VI

Spotykali się teraz przynajmniej raz dziennie w mesie, ale Franklin nie uczynił jeszcze nieodwołalnego, prawie bezprecedensowego kroku i nie przesiadł się do stołu, przy którym jadali pracownicy naukowi. Równałoby się to płomiennym oświadczynom i wywołałoby falę plotek jak wyspa długa i szeroka, chociaż byłyby to plotki nie usprawiedliwione. Jeśli chodzi o Indrę i Franklina, to nadużywane określenie „jesteśmy po prostu przyjaciółmi” najzupełniej odpowiadało prawdzie.

Jednak prawdą było także, że ich wzajemna sympatia stale się pogłębiała i że zauważyli to prawie wszyscy z wyjątkiem Dona. Indra kilkakrotnie słyszała od swoich kolegów, że pod jej wpływem „topnieje góra lodowa”, i czuła się tym pochlebiona. Nieliczni, którzy byli z Franklinem na bardziej zażyłej stopie, ostrzegali go żartobliwie przed Donem, przypominając mu, że starsi inspektorzy muszą podtrzymywać swoją reputację pożeraczy serc. Franklin odpowiadał nieco wymuszonym uśmiechem, ukrywającym uczucia, których sam nie chciał do końca analizować.

Samotność, chęć ucieczki od wspomnień, klapa bezpieczeństwa chroniącego przed atmosferą napięcia, w jakiej pracował — wszystkie te czynniki były co najmniej równie ważne, jak normalne uczucia mężczyzny do interesującej dziewczyny. Nie wiedział, czy ta sympatia przerodzi się w coś poważniejszego, i nie był wcale pewien, czy tego pragnie.

Podobnie było z Indra, chociaż jej dawne postanowienie zaczęło słabnąć. Czasami pozwalała sobie nawet na marzenia, w których jej kariera zawodowa nie grała wcale najważniejszej roli. Kiedyś oczywiście wyjdzie za mąż i jej wybrany będzie bardzo podobny do Franklina. Jednak nadal jeszcze broniła się przed myślą, że może to być właśnie on.

Romantyczne spotkania na wyspie utrudniał fakt, że było tu zbyt wiele ludzi na zbyt małej przestrzeni. Nawet pozostawione fragmenty dziewiczego lasu nie zapewniały odosobnienia. Wieczorem, kiedy się wędrowało ścieżkami, oświetlając sobie drogę w obawie przed sterczącymi gałęziami, trzeba było niezwykle taktownie posługiwać się latarką. Zazwyczaj okazywało się przy tym, że najlepsze zakątki były już zajęte, co było przyczyną wielkiego rozczarowania wobec braku innych możliwości.

Spryciarze ze stacji badawczej mieli jednak swoje sposoby. Wszystkie nawodne i podwodne jednostki pływające należały do administracji, chociaż udostępniono je pracownikom naukowym do celów służbowych. Jednak na skutek jakiegoś ginącego w pomroce dziejów niedopatrzenia laboratorium rozporządzało własną prywatną flotą, składającą się z barkasa i dwóch katamaranów. Nikt nie wiedział na pewno, czyją stanowiły własność, ale można było zauważyć, że zawsze, kiedy przyjeżdżała komisja inwentaryzacyjna, wychodziły w morze.

Małe katamarany oddawały duże usługi naukowcom, gdyż ich zanurzenie nie przekraczało sześciu cali i mogły bezpiecznie działać na terenie raf. Przy pełnym wietrze osiągały z łatwością szybkość do dwudziestu węzłów i często urządzano między nimi wyścigi. A kiedy nie były wykorzystywane do pracy, uczeni wyprawiali się nimi na pobliskie rafy i wysepki, aby popisać się swoimi umiejętnościami żeglarskimi przed zaprzyjaźnionymi osobami — z reguły płci odmiennej.

Było nawet nieco dziwne, że łajby zawsze wracały z tych wypraw wraz z załogą, bez szwanku, jeśli nie liczyć strat moralnych; pewien starszy inspektor, rzeczywiście nie pierwszej już młodości, nie mógł po takiej wycieczce zejść z łodzi o własnych siłach i zarzekał się, że już nigdy więcej nie da się namówić na pływanie po powierzchni morza.

Kiedy Indra zaproponowała Franklinowi wycieczkę na Wyspę Bocianiego Gniazda, zgodził się bez wahania. Zaraz jednak spytał ostrożnie, kto będzie kierował łodzią.

Indra zrobiła urażoną minę.

