnie w podległym mu sektorze olbrzymiej stacji. Pierwszy raz w karierze tak naprawdę zdał sobie sprawę ze skali rozbudowy i modernizacji podjętej przez Royal Manticoran Navy.
Stwierdził, że załatwił wszystkie sprawy oznaczone jako najważniejsze, i wyłączył komputer. Wcześniej nagrał na wszelki wypadek swój rozkład zajęć na resztę wieczoru, gdyby okazało się, że jest jednak do czegoś niezbędny. A potem wstał i przeciągnął się. I spojrzał na chronometr — wachtę skończył trzy kwadranse temu, ale ponieważ spodziewał się, że papierki zajmą mu więcej czasu, umówił się z Ramirezem na piwo i strzałki w „Dempsey’s Bar” znacznie później. Thomas pojawi się tam dopiero za godzinę. Paul uznał, że może zacząć wieczór piwny wcześniej i samotnie. Abstynencja i tak nic by nie pomogła — Thomas Ramirez miał niesamowicie celne oko w każdej sytuacji.
Była środa, a więc lokal „znajdował się” na Gryphonie, a ponieważ na południowej półkuli tej planety panowała akurat zima, za zamkniętymi oknami szalała zadymka, na oknach był szron, a w głównym kominku płonęła radośnie zaskakująco realistyczna holoprojekcja trzaskających wesoło bierwion.
Rozmowy były przyciszone — ludzie instynktownie reagowali tak, jakby znaleźli się w jedynej oazie ciepła i spokoju w okolicy, jakby za oknami naprawdę panował chłód, i Paul poczuł pierwsze oznaki prawdziwego odprężenia. Zamówił drugie piwo — Old Tilmana warzonego na Sphinxie, którego spróbował za namową Honor i polubił z uwagi na głęboki, czysty smak. Jeśli nie będzie się spieszył, powinien dopić je akurat, gdy pojawi się Thomas.
Upił łyk i zdziwiony odwrócił głowę, gdy na sąsiednim stołku usiadł nieznajomy mężczyzna. W lokalu nie było dużo gości, a przy barze znajdowało się wiele wolnych miejsc, gdyż większość siedziała przy stolikach lub w zacienionych alkowach. Zdziwiło go, że mężczyzna nie wybrał bardziej odosobnionego miejsca, ale być może nie lubił samotności.
— Podwójną standardową whisky, czystą — zamówił przybysz i Paul prawie uniósł brwi: na Manticore destylowano wiele dobrych gatunków tego trunku, ale nadal istnieli koneserzy preferujący ziemską whisky.
Tyle że nie było ich wielu, bo była to nader kosztowna przyjemność, a ten smukły blondyn nie wyglądał na należącego do naprawdę bogatych obywateli Gwiezdnego Królestwa. Ubrany był dobrze, ale ani krój, ani materiał nie wskazywały na wielkie pieniądze. Cóż, najwyraźniej wygląd był mylący…
Barman podał mu zamówiony trunek, mężczyzna upił drobny łyczek i rozejrzał się po lokalu. Łokieć oparł na wypolerowanym barze, trzymając szklaneczkę z niedbałą gracją i rozglądając się prawie z arogancją po gościach. Coś w nim nie dawało Paulowi spokoju — nie był w stanie powiedzieć co, ale czuł, że jeżą mu się włosy na karku. Miał ochotę wstać i odejść, ale byłby to nieuzasadniony i nieuprzejmy gest, więc skoncentrował się na piwie, zły na siebie za nadwrażliwość. Gdyby nie ona, odszedłby spokojnie, nie przejmując się, czy urazi tego jegomościa czy nie.
Minęła minuta, potem druga — mężczyzna odstawił pustą szklaneczkę na bar ruchem pełnym zdecydowania i Paul zaczął mieć nadzieję, że sobie pójdzie. Tak się jednak nie stało.
— Kapitan Tankersley, prawda? — spytał chłodno z arystokratycznym akcentem pasującym do upodobań alkoholowych.
Zachowywał się uprzejmie, ale pod tą uprzejmością kryło się coś jeszcze.
— Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę — odparł zapytany wolno.
Mężczyzna uśmiechnął się.
— Nie dziwi mnie to: w końcu pańska twarz po bitwie o Hancock często pojawiała się w wiadomościach, podczas gdy ja… — wzruszył ramionami jakby dla podkreślenia własnego znikomego znaczenia.
