W lokalu zwanym „Dempsey’s Bar” nie było automatycznej obsługi i zdalnego zamawiania. Byli za to żywi kelnerzy i kelnerki, co biorąc pod uwagę koszty zatrudnienia cywilnego personelu w największej wojskowej stacji orbitalnej, będącej w głównej części stocznią, wyjaśniało w znacznej mierze wysokość cen w lokalu. Oraz to, dlaczego goście byli skłonni tyle płacić, choć nie był to jedyny powód.
Bar i połączona z nim restauracja stanowiły ulubione miejsce pozasłużbowych spotkań większości personelu stacji — z rozmaitych powodów. Jednym z nich była swojskość. Dempsey Restaurants Incorporated będąca główną korporacją Dempsey Cartel, ustępującego wielkością i kapitałem jedynie Hauptman Cartel, posiadała olbrzymią sieć lokali. Hasło reklamowe firmy głosiło, że w każdej miejscowości jest przynajmniej jeden „Dempsey’s Bar”, i najczęściej była to prawda. I wszystkie lokale wyglądały wewnątrz tak samo. Oczywiście nie były to miejsca tej klasy co „Cosmo” lub inne nocne kluby, ale też nie o to chodziło. Właściciele chcieli stworzyć sieć dobrych lokali o wysokim poziomie obsługi i znakomitej kuchni, w których goście czuliby się swobodnie, bo to gwarantowało wierność klientów (nawet przy wysokich cenach), a ta właśnie wierność w przypadku sieci gastronomicznej jest najważniejsza. I cel swój osiągnęli w całej rozciągłości.
Lokal znajdował się w samym sercu Hephaestusa, ale jego projektanci zadali sobie wiele trudu, by stworzyć wrażenie, iż leży on na powierzchni planety. Co prawda nie mogli uniknąć zastosowania standardowych barw i symboli dla oznaczenia różnego rodzaju wyposażenia awaryjnego, klap technicznych czy modułów ratunkowych, ale zapłacili słono za pomieszczenie o podwójnej wysokości i ukryli za podwieszanym sufitem plątaninę rur, kabli i przewodów, będących nieodłącznym elementem każdego innego wnętrza na stacji. Nowoczesne holoprojektory ustawione na zewnątrz zgrano tak, by wyświetlały obrazy dnia, faktycznie widoczne przez okna innych lokali sieci, i nie były to nieruchome hologramy, lecz holoprojekcje nagrane czy też transmitowane z tychże lokali. Dlatego obrazy widoczne przez okna nigdy się nie powtarzały, jak miało to miejsce w przypadku tańszych, sztucznie konstruowanych nagrań. Ponieważ był poniedziałek, znajdowali się na Sphinxie — określone dni tygodnia miały stałe przydziały planetarne, natomiast konkretny lokal wybierany był losowo, co stwarzało wrażenie spontaniczności. Goście często siedzieli, wpatrując się w okna i obserwując znane miejsca, a tak Sphinx, jak i Manticore znajdowały się na tyle blisko, że pozwalało to na transmisję w czasie rzeczywistym. Aktualnie za oknami widać było błękitne, jesienne niebo i wieże Yawata Crossing, drugiego co do wielkości miasta na Sphinxie. Słychać też było odgłosy ruchu ulicznego, a przez otwarte okna docierały podmuchy wiatru, zapachy zieleni i świeżo palonej kawy z sąsiedniej kawiarenki na wolnym powietrzu.
Należy wspomnieć, że choć Manticore znajdowała się ledwie o dwadzieścia minut lotu promem, to dla wielu osób pracujących na stacji spotkanie się z kimś na planecie oznaczało skomplikowane zmiany rozkładów służb, co z zasady było kłopotliwe, zwłaszcza jeśli pomysł spotkania rodził się w ostatniej chwili. W „Dempsey’s Bar” nawet kilkunastoosobowe spotkania nie stanowiły problemu, a złudzenie przebywania na powierzchni planety było prawie doskonałe.