— Oczywiście ja — powiedziała. — Robiłam to dziesiątki razy. — Sprawiała wrażenie, jakby czekała, aż ktoś spróbuje podać w wątpliwość jej umiejętności, ale Franklin wiedział, że nie należy tego robić. Indra, jak miał okazję stwierdzić, była bardzo zrównoważoną dziewczyną, może nawet zbyt zrównoważoną. Jeśli powiedziała, że coś potrafi, to znaczyło, że potrafi.

Należało ustalić jeszcze jedno. Łódka zabierała cztery osoby; kim będzie pozostała dwójka?

Trudno powiedzieć, czy decyzja w tej sprawie wyszła od Indry, czy od Franklina. Wisiała ona niejako w powietrzu, kiedy rozważali różne kandydatury, zaczynając od Dona i dokonując przeglądu koleżanek Indry z laboratorium. W pewnej chwili umilkli oboje i zapanowała na chwilę znamienna cisza, jak to się czasem zdarza w pokoju pełnym rozgadanych ludzi.

W tej nagłej ciszy każde z nich uświadomiło sobie, że myślą o tym samym i że rodzi się pomiędzy nimi coś nowego. Nie zabiorą nikogo na Bocianie Gniazdo; po raz pierwszy będą tylko we dwoje — rzecz niemożliwa na wyspie. Prowadziło to do jedynego logicznego wniosku, którego nie chcieli uznać nawet wobec samych siebie, gdyż umysł ludzki ma nieograniczoną zdolność do oszukiwania się.

Było już dobrze po południu, kiedy wreszcie udało im się wymknąć. Franklin miał wyrzuty sumienia w stosunku do Dona i zastanawiał się, jaka będzie jego reakcja, kiedy dowie się o ich wycieczce. Na pewno poczuje się dotknięty, ale na szczęście nie należy do ludzi, którzy długo żywią urazę, i przyjmie to, jak przystało mężczyźnie.

Indra pomyślała o wszystkim. Jedzenie, napoje, krem do opalania, ręczniki — nie przeoczyła niczego, co może się przydać na takiej wyprawie. Franklin był pełen podziwu dla jej przezorności i przyłapał się na myśli, że byłoby dobrze mieć taką gospodarną kobietę w do mu. Zaraz jednak odegnał tę myśl, powtarzając sobie, że zbyt energiczne kobiety rzadko bywają szczęśliwe, chyba że mogą kierować nie tylko swoim życiem, lecz i życiem męża.

Wiał silny wiatr od lądu i łódka skakała po falach jak żywa. Franklin nigdy jeszcze nie pływał na żaglówce i był zachwycony. Odchylił się na wytarte, ale wygodne oparcie, patrząc, jak Wyspa Czapli oddala się z zaskakującą szybkością. Widok podwójnego, pienistego śladu, znaczącego ich trasę, i napiętej, wypełnionej energią krzywizny żagla działał uspokajająco. Franklin nie bez żalu pomyślał sobie, jakby to było dobrze, gdyby wszystkie stworzone przez człowieka maszyny mogły być tak proste i wydajne. Cóż za kontrast pomiędzy tą łódką a nagromadzeniem skomplikowanych mechanizmów w łodzi podwodnej, którą się teraz uczy kierować! Smutek trwał krótko; trzeba pogodzić się z myślą, że są zadania, których nie można rozwiązać za pomocą prostych środków.

Z lewej burty mieli teraz długi rząd zaokrąglonych koralowych głazów, wyrzuconych przez sztormy na skraj Rafy Wistari. Fale rozbijały się tutaj o podwodny parapet z nie słabnącą furią, która nigdy nie zrobiła na Franklinie takiego wrażenia jak teraz. Widział je wprawdzie niejednokrotnie, ale nigdy z tak bliska i z tak kruchej Łupiny.

Pasmo spienionej wody wyznaczającej skraj rafy zostało za rufą; teraz musieli po prostu czekać, aż wiatry zaniosą ich do celu. Nawet gdyby wiatr ucichł — na co się nie zanosiło — mogli kontynuować wycieczkę na małym silniczku strugowodnym, do którego uciekano się tylko w ostatecznym wypadku, było bowiem sprawą honoru, aby wracać z nie naruszonym zapasem paliwa.