Paul zmarszczył brwi — fakt, kilka razy dał się złapać dziennikarzom, którzy zaczęli na niego polować, gdy zorientowali się, że coś go łączy z Honor, ale nie sądził, że to wystarczy, by obcy rozpoznawali go w barach.
— Tak naprawdę to chciałem panu powiedzieć, że jestem pełen uznania dla pana za to, co zrobił pan w systemie Hancock — dodał mężczyzna.
— Niech pan nie wierzy w to, co podają dzienniki. Siedziałem jedynie w bazie remontowej i miałem nadzieję, że admirałowi Sarnowowi i kapitan Harrington uda się powstrzymać przeciwnika od rozstrzelania jej i mnie na drobne kawałki.
— Aha. No tak. — Natręt dał znak barmanowi, żeby podał mu jeszcze raz to samo, i spojrzał na Tankersleya. — Pańska skromność jest godna pochwały, kapitanie Tankersley. Wszyscy naturalnie znamy wyczyny lady Harrington.
Słowo „wyczyny” i sposób, w jaki je wypowiedział, zirytowały Paula. Upił solidny łyk piwa, ogarnięty nagłą ochotą dopicia go jak najprędzej i wyjścia. Zaczynał podejrzewać, że ma do czynienia z kolejnym dziennikarzem, tyle że mądrzejszym niż większość. Ale także nastawionym nieprzychylnie do Honor. Tym ważniejsze więc było, by szybko się oddalić, ale tak by nie wyglądało to na ucieczkę.
— Prawdę mówiąc, byłem zaskoczony, a nawet pełen podziwu, gdy dowiedziałem się, jaki był stosunek sił — dodał mężczyzna. — Trzeba dużo odwagi i samozaparcia, by walczyć z tak przeważającym wrogiem, zamiast wycofać się, by uratować własnych ludzi.
— Cieszę się, że tak postąpiła: inaczej nie byłoby mnie tu — odrzekł Paul i omal nie ugryzł się w język: powinien już się nauczyć, że jedynym (oprócz morderstwa) skutecznym sposobem na dziennikarza jest trzymać gębę na kłódkę i ignorować go.
Każde inne zachowanie jedynie natręta zachęcało, a to, co mu człowiek mówił, znaczyło znacznie mniej niż to, że mówił. Później zaś pismak mógł przekręcić sens wypowiedzi, tak by pasowała do jego zamysłu.
— Można to i tak ocenić. Oczywiście wielu jej podwładnych tu nie ma, prawda? Być może gdyby wcześniej wydała rozkaz rozproszenia, więcej ludzi by przeżyło. No, ale trudno spodziewać się, by jakikolwiek oficer dobrze wypełniał swe obowiązki czy też zdobył tak imponujące odznaczenia jak lady Harrington, nie poświęcając przy okazji jakiejś tam, w sumie drobnej części swoich podkomendnych.
Paul poczuł przypływ złości — rozmówca przestawał udawać obojętnego. Tak w słowach, jak i w głosie zaczynała przebijać złośliwość, zbyt celna, by mogła być dziełem przypadku. Spojrzał nieprzychylnie na rozmówcę i odparł chłodno:
— Nie słyszałem, by kapitan Harrington kogokolwiek poświęciła przy jakiejkolwiek okazji. Jeśli insynuuje pan, że ryzykowała życiem załogi dla zyskania sławy, to oświadczam, że uważam takie twierdzenia za równie kłamliwe co obelżywe!
— Doprawdy? — w oczach mężczyzny błysnęła dziwna satysfakcja. — Nie miałem zamiaru pana obrazić, kapitanie Tankersley. I w rzeczy samej nie wierzę, by lady Harrington poświęciła kogokolwiek dla sławy. Nie… nigdy nie zamierzałem sugerować czegoś podobnego. Natomiast, przyznaję, że nadal wydaje mi się… dziwną decyzja ryzykowania zniszczeniem wszystkich okrętów w obronie jednej bazy remontowej. Można by nazwać ją wątpliwą, niezależnie od wyniku, i człowiek nie może powstrzymać się od podejrzeń, czy przypadkiem lady Harrington nie miała innego poza poczuciem obowiązku powodu, by tak długo walczyć z tak przeważającymi siłami wroga. Osiągnęła cel, ale rodzi się pytanie, dlaczego próbowała i dlaczego przy okazji zginęło tylu ludzi, skoro już wiedziała, że do systemu przybyły posiłki w postaci okrętów admirała Danislava?
