Człowiek, który jeszcze niedawno nazywał się Pavel Young, zatrzymał się gwałtownie, patrząc na lustro, którego nie spodziewał się tu znaleźć. Znajdował się w gabinecie ojca, a raczej w swoim nowym gabinecie, i czekał bez ruchu, aż drzwi zamkną się za jego plecami. Z lustra spoglądał na niego upiór o zapadniętych oczach i trupiobladej twarzy, ubrany w cywilny, nienagannie skrojony strój.
Coś w nim pękło. Drgnął, jakby go kopnął niezbyt silny prąd, i energicznie przemierzył pomieszczenie, podchodząc do lustra. Wykrzywił się ni to wstydliwie, ni to wściekłe i złapał za ramę. Lustro nie wisiało luźno — było przytwierdzone do ściany i złamał sobie paznokieć, odrywając je, ale ból był mile widzianym sprzymierzeńcem: rozpalił nienawiść. Chrząknął, wcisnął palce w szczelinę i szarpnął. Kosztowna drewniana rama ustąpiła z trzaskiem i zatoczył się pod nagłym ciężarem, ale nie upuścił lustra, lecz cisnął nim, celując w przeciwległą ścianę. Tafla lustrzanego szkła przeleciała przez gabinet, obracając się z lekkim szumem, i z ogłuszającym brzękiem rozprysnęła się na tysiące odłamków, gdy rąbnęła o ścianę. Odłamki zasłały dywan, a część potoczyła się dalej, na parkiet, pobłyskując niczym diamenty i odzwierciedlając szaleństwo błyszczące w jego oczach.
Drzwi otwarły się gwałtownie i w progu stanął dystyngowanie wyglądający mężczyzna o stalowoszarych włosach i kamiennym obliczu. Zdradziły go jednak oczy, które na widok rozbitego lustra i ciężko dyszącego jedenastego earla North Hollow, wyglądającego jakby właśnie uciekł z oddziału dla psychicznie chorych, zrobiły się nienaturalnie okrągłe i wytrzeszczone. Obiekt jego zainteresowania prostował się właśnie, gorączkowo łapiąc oddech i wpatrując się z wściekłością w resztki lustra.
— Milordzie? — spytał mężczyzna kulturalnym tonem, w którym pobrzmiewały ślady ostrożności, ale nie uzyskał żadnej odpowiedzi, więc powtórzył głośniej: — Milordzie?!
Earl otrząsnął się, zamknął oczy i przeczesał palcami włosy. Następnie odetchnął głęboko, odwrócił się i spytał niespodziewanie spokojnie:
— Tak, Osmond?
— Słyszałem, jak lustro się rozbiło… Mam kazać je posprzątać?
— Nie. — North Hollow chrząknął i podszedł wolno do biurka.
Usiadł w nowym skórzanym fotelu, który zastąpił antygrawitacyjny fotel ojca, i polecił:
— Zostaw je na razie.
Osmond kiwnął głową, starając się zachować neutralny wyraz twarzy, co nie było łatwe — co prawda nowy chlebodawca miał za sobą przejścia uzasadniające różne nerwowe zachowania, ale było w nim coś niebezpiecznego i nieobliczalnego. Błysk w jego oczach był zbyt intensywny, by uznać go za całkowicie naturalny.
— To wszystko, Osmond — dodał po chwili North Hollow, nie podnosząc oczu znad klawiatury, i poczekał, aż drzwi zamknęły się za wychodzącym.
Dopiero wówczas zapadł się w sobie i ukrył twarz w dłoniach.
Lustro ożywiło wspomnienia wydarzeń sprzed pięciu dni. Pięciu dni i nocy gorszych niż wszystko, co dotąd przeżył. Tyle czasu minęło, odkąd Royal Manticoran Navy dopełniła haniebnej formalności, pozbawiając go honoru. Zamknął oczy i znów ujrzał scenę, której nie mógł zapomnieć. Co gorsza — nie wiedział nawet, czy chce ją zapomnieć, bo jak przykra by nie była, rozpalała wciąż na nowo jego wściekłość i nienawiść. A tylko nienawiść dawała mu siłę do działania.