Pułkownik Thomas Santiago Ramirez odkrył z niejakim zdziwieniem, że ma pusty kufel, przerwał więc pogawędkę z Tankersleyem i uniósł rękę, przywołując kelnera. Krzesło, na którym siedział, zareagowało na ten ruch głośnym skrzypnięciem, co nie wywarło na nim wrażenia — dawno już przyzwyczaił się, że meble w Królestwie nie zostały zaprojektowane z wystarczającym dla niego marginesem wytrzymałości, przestał więc się tym przejmować.
Paul, słysząc protest mebla, uśmiechnął się lekko. Polubili z Ramirezem się od pierwszego spotkania i znajomość szybko zmieniła się w przyjaźń. Ramirez był namiętnym czytelnikiem, człowiekiem tolerancyjnym, o specyficznym, dyskretnym poczuciu humoru. Starannie je ukrywał — przestawał się mieć na baczności dopiero, gdy kogoś poznał i polubił. Obaj mężczyźni nabrali zwyczaju prowadzenia przy piwie rozmów na najrozmaitsze tematy. Ponieważ Ramirez nie wychował się w Królestwie Manticore, na wiele spraw miał odmienny punkt widzenia, często prowokujący długie dyskusje, co Paulowi bardzo odpowiadało. To, że Ramirez był oddany Honor, jedynie przyspieszyło rozwój ich znajomości, ale Paul podejrzewał, że nawet gdyby tak nie było, zostaliby przyjaciółmi.
Ramirez stanowił dziwną mieszankę — z jednej strony był tak twardy i szorstki, jak sugerował to jego wygląd, z drugiej był jednym z najłagodniejszych ludzi, jakich Tankersley w życiu spotkał. Z jednym wyjątkiem: gdy chodziło o Ludową Republikę Haven. Wyglądało to tak, jakby wszystkie negatywne uczucia Ramireza wydestylowały się i skoncentrowały na osiągnięciu jednego celu — zniszczenia Republiki Haven i wszystkiego, co jest z nią związane. Nazwać to obsesją byłoby lekką przesadą, ale tylko lekką.
Inaczej rzecz się miała z Susan Hibson, która nie podzielała ukierunkowanej nienawiści swego dowódcy, co nie znaczyło, że nie widziała w Republice zagrożenia. Była po prostu bojowo nastawiona do świata jako takiego, uważała, że aż roi się on od niesympatycznych instytucji i osób, które najlepiej zrobią, jeśli zostawiają w spokoju. Jak dotąd nie zdarzyło się, by ktoś dwa razy zaczepił Susan Hibson. Nie była służbistką i jej podkomendni darzyli ją lojalnością, ale także nieco się jej obawiali, bo organicznie nie znosiła durniów i dawała temu otwarcie wyraz, co nie zawsze było zdrowe dla oddziału. No i lepiej było nie sugerować jej, że istnieje coś niemożliwego do zrobienia dla jej Marines.
Różnice te mogły wynikać z odmienności fizycznej budowy — Hibson była o trzydzieści pięć centymetrów niższa od Ramireza; ledwie przekraczała dolną granicę wzrostu, jaką ustalił Korpus dla kandydatów. Jej budowa preferowała szybkość i zręczność, nie brutalną siłę. Natomiast ktoś, kto nosił specjalnie wykonaną na wymiar zbroję, bo w standardowe Ramirez po prostu się nie mieścił, nie musiał mieć odruchów psa obronnego. Hibson zaś, wyglądająca na małą i delikatną, musiała niejednokrotnie udowadniać tak sobie jak i innym, iż naprawdę nadaje się do wybranej profesji, nim zaczęto ją szanować.
Przy stoliku wyrósł przywołany gestem Ramireza kelner.