W umyśle Paula odezwały się dzwonki alarmowe wywołane zmianą tonu rozmówcy — to już nie była zawoalowana złośliwość: była czysta i ostra, wyrafinowaniem t przypominająca zabawę kota z myszą. Nie spotkał dotąd nikogo, kto samą intonacją głosu zdołałby nadać uprzejmej w zasadzie treści tak wredną wymowę. Większość komentatorów obrzucających Honor błotem do pięt mu nie dorastała. Musiał mieć osobiste powody, bo zbyt otwarcie to robił. Zdrowy rozsądek nakazywał Paulowi jak najszybciej zakończyć rozmowę. Tylko że ostatnio nasłuchał się zbyt wielu mniej lub bardziej zawoalowanych oszczerstw czy kłamstw dotyczących Honor, by móc to zrobić.
— Kapitan Harrington działała zgodnie z własnym rozumieniem sytuacji i ciążącymi na niej obowiązkami — oznajmił lodowato, nie kryjąc groźnego błysku w oczach. — Jej postępowanie doprowadziło do zniszczenia lub zdobycia wszystkich okrętów wroga, z którymi walczyła jej Grupa. Biorąc to pod uwagę, nie dostrzegam niczego „dziwnego” czy „wątpliwego” w jej postępowaniu.
— W czym przecież nie ma absolutnie niczego dziwnego — uśmiechnął się fałszywie mężczyzna, widząc, jak Tankersley sztywnieje. — Ma pan całkowitą rację co do ostatecznego wyniku: w końcu uratowała bazę remontową wraz z całą załogą. W tym i pana.
— Co właściwie pan sugeruje? — warknął Paul.
Zdawał sobie sprawę, że stał się ośrodkiem zainteresowania wszystkich gości. Zaskoczony był łatwością i szybkością, z jaką rozmowa przerodziła się w publiczną konfrontację, oraz umiejętnościami prowokatorskimi adwersarza. To nie miał prawa być przypadek, ale ta świadomość była bez znaczenia. Przestał się hamować.
— Jedynie to, że jej uczucia do pana, powszechnie zresztą znane wszystkim, którzy potrafią czytać, mogły mieć wpływ na podjęte przez nią decyzje — wycedził pogardliwie mężczyzna. — Bez wątpienia to strasznie romantyczne, ale trudno powstrzymać się przed pytaniem, czy skłonność do poświęcenia kilkunastu tysięcy ludzi tylko po to, by uratować jednego mężczyznę, jest naprawdę pożądaną cechą u oficera. Uważa pan, że jest, kapitanie?
Paul Tankersley zbielał — nie zbladł, lecz zbielał ogarnięty wściekłością. Powoli wstał, jak ktoś, kogo tylko mały kroczek dzieli od użycia siły, dlatego porusza się nader ostrożnie, kontrolując każdy swój ruch. Przeciwnik był wyższy i wyglądał na dobrze zbudowanego mimo pozorów chudości, ale Paul nie miał wątpliwości, że może stłuc go na kwaśne jabłko. I miał na to ogromną ochotę. Ale wewnętrzny alarm wył rozpaczliwie, przebijając się nawet przez czerwoną mgłę przesłaniającą szczegóły wszystkiego, na co patrzył. Wszystko działo się zbyt szybko i gwałtownie, ale choć nie miał pojęcia, dlaczego tamten go prowokował, wyczuwał, że jeśli da się ponieść wściekłości, ściągnie na siebie niebezpieczeństwo.
Wziął głęboki oddech, walcząc z nieodpartą ochotą, by zetrzeć złośliwy uśmieszek z gęby rozmówcy i przy okazji zdefasonować rzeczoną gębę. Choć nie był w stanie jasno myśleć i świadomie nie zdał sobie sprawy, że tamten celowo go prowokuje, instynkt samozachowawczy zadziałał. Przez moment stał jeszcze, po czym odwrócił się, by odejść. Nie docenił przeciwnika — tamten także wstał i oznajmił pogardliwie na tyle głośno, by słychać go było w całym lokalu:
— Niech mi pan powie, kapitanie Tankersley: naprawdę jest pan takim dobrym jebaką, że aż gotowa była stracić wszystkie okręty by pana uratować? Czy po prostu była tak zdesperowana, żeby ją rżnął ktokolwiek?