Ponownie zobaczył jakiegoś admirała o kwadratowej szczęce, zaciętym wyrazie twarzy i oczach pełnych obrzydzenia oraz pogardy, gdy starannie neutralnym głosem odczytał wyrok i jego uzasadnienie. Tak donośnie, że głuchy by go usłyszał. Dwa szeregi w czarno-złotych uniformach galowych i mnóstwo holokamer nagrywających wszystko z rozmaitych punktów tak na ziemi, jak i w powietrzu, bo część umieszczono w pojazdach, byle tylko mieć lepsze pole widzenia, dopełniały obrazu. Ledwie umilkł głos admirała, paradnym krokiem podszedł podporucznik, zatrzymał się o krok od niego i metodycznie przystąpił do najgorszego. Mechaniczne ruchy dłoni w białych rękawiczkach. Pogarda przebijająca z każdego ruchu, gdy odrywał przyfastrygowane jedynie do munduru na tę okazję dystynkcje, zaczynając od złotych galonów pełnego kapitana z rękawów, poprzez baretki z piersi, godło okrętu, emblematy służby, aż do czerwono-złocistej naszywki Royal Manticoran Navy z prawego ramienia. Nitki puszczały z głośnym trzaskiem przypominającym wystrzały, bowiem wszystko to odbywało się w głębokiej ciszy.
Chciał wrzasnąć i skląć ich wraz z ich głupim pojęciem honoru od ostatnich. Zaprzeczyć, że mają prawo go osądzać i poniżać. I nie mógł. Szok i wstyd zapadły w niego zbyt głęboko, paraliżując go. Stał w postawie zasadniczej wyprężony niczym na paradzie. Nie był w stanie drgnąć nawet wtedy, gdy podporucznik zdjął mu z głowy biały beret dowódcy okrętu, oderwał z niego godło Gwiezdnego Królestwa Manticore i starannie nałożył mu go z powrotem. Jak dziecku zbyt głupiemu, by mogło się samo ubrać. Drgnął dopiero, gdy przyszła kolej na szpadę — zdołał wówczas zamknąć oczy, ale i tak wiedział, że podporucznik oparł jej czubek o ziemię, trzymając za rękojeść, tak by była pochylona pod kątem czterdziestu pięciu stopni, i gwałtownym ciosem podeszwy złamał ją. Stal pękła z przeraźliwym jękiem, a potem rozległ się brzęk spadających na bruk połówek.
A on nadal stał bez ruchu. Już nie królewski oficer, ale żałosna postać w dziwacznym czarnym ubraniu, z którego tu i ówdzie zwisały nitki. Wiatr podrywał kawałki złotej wstążki i inne różnobarwne wyszywanki walające się wokół jego stóp. Wyszywanki, które jeszcze nie tak dawno wiele znaczyły, ale jak wiele, o tym nie miał pojęcia, dopóki ich nie utracił bezpowrotnie. Otworzył oczy i patrzył na rozwiewane przez wiatr baretki orderowe i na odbłyski słońca w złamanej klindze…
— W tył zwrot! — niespodziewanie warknął głośno admirał.
Komenda jego już nie dotyczyła, ale oba szeregi z podziwu godnym zgraniem odwróciły się plecami do niego.
— Naprzód marsz! — padł kolejny rozkaz i oficerowie ruszyli, wybijając krok z precyzją godną kompanii Marine Corps w tempie dyktowanym przez powolne, miarowe uderzenia bębna.
A on został samotny na polu hańby…
Otworzył oczy, uwalniając się od koszmaru… na jakiś czas. Zaklął bezgłośnie i zacisnął pięści, aż mu kostki zbielały, czując narastającą wściekłość i nienawiść. Do nienawiści był przyzwyczajony — zawsze czaiła się gdzieś w nim, stanowiła integralną część jego osoby. Pojawiała się z rozmaitych powodów — gdy jakiś prostak ośmielał się poddawać w wątpliwość jego przyrodzony autorytet, gdy jakiś głupi dowódca odmawiał uznania tego, co mu się słusznie należało, gdy dawał nauczkę jakiemuś dupkowi, który na to zasłużył. Cały czas wrzała jak lawa, smakował ją, mszcząc się, bowiem była wówczas niczym najprzedniejsze wino. I wtedy właśnie smakowała najlepiej.
Ta nienawiść była inna — przypominała ogień spalający go od wewnątrz. Tym razem cały świat zwrócił się przeciwko niemu i zrobił co mógł, by zhańbionego i złamanego rzucić do stóp suki, która była powodem wszystkich jego nieszczęść. Teraz pałał żądzą zemsty. I to nie tylko na tej dziwce Harrington, ale na wszystkich, którzy go zdradzili. I to nie tylko bezpośrednio: miał zamiar zemścić się na wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób się do tego przyczynili. Musiał ich zniszczyć i zamierzał robić to stopniowo i dokładnie. W sposób, który jednoznacznie świadczyłby o tym, gdzie ma ich zasrane prawo i honor.