— Dla wszystkich to samo? — spytał pułkownik głębokim, acz dziwnie śpiewnym głosem: nigdy nie stracił akcentu i wymowy typowej dla San Martin.
Odpowiedział mu pomruk przytaknięć i przeczący ruch głowy McKeona.
— Pan Tremaine ma już dość piwa — oznajmił stanowczo, choć z uśmiechem, i dodał, widząc, że Scotty otwiera usta, by zaprotestować: — Dorośli mają przykre obowiązki, jak dajmy na to opieka nad nieletnimi. A porucznik Tremaine niedługo obejmie wachtę.
— Z całym szacunkiem, sir, ale to kupa… tego, nieuzasadnionych przesądów i uprzedzeń — sprzeciwił się obiekt troski wychowawczej. — My, młodzi, mamy lepszy metabolizm. W naszych organizmach alkohol rozkłada się znacznie szybciej i nie ma wpływu na koordynację czy inne działania. W przeciwieństwie do pewnych starych, to jest tego… starszych i zasłużonych oficerów.
— Coś mi się wydaje, młody człowieku, że spędzacie za dużo czasu z osobnikami w rodzaju bosmana Harknessa — odparował McKeon z błyskiem rozbawienia w oczach.
Tankersley zaś stłumił uśmiech — wszystkich obecnych zdążył nieźle poznać i polubić, ale nadal był zaskoczony stopniem poufałości McKeona i Tremaine’a poza służbą. Większość kapitanów, których znał, nie spędzała czasu z podwładnymi, a jeśli już im się zdarzyło, to nigdy nie pozwalali sobie na żarty, zwłaszcza z siebie. McKeon jednak potrafił zachowywać się naturalnie, nie nadużywając autorytetu z jednej i nie faworyzując nikogo z drugiej strony. Tankersley nie wiedział, jak mu się to udaje, i był pewien, że sam by tego nie potrafił, ale żywił także przekonanie, że spore znaczenie miał charakter Scotty’ego.
— Z całym szacunkiem, sir, ale nie ma pan racji — sprzeciwił się temat rozmyślań Paula. — Jedynie przypomniałem naukowo udowodnione fakty, sir.
— Pewnie, pewnie. — McKeon uśmiechnął się, tym razem otwarcie, i wzruszył ramionami. — No, dobrze: jeszcze jedno piwo dla porucznika Tremaine’a. Potem zostanie mu już tylko woda sodowa.
W jego głosie słychać było, że następnej dyskusji nie będzie, i Scotty skinął głową, lekko się uśmiechając. Kelner zanotował zamówienie i odszedł, Hibson zaś dopiła swoje piwo i westchnęła.
— Muszę stwierdzić, że cieszy mnie, iż sytuacja na dole wreszcie się uspokaja — stwierdziła, podejmując przerwany temat — ale żałuję, że plan Burgundy’ego się nie udał.
— Amen — przytaknął Ramirez.
McKeon skinął głową potakująco, nie odzywając się.
— A ja chyba nie żałuję — sprzeciwił się Tankersley, i widząc zaskoczenie pozostałych, dodał: — Co prawda życzę Youngowi wszystkiego co najgorsze, ale nie wpuszczenie go do Izby Lordów tylko pogorszyłoby sytuację.
— Z tego punktu widzenia masz rację — przyznał McKeon. — Poza tym kto by się spodziewał, że ten szmaciarz poprze wypowiedzenie wojny? Nie wierzę, żeby się zmienił, więc musi mieć w tym swój cel, ale przynajmniej wszarz chwilowo jest użyteczny. Na dodatek, gdyby go nie przyjęto do Izby Lordów, mogłoby to skomplikować sytuację Kapitan, kiedy sama w końcu tam trafi.
Paul przytaknął, z trudem zachowując powagę. Wszyscy obecni wiedzieli, że jest kochankiem Honor, i wszyscy byli jej przyjaciółmi, ale nikt się o tym nie zająknął. Wszyscy także, w tym i McKeon dowodzący od dawna własnym okrętem, mówili o niej albo „Kapitan”, albo „Skipper”.