Mimo że po raz pierwszy byli sam na sam, żadne z nich nie odczuwało potrzeby słów. Zapanowało między nimi milczące porozumienie, którego nie chcieli naruszać słowami, ciesząc się wspólnie spokojem i pięknem otwartego morza. Otaczały ich dwie półkule nieskazitelnego błękitu, spojone ginącym w mglistej oddali horyzontem i reszta świata przestała istnieć. Nawet czas jakby się zatrzymał; Franklin czuł, że mógłby tak leżeć wiecznie, poddając się leniwemu kołysaniu łodzi, która bez wysiłku ślizgała się po falach.

Po chwili wyłoniła się przed nimi niska, ciemna chmura, która po dalszej chwili okazała się porośniętą drzewami wyspą z wąskim pasmem piaszczystej plaży i nieodłącznym obramowaniem rafy. Indra poruszyła się i zajęła się prowadzeniem łodzi, Franklin zaś z pewnym niepokojem śledził linię fal załamujących się na rafie, która zdawała się otaczać wyspę nieprzerwanym pierścieniem.

— Jak się tam dostaniemy? — spytał.

— Od zawietrznej; fale będą tam mniejsze i chyba przypływ jest na tyle wysoki, że uda nam się przeskoczyć ponad rafą. Jeśli nie, to zarzucimy kotwicę i przejdziemy na wyspę w bród.

Franklin nie był zachwycony tak lekkomyślnym podejściem do sprawy, która wydała mu się wcale poważna, ale nie pozostało mu nic innego, jak wierzyć, że Indra wie, co robi. Jeśli się pomyli, będą musieli przepłynąć kawałek, co nie kryje w sobie specjalnego niebezpieczeństwa, a potem czekać cierpliwie na ratunek, w nadziei, że ktoś z pracowników laboratorium zacznie ich szukać.

Albo było to łatwiejsze, niż wyglądało dla niewprawnego oka, albo Indra rzeczywiście była żeglarzem wysokiej klasy. Popłynęli wokół wyspy do miejsca, gdzie fale nie łamały się tak gwałtownie. Tam Indra skierowała dziób łodzi ku wyspie i popłynęli wprost na brzeg.

Nie było żadnych odgłosów szorowania po koralu i zdzierania plastyku. Katamaran niczym ptak przeleciał nad ostrym grzbietem rafy, wyraźnie widocznym tuż pod spienioną powierzchnią wody. Przeskoczywszy niebezpieczną strefę znaleźli się na spokojnej powierzchni laguny, zbliżając się do plaży ze wzrastającą szybkością. Na kilka sekund przed zderzeniem Indra zrzuciła główny żagiel. Łódź z miękkim odgłosem uderzyła o piasek i osiadła na łagodnie wznoszącym się brzegu, do połowy długości wynurzona z wody.

— Jesteśmy na miejscu — powiedziała Indra. — Bezludna wyspa do wynajęcia.

Franklin jeszcze nigdy nie widział jej w tak pogodnym i swobodnym nastroju; uświadomił sobie, że ona również pracuje w napięciu i cieszy się, że udało jej się wyrwać na kilka godzin z kołowrotu codziennych obowiązków. A może to jego obecność zmieniła poważną studentkę w pełną życia dziewczynę? Niezależnie od przyczyny zmiana przypadła mu do gustu.

Wysiedli z łodzi i przenieśli swoje rzeczy na plażę, w cień kokosowych palm, które sprowadzono na te wyspy dopiero w ubiegłym stuleciu, aby urozmaicić florę, zdominowaną przez pizonie i pandany na szczudłowatych korzeniach. Wyglądało, że ktoś był tu niedawno, gdyż z morza w głąb wyspy prowadziły dziwne ślady, jakby małego pojazdu gąsienicowego. Musiały one stanowić niezłą zagadkę dla kogoś, kto nie wiedział, że wielkie żółwie morskie przypływają tu składać jaja.

Po zabezpieczeniu łódki Indra i Franklin wyruszyli na obchód wyspy. To prawda, że wszystkie wyspy koralowe są do siebie podobne; ten sam wzorzec powtarza się niezmiennie z niewielkimi odmianami. Ale nawet jeśli się o tym wie i lądowało się na dziesiątkach takich wysepek, to każda z nich korci do sprawdzenia, czy i tu jest tak samo.

Rozpoczęli podróż dookoła swojego małego światka, idąc wzdłuż wąskiego pasma plaży pomiędzy morzem a lasem. Od czasu do czasu robili krótkie wypady w głąb wyspy, specjalnie usiłując zabłądzić w gęstwinie, tak aby móc udawać, że są gdzieś w sercu Afryki, a nie co najwyżej o sto jardów od morza.