Zgrzytnął zębami i zmusił do bezczynnego siedzenia, dopóki furia nie opadła. Nie zniknęła — ostatnimi czasy nigdy nie znikała zupełnie, tylko wycofywała się, pozostając na poziomie umożliwiającym myślenie i mówienie nie przerywane przekleństwami, którymi miał ochotę obrzucić każdego, kto znalazł się w pobliżu.
Nacisnął klawisz interkomu.
— Słucham, milordzie? — rozległ się natychmiast głos Osmonda, głównego doradcy ojca, a teraz jego.
— Chcę, by zaraz zjawili się tu Sakristos i Elliott. I ty także.
— Oczywiście, milordzie.
Urządzenie umilkło, a North Hollow odchylił oparcie fotela i uśmiechnął się paskudnie, potakując własnym myślom. Nie musiał czekać długo: drzwi otworzyły się i do gabinetu kolejno weszli: Osmond, młodszy od niego mężczyzna i elegancka rudowłosa niewiasta zaskakującej urody. Na jej widok w oczach siedzącego błysnęło zgoła coś innego niż wściekłość i nienawiść.
— Siadajcie — wskazał im stojące po przeciwnej stronie biurka krzesła.
I z przyjemnością obserwował, jak wykonują polecenie. Nie był to ten sam rodzaj władzy co w Królewskiej Marynarce, ale zaczynał mu się podobać, bowiem wynikał nie z tradycji czy z faktu, iż był oficerem, ale z jego własnego nazwiska, pieniędzy i wpływów politycznych, które odziedziczył. Zaczynało to działać jak afrodyzjak, dlatego pozwolił, by przez kilkanaście sekund goście siedzieli i czekali, a sam rozkoszował się ich posłuszeństwem.
— Na jakim etapie są nasze negocjacje z baronem High Ridge? — spytał, przerywając ciszę i spoglądając na Osmonda.
— Baron zgodził się sponsorować pańskie pierwsze przemówienie, milordzie. Wyraził pewną troskę odnośnie kwestii Jordana, ale pozwoliłem sobie zapewnić go, że jego obawy są bezpodstawne.
North Hollow uśmiechnął się z zadowoleniem. High Ridge nie bardzo chciał sponsorować jego pierwsze wystąpienie, gdyż jako znany fanatyk religijny słynący z nietolerancji, tak w sprawach rodzinnych, jak i politycznych, obawiał się, że hańba degradacji i wyrzucenia z floty splami i jego. Obawa ta była jednak niczym w porównaniu ze strachem wywołanym informacją, że stary North Hollow przekazał synowi wszystkie teczki, których zawartością szantażował wiele osobistości. Mógł zniszczyć ich kariery polityczne albo życie rodzinne, albo też jedno i drugie. A High Ridge należał do grona szantażowanych.
Powodem był udział w aferze Jordan Cartel. Co prawda powiązania te starannie maskowali podstawieni udziałowcy i specjalnie w tym celu powołane firmy, ale stary North Hollow je odkrył, podobnie jak i to, iż udziały w kartelu były w rzeczywistości politycznymi łapówkami. Oraz że co gorsza sprzedał je w krytycznym momencie dzięki poufnym informacjom, na chwilę przedtem, zanim Admiralicja ogłosiła zawieszenie wszystkich kontraktów militarnych do czasu zbadania zarzutów oszustwa i niestosowania odpowiednich materiałów wyszczególnionych w specyfikacjach. Ponieważ baron sprzedał wszystkie udziały w jednym bloku, spowodowało to paniczną wyprzedaż, która skończyła się upadkiem kartelu i najgorszą katastrofą finansową w ostatnim standardowym stuleciu historii Królestwa. Ucierpiały na tym tysiące ludzi, a żaden z prowadzących śledztwo nie zdołał dojść do tego, kto wywołał lawinę, zalecając ową pierwszą fatalną wyprzedaż.
Żaden oprócz człowieka wynajętego przez starego earla North Hollow.
— Baron pytał, jaki temat zamierza pan poruszyć, milordzie. — Głos Osmonda wyrwał go z miłych rozmyślań.
— Wypowiedzenia wojny, naturalnie.
Osmond jedynie skinął głową.
— I dlatego chciałem cię widzieć, Elliott — dodał gospodarz, przenosząc spojrzenie na młodszego z gości.