— Ja też sądzę, że ma pan rację, sir — oznajmił poważnie Scotty. — Tylko nadal nie do końca rozumiem to całe zamieszanie w Izbie Lordów. Young odziedziczył tytuł earla, tak? W takim razie również i miejsce w izbie, prawda? Bo to się automatycznie wiąże.
— Tak i nie, Scotty… — Paul poczekał, aż kelner odejdzie, i upił łyk z nowego kufla. — Young, a raczej North Hollow, jest parem Królestwa tak długo, jak długo nie zostanie skazany za zdradę albo inną zbrodnię uznawaną za zdradę, jak tchórzostwo w obliczu wroga. Stał się nim automatycznie, dziedzicząc tytuł ojca w chwili jego śmierci jako najstarszy syn. Natomiast konstytucja daje lordom prawo odmowy przyjęcia kogoś do Izby niezależnie od tego, czy jest on parem czy nie, jeśli uznają, że nie nadaje się na jej członka. Od ponad stu standardowych lat co prawda nie było takiego przypadku, ale prawo nadal obowiązuje i jeśli dwie trzecie lordów zagłosowałoby w ten sposób, nawet królowa nic nie mogłaby na to poradzić. To właśnie próbował wykorzystać Burgundy, składając wniosek, by uznać earla North Hollow za niezdolnego do zasiadania w izbie z powodu „zademonstrowanego braku charakteru”.
Tremaine skinął głową, a Ramirez skrzywił się z niesmakiem. Był lojalnym poddanym Korony, ale nigdy nie dał się przekonać do zasady automatycznej gwarancji przywilejów jedynie na podstawie urodzenia. San Martin, nim została podbita przez Republikę Haven, miała co prawda herbową szlachtę, ale nie wpływową politycznie arystokrację.
Gdyby musiał, przyznałby, że arystokracja w większości dobrze służyła Gwiezdnemu Królestwu i to przez długie lata. Oraz że każdy system polityczny ma swoje mankamenty — w końcu zostało udowodnione niezliczoną ilość razy, że jeśli coś jest zarządzane przez ludzi, to ludzie na pewno znajdą sposób, by to coś regularnie pieprzyć. Natomiast zawsze był przeciwny zasadzie dziedziczenia wpływów politycznych, a poznanie prawdy o powodach i przebiegu konfliktu między Honor i Youngiem jedynie ten pogląd umocniło. Podobnie jak McKeon, Ramirez nie wierzył, by Young mógł się zmienić — gorszy już nie mógł być, a niemożliwe było, by stał się lepszy. A więc skurwysynek kombinował coś, na czym mógł prywatnie skorzystać. Świadomość, że może mu się to udać, była w równym stopniu wkurzająca, co fakt, że spora część Izby Lordów nadal próbowała uniemożliwić skuteczne prowadzenie wojny z Republiką. Według Ramireza była to głupota równie szkodliwa jak zdrada i jako taka winna być traktowana. To, że tak się nie działo, było kolejnym dowodem, iż system ten z założenia jest błędny.
Fakt: Kapitan też teraz była „arystokracja”. Znał też innych, którzy ciężko zapracowali na swe tytuły albo też udowodnili, że na nie zasługują, mimo iż dostali je w spadku. Takim osobom jak książę Cromarty, książę New Texas, earl White Haven czy baronowa Morncreek należał się szacunek — i Ramirez szanował ich szczerze i dobrowolnie. Byli też inni — nie tak wybitni, ale rozumiejący swoje obowiązki i próbujący najlepiej jak potrafią się z nich wywiązywać, jak książę Burgundy czy pięciu innych, którzy poparli jego wniosek, by mógł zostać poddany pod głosowanie. Niestety połączenie egoizmu i głupoty, dzięki którym rząd miał takie problemy z przegłosowaniem wypowiedzenia wojny, ponownie dały o sobie znać i wszarz został politykiem.