Raz zaczęli odgarniać dłońmi piasek na wydmie w miejscu, gdzie kończyły się ślady jednego z żółwi. Zrezygnowali, kiedy wygrzebali dołek głęboki na dwie stopy i nie znaleźli ani śladu miękkich, skórzastych jaj. Z poważnymi minami stwierdzili, że widocznie żółwica zostawiła fałszywe ślady dla zmylenia przeciwników. Przez następne dziesięć minut rozbudowali tę fantazję w całą teorię na temat inteligencji gadów, za którą Indra na pewno nie dostałaby stopnia naukowego.

Wreszcie nadszedł moment, kiedy ich dłonie, złączone, gdy Franklin pomagał Indrze pokonać odcinek ostrych koralowych skałek, nie rozłączyły się, chociaż dalej droga była już dobra. Szli bez słowa, świadomi swojej bliskości tak jak nigdy dotąd.

Od czasu do czasu zatrzymywali się, kiedy ich uwagę zwróciła jakaś osobliwość świata zwierzęcego lub roślinnego i w ten sposób obejście wysepki zajęło im prawie dwie godziny. Kiedy doszli cło łódki, oboje byli już porządnie głodni, więc Franklin zabrał się skwapliwie do rozpakowywania koszyka z zapasami, Indra zaś rozpaliła kuchenkę.

— Zaraz zaparzę ci herbaty po australijsku — powiedziała.

Franklin uśmiechnął się tym swoim krzywym, zagadkowym uśmiechem, który tak lubiła.

— Nie będzie to dla mnie taka znów nowość — powiedział. — Ostatecznie urodziłem się tutaj.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem, które stopniowo przekształciło się w pretensję.

— No wiesz, mogłeś mi powiedzieć! Prawdę mówiąc, myślą, że… — urwała, jakby nagle zmusiła się do milczenia, i nie dokończone zdanie zawisło w powietrzu. Chciała powiedzieć, że już najwyższy czas, aby opowiedział jej coś o sobie i skończył z tą dziecinną skrytością.. To nie wypowiedziane oskarżenie sprawiło, że zaczerwienił się i przez chwilę czuł, że opuszcza go beztroski nastrój, jakiego zaznał po raz pierwszy od wielu miesięcy. Potem nagle uderzyła go myśl, która nigdy dotychczas nie przyszła mu do głowy, myśl, stanowiąca zagrożenie ich przyjaźni. Indra była kobietą i uczoną, powinna więc być podwójnie ciekawa. Jak to się stało, że nigdy nie spytała go o przeszłość? Mogło być tylko jedno wyjaśnienie. Doktor Myers, który miał nad nim dyskretny nadzór, musiał się przed nią wygadać.

Jego nastrój pogorszył się jeszcze, kiedy uświadomił sobie, że Indra czuła pewnie dla niego litość i podobnie jak wszyscy zastanawiała się, co mu się właściwie przydarzyło. Z goryczą pomyślał, że miłość oparta na litości jest dla niego nie do przyjęcia.

Indra zdawała się nie zauważać tego nagłego ponurego zamyślenia i rozterki, w jakiej znalazł się Franklin. Była całkowicie pochłonięta napełnianiem kuchenki w sposób nieco prymitywny polegający na ściąganiu paliwa rurką z baku silnika na łodzi i Franklina tak ubawiły jej kolejne niepowodzenia, że zapomniał o swoich ponurych myślach. Kiedy wreszcie Indra rozpaliła kuchenkę, wyciągnęli się w cieniu palmy i jedli kanapki, czekając, aż zagotuje się woda. Słońce zniżało się już ku zachodowi i Franklin uświadomił sobie, że prawdopodobnie nie uda im się wrócić przed zapadnięciem zmroku. Na szczęście noc nie będzie ciemna, gdyż księżyc zbliżał się do pełni i powrót na Wyspę Czapli nawet bez pomocy latarni morskiej nie powinien im sprawić trudności.

Zaparzona w czajniku herbata była znakomita, choć niewątpliwie stare wygi z australijskich szlaków uznałyby ją za zbyt anemiczną. Kiedy odpoczywali po posiłku, ich dłonie znowu podążyły ku sobie. Franklin pomyślał, że teraz powinien być zupełnie szczęśliwy, a jednak trapiło go coś, czego sam nie potrafił nazwać.