Elliott był nadwornym autorem przemówień ojca, a ponieważ spisywał się bez zarzutu, obecny earl postanowił go pozostawić. Teraz siedział gotów do notowania, mając na kolanach elektrokartę z klawiaturą stenografisty.
— Chcę, żeby mowa była wyważona, i nie chcę atakować rządu! Trzeba do sprawy podejść delikatnie, bo nie mam zamiaru zrywać z resztą partii, i jeśli to będzie brzmiało jak wezwanie do zemsty za to, jak rząd ze mną postąpił, stracę jedynie na wpływach politycznych.
Elliott zaczął pisać, a North Hollow zignorował leciutkie rozluźnienie bardzo spiętego do tej pory Osmonda i dodał:
— Nie chcę również, by to wystąpienie odebrano jako skierowane przeciwko Królewskiej Marynarce. Z tą bandą skurwysynów policzę się później. Ta mowa ma być pełna smutku, ale pozbawiona złości. Poza tym… chcę, żeby było jasne, że jestem za wypowiedzeniem wojny!
Wypowiadając to ostatnie zdanie, uważnie obserwował całą trójkę. Elliott spojrzał na niego z niedowierzaniem, nim opuścił wzrok i zapisał co trzeba. W jego oczach widać było jednak przez moment całkowite zaskoczenie. Osmond zesztywniał, chciał coś powiedzieć, ale zamknął usta. Jedynie Georgia Sakristos wyglądała na nieporuszoną. Założyła jedną długą i zgrabną nogę na drugą i z rozbawieniem obserwowała, jak Elliott próbuje odzyskać dar wymowy.
— Ja… oczywiście, milordzie — wykrztusił w końcu. — Skoro pan sobie tego życzy… Proszę wybaczyć, że zapytam, ale czy rozmawiał pan o tym z baronem High Ridge?
— Nie. Naturalnie będę musiał, gdy dostarczymy mu tekst przemówienia. W tej chwili jednakże tylko wy troje o tym wiecie. I chcę, żeby tak pozostało aż do odwołania. Ma to być kompletnym zaskoczeniem, gdy ogłoszę to w Izbie.
— Naturalnie zdaje pan sobie sprawę, milordzie, że jest to całkowite wyłamanie się ze stanowiska przyjętego przez Zjednoczenie Konserwatywne — zauważył starannie neutralnym tonem Osmond.
— Zdaję sobie z tego sprawę — North Hollow uśmiechnął się lekko. — Jest jednak coś, z czego ta banda dupków nie zdaje sobie albo nie chce zdać sprawy. Prawda wygląda tak, że nowe władze Ludowej Republiki zaatakują nas, gdy tylko zdołają w pełni nad nią zapanować i zorganizować swój system rządzenia. To, czy wypowiemy im wojnę czy nie, nie ma i nie będzie miało dla nich znaczenia, więc znacznie korzystniej będzie zaatakować samemu. Wtedy mamy większe szansę wygrać tę wojnę. Jest też aspekt polityczny: otóż jeśli zaatakują nas w czasie, w którym Zjednoczenie pozostawać będzie w opozycji, uniemożliwiając przegłosowanie wypowiedzenia wojny, nie tylko uświadomi to wszystkim, że rząd miał od początku rację, ale też opozycja składa się z krótkowzrocznych kretynów. Żeby nie było wątpliwości: nie spodziewam się gorącej wdzięczności rządu… przynajmniej jeszcze nie teraz, a sądzę, że jeszcze długo nie. Nie sądzę też, by umocniło to w znacznym stopniu moją pozycję, i nie liczę na udział w finalizowaniu porozumienia. Ale otwierając możliwość porozumienia z rządem mimo tego, jak ze mną postąpiono, rozpoczynam inwestycję polityczną, która szybko się opłaci. Jeżeli w Zjednoczeniu Konserwatywnym nie siedzą same osły i sklerotyczne ramole, a nigdy tak nie uważałem, to przynajmniej połowa musiała już sama dojść do wniosku, że bronimy złego stanowiska. Jeżeli podsunę im sposób rozwiązania tego problemu i to taki, który będzie wyglądał na czysty patriotyzm, ustawią się w kolejkę, żeby mnie cmoknąć w tyłek.
— A rząd będzie panu winien wdzięczność, obojętnie czy będzie chciał to przyznać czy nie — dodała Sakristos.