Nagłe chamstwo przeważyło. Paul obrócił się na pięcie i z całkowicie obojętną twarzą uderzył oburącz. Oba ciosy trafiły nim tamten zdążył drgnąć. Paul Tankersley miał czarny pas w corp de vitesse: w ostatniej chwili zdążył zmniejszyć siłę ciosów, by nie były śmiertelne. Pierwszy trafił w brzuch, składając przeciwnika w pół, drugi, wyprowadzony z dołu, wylądował na szczęce i wyprostował go niczym strunę. Siła drugiego uderzenia wyrzuciła go w powietrze — młócąc rozpaczliwie rękoma, wpadł między stołki, uderzył plecami o kontuar i osunął się po nim z jękiem na podłogę; znieruchomiał na czworakach.
Paul nie bardzo wiedział, dlaczego nie dopadł go i nie wykończył kolejnym uderzeniem. Wszyscy obecni zamarli, obserwując jęczącego i trzymającego się jedną ręką za zakrwawioną twarz mężczyznę. Ten przestał jęczeć, opuścił dłoń i nie wstając z klęczek, poszukał wzrokiem Tankersleya. Potem wypluł złamany ząb wraz z krwią, otarł zakrwawione usta i wybełkotał pełnym nienawiści głosem:
— Uderzyłeś mnie! — W jego oczach błysnęło szaleństwo. — Uderzyłeś mnie!
Paul zrobił krok ku niemu, nim zdążył pomyśleć co robi, ale tamten nawet nie drgnął.
— Jak śmiałeś podnieść na mnie rękę?! — W oczach i głosie pobitego nienawiść i zdziwienie walczyły o lepsze z szaleństwem.
Paul powstrzymał się w ostatniej chwili przed pogardliwym splunięciem. Odwrócił się i zamarł, słysząc za plecami:
— Nikt bezkarnie nie będzie mnie bił, Tankersley! Zapłacisz mi za to… żądam satysfakcji!
Cisza na sali stała się śmiertelna. Do Tankersleya dotarło, w co dał się wrobić. Powinien był to zrozumieć wcześniej, ale był za bardzo rozwścieczony. A była to zaplanowana i doskonale przeprowadzona zasadzka, w którą dał się złapać. Jedyne, czego przeciwnik nie przewidział, to tego, że weźmie po pysku, ale i to pasowało do jego planów. Chciał go sprowokować, by móc wyzwać na pojedynek — i zrobił to doskonale.
A Paul Tankersley, który nie stoczył w życiu żadnego pojedynku, wiedział, że nie ma innego wyjścia, jak przyjąć wyzwanie.
— Doskonale — warknął, odwracając się. — Skoro pan nalegasz, będziemy się pojedynkować.
Obok baru wyłonił się jak spod ziemi drugi mężczyzna i pomógł wstać pobitemu.
— To pan Livitnikov. Jestem pewien, że z przyjemnością zostanie moim sekundantem — prychnął zakrwawiony, wspierając się ciężko na ramieniu towarzysza.
Livitnikov skinął oszczędnie głową i lewą ręką wyciągnął z kieszeni wizytówkę. Prawą miał zajętą podtrzymywaniem prowokatora.
— Moja wizytówka, kapitanie Tankersley — oświadczył oschle, ale z nieco zbyt dużą wprawą, jak aktor często powtarzający kwestię. — Oczekuję, że pańscy przyjaciele skontaktują się ze mną w ciągu dwudziestu czterech godzin.
— Z pewnością — odparł Paul równie lodowatym tonem.
Pojawienie się Livitnikova było ostatecznym potwierdzeniem, że dał się złapać w zasadzkę. Posłał obu mężczyznom pogardliwe spojrzenie, schował wizytówkę do kieszeni i odwrócił się ku drzwiom i zamarł ponownie.
W drzwiach stał Thomas Ramirez z takim wyrazem twarzy, jakiego jeszcze u niego nie widział. Było to pełne szoku olśnienie, ale Ramirez nie spoglądał na niego, tylko na zakrwawionego prowokatora. Na człowieka, o którym nigdy nie wspomniał Paulowi, bo nie przyszło mu do głowy, że to może mieć znaczenie.
Na Denvera Summervale’a.