Próbował ignorować i zepchnąć na dno podświadomości niepokój, który w nim narastał od kilku minut. Wiedział, że to śmieszne i zupełnie nie uzasadnione obawiać się czegoś na tej bezludnej i spokojnej wyspie, ale gdzieś głęboko w labiryncie jego mózgu odzywały się dzwonki alarmowe, których znaczenia nie potrafił zrozumieć.

Był wdzięczny Indrze, że wyrwała go z zamyślenia. Wpatrując się w niebo na zachodzie, jakby czegoś tam szukała, spytała:

— Czy to prawda, że jeśli wie się, gdzie jej szukać, to można zobaczyć Wenus w dzień? Wczoraj po zachodzie świeciła tak jasno, że można było w to prawie uwierzyć.

— To prawda — odpowiedział Franklin. — Nie jest to nawet takie trudne. Cały problem polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie się teraz powinna znajdować, potem można już ją bez trudu wypatrzyć.

Franklin oparł się o pień palmy, osłonił oczy przed blaskiem zachodzącego słońca i zaczął przeszukiwać niebo bez większej nadziei na odnalezienie drobnego świecącego punkcika. W ostatnich tygodniach nieraz widział Wenus, królującą na wieczornym niebie, ale niełatwo było ustalić jej położenie w stosunku do słońca, kiedy oba ciała znajdowały się nad horyzontem.

Nagle zupełnie niespodziewanie dostrzegł pojedynczą srebrną gwiazdkę na tle mleczno-błękitnego nieba.

— Znalazłem! — zawołał wyciągając rękę.

Indra zmrużywszy jedno oko spojrzała we wskazanym kierunku, ale początkowo nic nie widziała.

— Pewnie coś ci wpadło do oka — drażniła go.

— Nie, to nie złudzenie. Przypatrz się dobrze — odpowiedział Franklin, bojąc się choć na chwilę stracić z oczu mikroskopijną gwiazdkę, którą z takim trudem odnalazł.

— Ale Wenus nie może być w tym miejscu — zaprotestowała Indra. — To za daleko na północ.

Franklin natychmiast zrozumiał, że Indra ma rację. Gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości, to mógł się teraz przekonać, że gwiazda, na którą patrzył, przesuwa się szybko po niebie w kierunku na wschód, zaprzeczając w ten sposób prawom rządzącym pozostałymi ciałami niebieskimi.

To, na co patrzył, było stacją kosmiczną, największym ze sztucznych satelitów Ziemi, krążącym po swojej orbicie na wysokości tysięcy mil. Próbował oderwać wzrok i wyzwolić się z hipnotycznego uroku tej stworzonej przez człowieka, nie mrugającej gwiazdy. Miał uczucie, że idzie skrajem przepaści; strach przed nieskończoną pustką, w której zawieszone są światy, zaczął przenikać jego umysł, grożąc szaleństwem.

Na pewno opanowałby się, gdyby nie zbieg okoliczności. Z nagłą jasnością, z jaką pamięć czasami odpowiada na uporczywie powtarzane pytanie, zrozumiał, co go tak dręczyło od kilkunastu minut. To zapach paliwa, którym Indra napełniała kuchenkę — charakterystyczny, ostry zapach syntenu. I natychmiast zwaliło się na niego wspomnienie sytuacji, w której po raz ostatni czuł ten aż nazbyt znajomy zapach.

Synten — początkowo używany jako paliwo do rakiet — obecnie wyszedł z użycia, podobnie jak wszystkie paliwa chemiczne, i stosowano go wyłącznie w urządzeniach pomocniczych, na przykład do napędu skafandrów kosmicznych.

Skafandry kosmiczne.

To było już ponad jego siły; atak z dwóch stron złamał jego opór. Wzrok i węch zawiodły go jednocześnie. W ciągu kilku sekund troskliwie zbudowane tamy, które miały chronić jego umysł, zwaliły się pod naporem narastającej fali strachu.

Poczuł, że Ziemia wraz z nim wiruje w przestrzeni kosmicznej. Miał uczucie, że wiruje coraz szybciej na swojej osi, próbując wyrzucić go niczym kamień z procy. Z gardłowym krzykiem przekręcił się na brzuch, ukrył twarz w piasku i wczepił się rozpaczliwie w szorstki pień palmy. Nic mu to nie pomogło; nadal spadał bez końca… Główny mechanik Franklin, zastępca dowódcy „Arcturusa”, był znowu w kosmosie i przeżywał swój upiorny sen, którego miał nadzieję nigdy już nie oglądać.

Загрузка...