— Właśnie. — Earl uśmiechnął się paskudnie. — Jestem zbyt zielonym politykiem, by od razu móc zastąpić ojca, ale mam czas. Za parę lat sytuacja się zmieni, a poza tym nie odpowiada mi rola szarej eminencji. Zajmie to trochę czasu i będzie wymagało wielu starań, ale w końcu baron High Ridge będzie musiał ustąpić ze stanowiska i zrezygnować ze służby publicznej. Mam zamiar zająć wtedy jego miejsce.
Tym razem na wszystkich twarzach malowało się zaskoczenie. I zastanowienie — gdy cała trójka zaczęła intensywnie analizować nową sytuację i wynikające z niej zupełnie nowe możliwości. Stary earl North Hollow nigdy nie chciał otwarcie przewodzić partii. Wolał rządzić dyskretnie i pozostawać w cieniu. Jego syn najwyraźniej miał inne pragnienia. Ale te same teczki, pieniądze i organizację umożliwiającą ich realizację. I oczy całej trójki rozbłysły, gdy każdy z nich uświadomił sobie, jak uzyskana wiedza może wzmocnić ich własne pozycje. Earl pozwolił im przez długą chwilę kontemplować rozmaite możliwości, nim spytał Elliotta:
— Czy teraz wiesz, jakiego rodzaju mowy potrzebuję?
— Uh… tak, milordzie. Myślę, że wiem, o co panu chodzi.
— Jak szybko możesz przygotować pierwszą wersję?
— Na jutrzejsze popołudnie, milordzie.
— Za późno. Mam zasiąść w Izbie za trzy dni. Muszę mieć projekt dziś, nim skończysz pracę.
Elliott przełknął ślinę, ale skinął potakująco głową.
— W takim razie lepiej będzie, jeśli od razu weźmiesz się do roboty. Osmond, sporządź listę wychowanych dziennikarzy i wybierz któregoś. Dostanie prawa na wyłączność wywiadu, jeśli dostarczy listę pytań i obieca, że nie spróbuje w czasie transmisji zadać innych. Przygotuj też listę odpowiedzi i pokaż mi. Ostateczną listę kandydatów razem z tym, co na nich mamy, chcę mieć jutro rano.
— Naturalnie, milordzie.
North Hollow skinął mu głową na pożegnanie i obaj mężczyźni wyszli. Gdy zamknęli za sobą starannie drzwi, nowy earl przestał się uśmiechać, przyjrzał się za to uważnie głównej specjalistce ojca od brudnej roboty.
— Słucham, milordzie? — spytała, gdy milczenie zaczęło się przeciągać.
— Pavel… Dla ciebie Pavel… Elaine.
— Naturalnie, Pavel — uśmiechnęła się, ale z widocznym trudem; znała reputację nowego właściciela.
Stary obiecał jej co prawda, że usunie jej teczkę przed przekazaniem władzy następcy, ale wątpiła, by zdążył to zrobić, biorąc pod uwagę gdzie i jak skończył. Taka była umowa, dzięki której miał zagwarantowaną jej lojalność, ale użycie przez nowego earla imienia „Elaine” potwierdzało jej najgorsze obawy. Najgorsze było to, że stary Dimitri, mimo że zboczona świnia, miał tak zniszczone zdrowie, że właściwie mógł tylko patrzeć. Zachowanie jego syna wyraźnie wskazywało, że od patrzenia się dopiero zacznie. A musiała być mu posłuszna, bo mógł zrobić coś znacznie gorszego niż zrujnować jej karierę — mógł posłać ją do więzienia na tak długo, że nawet po prolongu miała niewielkie szansę zdążyć z niego wyjść.
— To dobrze. — Pavel uśmiechnął się paskudnie i spoważniał. — W tej chwili najważniejsze jest jednak coś innego. Mam pewną… niedokończoną sprawę z pewnymi osobnikami z floty i ty pomożesz mi ją doprowadzić do szczęśliwego finału.
— Jak sobie życzysz. Jednak z politycznego punktu widzenia, jak zauważyłby Osmond…
— Nie obchodzi mnie polityczny punkt widzenia! — warknął. — Jesteś moją specjalistką od akcji bezpośrednich, czyli nielegalnych. Tak czy nie?
— Jestem, milordzie — przyznała spokojnie.
— Doskonale, Georgio — stwierdził z nieukrywaną przyjemnością; prawie przeszedł ją dreszcz. — Bo chcę właśnie czegoś całkowicie bezpośredniego i nie całkiem legalnego. Posłuchaj: po pierwsze…