— …a rząd nie mógł poprzeć wniosku — ciągnął dalej Tankersley. — Na pewno myślano o tym, bo nikt się nie spodziewał, że North Hollow zacznie popierać wypowiedzenie wojny, ale gdyby rząd tak postąpił, opozycja podniosłaby wrzask pod niebiosa i tylko zaszkodziłoby to wnioskowi księcia Burgundy i niezależnych…
Ramirez przestał słuchać, a zaczął się rozglądać. Nie żeby nie zgadzał się z tym, co mówił Paul, ale nie znaczyło to, że musi mu się podobać polityczna rzeczywistość. A poza tym miał dość słuchania o tym, dlaczego rząd musiał obchodzić się jak z odbezpieczonym granatem z najgorszym śmieciem, jakiego spotkał. Świadomość, że takie gówno jak Young nadal jest ważne, przyprawiała go o niestrawność.
Jego uwagę zwrócił pewien dysonans wśród gości, po których prześliznął się wzrokiem. Nie mógł co prawda określić dokładnie, ale coś przyciągnęło jego uwagę do mężczyzny w cywilnym garniturze stojącego z oszronioną szklanką przy barze. Zmrużył oczy, bowiem coś mu się przypomniało, owo coś było jednak zbyt mgliste i nieuchwytne. Mogło być złudzeniem albo raczej zostało spowodowane pozycją, w jakiej tamten stał. Była teatralna i lekko wyzywająca, jakby przeznaczona specjalnie dla siedzących przy ich stoliku, choć mężczyzna także rozglądał się po gościach. Na moment ich oczy się spotkały — oczy obcego były obojętne i puste. Odwrócił się płynnie, a Ramirez wzruszył ramionami i skupił uwagę na rozmowie.
— …i dlatego Burgundy nie miał szans — zakończył Paul. — A szkoda, bo nazywają go, nie bez powodu, „Sumieniem Lordów”. Skoro zignorowano jego głos, znaczy to, że źle się zaczyna dziać w Izbie. Obawiam się także, że skoro North Hollow stał się użyteczny dla rządu, będzie go znacznie trudniej ruszyć.
— Rozumiem. — Tremaine upił łyczek piwa, starając się, by trunku starczyło na dłużej. — I nie podoba mi się to. I uważam, że skipper ma rację: on coś kombinuje. Czy ta prowojenna przemowa mogła mieć na celu uzyskanie wsparcia rządu, by mógł zasiąść w Izbie?
— To na pewno sensowne wyjaśnienie, ale… — Tankersley nagle urwał, wpatrując się w głąb sali.
Ramirez podążył za jego wzrokiem i uśmiechnął się szeroko. Od momentu połączenia z Królewską Armią przed trzystu standardowymi laty w Royal Manticoran Marine Corps nie używano stopnia „gunnery sergeant”. Nie przywrócono go także, gdy sto lat później Marines ponownie odłączyli się od wojsk lądowych. Tradycyjnie jednak najstarszy stopniem podoficer każdego kontyngentu pokładowego nazywany był „gunny”. A zbliżająca się do stołu rudowłosa, choć zaczynająca już siwieć sierżant major była najstarszym podoficerem w batalionie dowodzonym przez Ramireza na pokładzie HMS Fearles.
— Proszę, proszę: przecież to gunny Babcock! — powitał ją Ramirez.
Iris Babcock otrzymała wczesną wersję prolongu, toteż nie wyglądała młodo, ale nadal zachowała pełnię władz fizycznych i umysłowych, o czym mieli okazję przekonać się wszyscy, którzy mieli pecha ją zlekceważyć.
— Dobry wieczór pułkowniku, majorze, kapitanie. — Babcock z lekkim uśmiechem kolejno skinęła głową siedzącym przy stole według starszeństwa, a potem uśmiechnęła się szeroko, gdy Scotty zasalutował jej z łobuzerskim uśmiechem.
Pod wpływem Królewskiej Marynarki członkowie Korpusu nauczyli się tolerancji i swobody w sytuacjach pozasłużbowych, a jedynie zakamieniały mizantrop zdołałby spojrzeć bykiem na uradowanego Tremaine’a.
— Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt, gunny? — spytał Ramirez.
— Jestem sierżantem majorem u majora Yestachenki dowodzącego kontyngentem u kapitana McKeona, sir. Wracałam właśnie na pokład Prince Adriana, gdy was zauważyłam. Ponieważ ani pana, ani major Hibson nie widziałam od czasu awansów, pomyślałam, że pogratuluję osobiście.
Ponieważ lokal był cywilny, często zdarzały się takie przypadkowe spotkania oficerów i podoficerów czy członków załóg. Ustanowiono nawet specjalne, nieoficjalne zasady zachowania na wypadek podobnych sytuacji. Nim jednakże Ramirez zdążył otworzyć usta, bipnął chronometr Tankersleya. Ten spojrzał, która godzina, i skrzywił się wymownie.
— Cholera! — westchnął z uczuciem. — Jest mi strasznie przykro, ale muszę lecieć. Za dużo spraw, za mało czasu. Miło było i mam nadzieję, że zobaczymy się później.
Dopił piwo, wstał i skinął głową Babcock, która w odpowiedzi przyjęła pozycję podobną do „spocznij”, i skierował się ku wyjściu. Wszyscy odprowadzali go wzrokiem, a Ramirez zauważył, że Iris Babcock uśmiecha się lekko, patrząc na plecy odchodzącego. Cóż, sierżant major także życzyła jak najlepiej Honor.
Nagle uśmiech zniknął z ust Babcock jak zdmuchnięty, a jej twarz przybrała wyraz, który Ramirez widział przedtem tylko raz: kiedy dotarli do bloku więziennego bazy Blackbird i zobaczyli, co zboczeńcy z Masady zrobili z jeńcami z Królewskiej Marynarki. Czysta nienawiść bijąca z oczu sierżant major zaskoczyła Ramireza, ale zamiast się obejrzeć, spytał cicho:
— Gunny?
Babcock spojrzała na niego i przesunęła wzrok za jego plecy. Odwrócił się i dostrzegł, że spogląda na mężczyznę przy barze, na którego on sam wcześniej zwrócił uwagę. Zmarszczył brwi i spytał cicho, ale stanowczo:
— Kto to jest, gunny? Bo widzę, że go znasz?
— Znam, sir — warknęła ponuro Babcock.
— Więc kto to jest, do cholery?! — spytał ostrzej, nadal jednak nie podnosząc głosu.
Pozostali spojrzeli na nich zaskoczeni wyrazem twarzy Babcock i jego tonem. A Ramirez ponownie prawie rozpoznał tajemniczego mężczyznę.
— Denver Summervale, sir — odparła Babcock.
Ramirez z sykiem wypuścił powietrze; elementy układanki złożyły się w całość. Siedząca obok niego Hibson zesztywniała, a McKeon nadal przyglądał się im wszystkim, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Co się dzieje, Thomas? — spytał wreszcie. — Kto to taki?
— Nie ma pan prawa wiedzieć, sir. — Ramirez zmusił się do odwrócenia twarzą do stołu. — To ścierwo takie jak Young, tylko że nie wasze, a nasze.
— Od dawna już nie nasze, sir — poprawiła cicho Hibson.
— Ale za długo był nasz, ma’am — zgrzytnęła Babcock. — Przepraszam, ma’am.
— Nie ma za co. Na pewno nie ma za co.
— Czy ktoś mógłby mi uprzejmie wyjaśnić, o co chodzi? — zaproponował kategorycznym tonem McKeon.
Ramirez uśmiechnął się bez cienia wesołości i wyjaśnił:
— Kapitan, urodzony Denver Summervale był niegdyś oficerem Royal Manticoran Marine Corps, sir. Był też i pozostał jakimś dalekim pociotkiem księcia Cromarty’ego. Ponad trzydzieści lat temu został oddany pod sąd wojenny i uznany winnym zabicia w pojedynku innego oficera Korpusu, za co został zdegradowany i usunięty ze służby wojskowej z zakazem powrotu na jakiekolwiek stanowisko w Królewskich Siłach Zbrojnych, sir.
— W pojedynku?! — zdumiał się McKeon.
Babcock zgrzytnęła zębami.
— Tak się to oficjalnie nazywało, sir — stwierdziła ze złością. — Zabił mojego porucznika, u którego byłam wtedy dowódcą plutonu. Pan Tremaine bardzo go przypomina, tylko że pan Thurston był jeszcze młodszy i znacznie bardziej naiwny. Okazało się, że jego rodzina miała wrogów, którzy zapłacili Summervale’owi, żeby go sprowokował do pojedynku i zabił. Summervale był zawodowym rewolwerowcem o dużej sławie i wszyscy w Korpusie wiedzieli, że zabija za pieniądze, ale niestety nikt mu tego nie udowodnił. A ja nie zdołałam przekonać porucznika Thurstona, że to zaplanowane morderstwo.
Na jej twarzy było prawie tyle żalu do samej siebie co nienawiści do Summervale’a. Uważała, że zawiodła młodziutkiego oficera, o którego miała się troszczyć i którego miała uczyć, i w pewien sposób miała rację.
— To nie była twoja wina — powiedział cicho Ramirez. — Wszyscy wiedzieliśmy, jaką skurwiel ma reputację; Thurston powinien był słuchać, co się do niego mówi, i zrozumieć, w co się pakuje.
— Ale nie zrozumiał, sir. Do samego końca był przekonany, że niechcący obraził to ścierwo. I dlatego pozwolił mu strzelić pierwszemu, biedny gówniarz! A Summervale trafił dokładnie tam, gdzie mu zapłacili, żeby trafił.
— Czego mu nigdy nie udowodniono — dodał Ramirez, na co Babcock prychnęła tylko pogardliwie. — Ale tak było… ja tak uważam i tak samo uważał sąd, skazując go na taką właśnie karę.
— Za późno dla pana Thurstona — szepnęła Babcock. — I kilkunastu innych… Przepraszam, sir. Nie powinnam była tak się zachować. Tylko że… zaskoczył mnie jego widok po tylu latach.
— Jak powiedziała major Hibson: nie ma za co przepraszać. Znałem całą sprawę, ale nie wiedziałem, że służyłaś wtedy pod Thurstonem. — Ramirez ponownie spojrzał przez ramię: obiekt ich rozmowy właśnie zapłacił i wychodził. — Nie słyszałem nic ani o nim, ani o tym, co porabiał przez ostatnie lata… A ty, Susan?… Gunny?
Hibson potrząsnęła przecząco głową, a Babcock powiedziała po namyśle:
— Nie, sir.
— Dziwne — mruknął Ramirez, marszcząc brwi.
Postanowił przy pierwszej okazji poinformować o spotkaniu wywiad Korpusu. Choć oficjalnie wszarz już dawno nie był „ich”, Korpus miał zwyczaj uważać na niegdyś swoje parszywe owce, tak na wszelki wypadek.
— Prawdopodobnie to po prostu zbieg okoliczności — dodał Ramirez — ale zastanawia mnie, co płatny rewolwerowiec, który może spodziewać się różnych nieprzyjemności od każdego Marine, który go rozpozna, robi nagle na pokładzie największej wojskowej stacji kosmicznej w systemie?